Rzadko się zdarza, że popkulturalni piszą, iż coś jest genialne. Cóż, nadeszła więc wiekopomna chwila. „Bękarty wojny” Quentina Tarantino to film genialny.
O tym filmie nie należy czytać. Nie należy słuchać, co mówią o nim jego twórcy (którzy czasem sami plączą się w zeznaniach). Należy ten film obejrzeć. Wystawić się na ten filmowo-społeczny eksperyment, dać się wciągnąć w jego pokrętny dyskurs, żeby na końcu dojść do szokujących w sumie wniosków. Ale od początku.
Gdy pierwszy raz usłyszałam o pomyśle Tarantino, żeby nakręcić film o komandzie żydowskich mścicieli robiących nazistom krwawą łaźnię, pomyślałam, że musi być szalony. Kiedy o „Bękartach” zaczęło być głośno, gdy pojawiły się trailery, wystraszyłam się jeszcze bardziej. Jak nasz główny ekspert od kiczu, wielki rozlewca keczupu poradzi sobie z tematem? Jak przejdzie przez moralne pole minowe, które wymaga finezji niemal zegarmistrza, nasz słoń w składzie porcelany? Pewnie będzie szył, jak zwykle, z prefabrykatów klasy B, obficie dekonstuując na prawo i lewo, ale czy nie wyjdzie z tego coś, co będzie potworne? Czy nie przekroczy cienkiej, czerwonej linii, za którą jest tylko groteskowy pastisz, niesmaczna kpina i bezcelowy nihilizm? Tarantino łudził. Sprzedawał nam po kawałku trailery zapowiadające krwawą jatkę, w której jakaś tam wojna jest tylko pretekstem do pokazywania kolejnych efektownych scen wypruwania flaków przy akompaniamencie muzyki z lat siedemdziesiątych. Mamił plakatami, na których Brad Pitt z wielkim nożem wysuwa szczękę do przodu. I stało się. Kino pełne chichoczących młodych ludzi rozsypujących popcorn. Pierwsze sceny, salwy śmiechu na tzw. „tekściorach”. A potem już było zupełnie inaczej.
Kto spodziewał się keczupu – ten się rozczaruje. W filmie Tarantino przemocy jest dużo mniej niż w przeciętnym filmie wojennym. Słynne „Bękarty” w akcji pojawiają się w zasadzie tylko raz, robią swoje przy pomocy kija bejsbolowego i ostrych narzędzi, i znikają z narracji. Urocze dłużyzny i mistrzowskie dialogi wciągają jednak bardziej, niż niejeden superdreszczowiec z superefektami specjalnymi w 3D (kto inny sprawi, że widz będzie przez 15 minut oglądał, wstrzymując oddech, czterech facetów i kobietę w knajpie, jak gadają o rzeczach pozornie nieistotnych?). Film na poziomie fabularnym ogląda się świetnie. 3 godziny mijają jak z bicza strzelił. Fabuła jest nieprzewidywalna, a postacie barwne i „z krwi i kości”, choć oczywiście poskładane po tarantinowsku z różnych klisz, konwencji i stereotypów. Oglądamy tu paradę stereotypowych Niemców – gburów z Gestapo w skórzanych płaszczach, wykształconych intelektualistów z SS, biegle władających czterema językami, chłopaka z sąsiedztwa, który przypadkiem zostaje bohaterem wojennym, odznaczonego za męstwo dumnego oficera ginącego bohatersko z rąk bestialskich oprawców. Jest i Hitler – groteskowy, wrzeszczący pokurcz, i Goebbels, mały i wredny. Są też alianci, popalający cygaro i mamroczący niezrozumiale Churchill, jest brytyjski as wywiadu, wykształcony przystojniak, który ginie zanim jeszcze wkroczy na dobre do akcji, są Bękarty – szybcy i wściekli, ale nierozgarnięci i niedouczeni. Z wszystkimi tymi na wskroś popkulturowymi postaciami Tarantino rozprawia się bezwzględnie, odziera z patosu pokazując bezlitośnie, jak bardzo właśnie na popkulturze zbudowane jest nasze wyobrażenie o wojnie. Wyjaskrawiając, ale bez przekraczania granicy pastiszu, pokazuje, jak absurdalne wydają się nasze mity, jak chwiejne cokoły bohaterów popkultury.
Ale mimo odważnej dekonstrukcji popkulturowego dyskursu o wojnie, ten film nie jest po to, żeby nam powiedzieć, jak było naprawdę.
Nie na darmo akcja, która wieńczy całą historię, nosi nazwę „Operacja kino”. Gwoli wyjaśnienia, wielką szansą aliantów jest atak na kino, w którym nazistowska wierchuszka obejrzy premierę filmu „Duma narodu”. W filmie młody bohater wojenny Frederick Zoller zagrał samego siebie, gdy z karabinu snajperskiego zabija ponad 300 wrogów. Premiera ma się odbyć w kinie prowadzonym przez ukrywającą się Żydówkę, w której zakochał się dzielny szeregowy-snajper. Ma ona dla swoich gości niespodziankę. Ale nie uprzedzajmy, co się stanie. Finałowe sceny to fascynujące widowisko. Kino w kinie. Kino zapętla się na kilku poziomach. Sala kinowa pełna nazistów wygląda, jak sala kinowa, w której sami siedzimy. Frederick z zażenowaniem ogląda na ekranie samego siebie, jak strzela z zaciętą miną, nagradzany huraganowymi brawami. Filmową masakrę (tu Tarantino rozprawia się nawet z samym sobą: „Dumę narodu”, której akcja polega na likwidowaniu efektownymi snajperskimi strzałami kolejnych wrogów Rzeszy, mógłby spokojnie nakręcić Tarantino, to jego estetyka) ogląda, zaśmiewając się do rozpuku, Hitler. Potem rozpętuje się piekło, patrzymy jak młody Żyd z komanda Bękartów strzela całą serią do samego Hitlera, a potem w tłum, my zaś zaśmiewamy się z tego dokładnie tak samo, jak wcześniej Hitler i cała nazistowska wierchuszka naśmiewali się z ginących na ekranie wrogów. Niepokojące? Nawet bardzo.
Na uwagę w „Bękartach” zasługuje aktorski pojedynek między Bradem Pittem – porucznikiem Aldo Raine, a Christophem Waltzem, czyli pułkownikiem Hansem Landą. Aldo Raine to (nie)typowy Amerykanin (a przynajmniej Amerykanin z filmów wojennych). Jest głupkowaty, mówi z koszmarnym akcentem, jest prosty jak budowa cepa, wymyśla Niemcom od kapuścianych sznycli i wycina im nożem swastyki na czołach. Bo Aldo Raine chce, żeby nazistę zawsze można było rozpoznać, nawet gdy zrzuci swój mundur i będzie próbował żyć dalej. Dla niego nazista pozostanie nazistą. Dla niego to proste. Dygresja: w kinie nie zawsze jest to proste, jak chociażby w filmie „Walkiria”, po obejrzeniu którego ma się wrażenie, że Niemcy, gdyby nie ten okropny Hitler, pewnie walczyliby w II wojnie światowej po stronie aliantów; ale cóż, nie wyszło, mimo dobrych chęci.
Landa zaś to nietypowy nazista. Wygląda i mówi jak dobry wujek, pałaszuje strudel (z bitą śmietaną), popija mleko, pali monstrualnych rozmiarów fajkę i opowiada pokrętne przypowieści. Ale Landa jest niebezpieczniejszy niż wszyscy stereotypowi naziści w czarnych płaszczach i odprasowanych mundurach razem wzięci. Dlaczego? Bo jest mistrzem manipulacji, którego ofiary, nie wiedząc nawet kiedy, robiły wszystko, czego chciał. I to same z siebie, bez żadnej przemocy. Landa jest też niebezpieczny z ważniejszego powodu: bo bardzo się tę postać lubi.
Tarantino dosłownie i w przenośni wysadził kino w powietrze. W tym filmie kino wojenne spłonęło razem z kinem Shoshanny Dreyfus, której szaleńczy śmiech projektor rzuca na dym nawet wtedy, gdy spłonął już ekran. W filmie Tarantino Hitler, Goebbels i inny prominentni naziści giną, wojna się kończy, ale to przecież nie ma znaczenia. Bo to właśnie jest kino. W nim nie chodzi o prawdę.
Kino pokazuje nam to, co chcemy zobaczyć.
Film w filmie – „Dumę narodu” – nakręcił Eli Roth czyli „The Bear Jew”.
Lubi się Landę??? Dobry wujek?? Miałam zupełnie inne wrażenie- obleśny, wyrachowany, odpychający, władczy.
tak a na tym pysznym strudlu gai papierosa… haha ładny mi wujek