Marek Krajewski znowu mi to zrobił. Znowu bolą mnie oczy i ziewam, bo noc zarwałem czytając jego najnowszy kryminał. „Głowa Minotaura” to piąta już książka z cyklu o niekonwencjonalnym policjancie – detektywie Eberhardzie Mocku z Breslau, mrocznego miasta grzechu, zbrodni i wszelkiego występku.
Krajewski w dotychczas opublikowanych książkach zbudował postać znakomitą – jednego z tych bohaterów, do których, mimo ich koszmarnego charakteru i jeszcze koszmarniejszych poczynań, przywiązujemy się na dobre i na złe. Z przestępcami walczy jak Brudny Harry, mówi jak Sam Spade, a przy jego relacjach z kobietami James Bond jest ministrantem. Może właśnie dlatego się go tak lubi – może Mock ucieleśnia wszystko to, co czasem drzemie w spokojnym, grzecznym i mającym poprawne relacje społeczne czytelniku (niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nie warknął nigdy, słysząc wiadomość o kolejnej zbrodni, że „tych przestępców powinno się…” – i tu następuje wyjątkowo wyrafinowany opis mąk, jakich powinni doświadczać).
Postać Mocka budował Krajewski konsekwentnie przez cztery tomy historii z Breslau. Nie bardzo chciało mi się wierzyć, że coś jeszcze można z Mocka wycisnąć. Tymczasem w piątej części autor postąpił według rasowego schematu rozwijania konwencji – wydawałoby się – wyczerpanej. Według klasycznego schematu budowania sequelu. Co mianowicie zrobił?
Ano, w „Głowie Minotaura” mamy dwóch Eberhardów Mocków.
Ten drugi jest lwowskim policjantem Edwardem Popielskim (nawet imię jest w jakimś sensie bliźniacze). Owszem, zmanierowany jest w inny sposób niż Mock, ma inne niekonwencjonalne metody niż Mock, ale w istocie jest lustrzanym odbiciem detektywa z Breslau. Gdy ten musi z kolejnym śledztwem udać się do Lwowa (to także kolejny motyw właściwy sequelom – bohater wyjeżdża na inny teren), poznaje Popielskiego – i do reszty infekuje go swoim stylem. To zdublowanie bohaterów przyjemnie współgra ze schematem, który czytelnik ma już w głowie, i jest twórcze zarazem. Efekt – zarwana noc, właśnie.
Tylko… coś stało się z samym Mockiem. Budując – po raz chyba pierwszy w historii tej postaci – partnerską przyjaźń z równym sobie i podobnym do siebie bohaterem, Mock jakby mięknie. Staje się jowialny, familijny, momentami wylewny. Nie wiem, czy to zarzut. Trudno nazwać to niekonsekwencją autora, bo przecież w życiu pogromcy bandytów z Breslau wydarza się coś nowego, otwiera się jakieś nieznane. W kluczowych momentach Mock będzie Mockiem, jednak chwile, gdy staje się „Ebim”, bywają wręcz irytujące. Czytelnik to wybredne stworzenie. Źle, jeśli postać jest wciąż taka sama, źle też, jeśli się zmienia. Chcielibyśmy, żeby Bond się ustabilizował, a Jack Sparrow założył tawernę? Pewnie nie, choć mogłoby być ciekawie.
Jeden natomiast brak faktycznie w „Głowie Minotaura” doskwiera. Brak „Breslau” już w samym tytule. Brak go też w książce. Lwów jest piękny, sposób, w jaki Krajewski go odmalowuje – to majstersztyk, z resztą książkowy Lwów bardzo przypomina zakapiorskie, mroczne i plugawe Breslau. Ale to jednak nie to samo. Breslau to największy skarb Krajewskiego, to na jego tle Mock jest Mockiem. Akcja wyjazdowa to ciekawy i udany eksperyment, ale…
…ale nie byłoby źle, gdyby w następnej części Mock wrócił do heimatu.
Wszystko to obłuda http://a-odrzucani.blog.onet.pl/