„The Lost Symbol”: rozszyfrowując Dana Browna

Robert Langdon powrócił. Odkrywca tajemnicy Marii Magdaleny („Kod Leonarda da Vinci”) i wybawca Watykanu („Anioły i demony”) tym razem mierzy się z masońskimi tajemnicami i złoczyńcą, który postanawia posiąść nadludzkie moce. Najnowsza książka Dana Browna pt. „The Lost Symbol” („Zaginiony symbol”) ukazała się w USA 15 września w 6,5 mln egzemplarzy (w tym 1,5 mln w Wielkiej Brytanii), co stanowi największy nakład w historii wydawnictwa Doubleday. Pierwszego dnia sprzedało się milion egzemplarzy (kolejny rekord). Jeden z nich, rzecz jasna, kupiliśmy my.
Tak, ja też, gdy tylko usłyszałem, że najnowsza książka Browna będzie dotyczyć sekretów masonerii, jęknąłem boleśnie. Bo cóż jeszcze nowego można wymyślić, czego dotąd o masonach nie napisano? To chyba najbardziej wyeksploatowany, może po templariuszach i Kościele Katolickim, motyw w historii literatury sensacyjno-spiskowej. Skąd więc astronomiczne wyniki sprzedaży jego książek? Wszelako „najbardziej podobają się nam piosenki, które już słyszeliśmy”.
Brown uparcie realizuje swój – klasyczny już chyba – kanon: jest sekretne stowarzyszenie, jest nowoczesna nauka reprezentowana przez niezwykle wpływową i bogatą instytucję, jest tajemny kod, jest złoczyńca, który chce przejąć władzę nad światem bądź przynajmniej jakimś jego aspektem. Jest kobieta (i powiedzmy od razu: Brown pod względem relacji damsko-męskich pozostanie niezrozumiale purytański: u niego seksu niet. Jeśli się pojawia, to – podobnie jak w poprzednich książkach – tylko jako synonim zepsucia i w wykonaniu antagonisty. Ale kiedy jego zabiegani bohaterowie mieliby na to czas?).
Jest wreszcie – przyznajmy, bardzo dobrze uszyty – bohater, Robert Langdon, symbolog z Harvardu, przystojny, sprawny fizycznie, a teraz już także znany (w fabule nie braknie nawiązań do sławy Langdona nabytej w poprzednich książkach).
Tak jak w „Kodzie…”, tak i tu tajne stowarzyszenie (tam – Zakon Syjonu, tu – masoneria. Ktoś zapyta: co za różnica?) okazuje się „tymi dobrymi”. To ich należy chronić przed zakusami złego, narzucającego swoje kłamstwa świata reprezentowanego przez antagonistę, bo to oni są nierozumianymi i demonizowanymi depozytariuszami prawdy. Dan Brown oparł się mocno na motywie demaskowania uprzedzeń dotyczących masonerii i „odkrywania” faktów – w tym wypadku, że masonami byli np. Ojcowie Założyciele USA. Tyle, że to akurat fakt powszechnie znany.
Tak jak w „Kodzie” i „Aniołach…”, tak i tutaj książkę poprzedza notatka głosząca, że wszystkie instytucje wymienione w powieści naprawdę istnieją (nieśmiertelne brownowskie „are real”). To przyczynek do zrozumienia fenomenu Browna: prowadzi nas on przez najbardziej znane miejsca, motywy i organizacje świata, jednocześnie dając mocno do zrozumienia, że mimo iż natykamy się na nie codziennie, tak naprawdę nic o nich nie wiemy. Ta jego sugestia jest na tyle przekonująca, że trudno nam odróżnić używane przez niego obficie „tajemne ciekawostki” dotyczące tych obiektów od jego własnych pomysłów (by nie powiedzieć – wymysłów – bo brzmi to negatywnie, a autor powieści sensacyjnej ma do nich wszelako prawo).
Kolejny trik Dana Browna polega na tym, że gdy zamierza on nam opowiedzieć coś nieprawdopodobnego, używa nieprawdopodobieństw wielkiego kalibru. Z ogromnym przytupem. Do bólu. I tak w „Aniołach…” Langdon lądował po skoku z helikoptera w Tybrze, używając jako spadochronu własnej kurtki. Tu też – bohaterowie nie mogą być przez złoczyńcę po prostu torturowani – do tortur musi być używa wymyślna, supernowoczesna technika. To pozwala mu wymyślać epizody kompletnie kosmiczne, a zarazem zmusza czytelnika do odpuszczenia autorowi: „no dobrze, skoro to nowoczesna technika, to może jest to możliwe”.
Nowością w „The Lost Symbol” jest chyba to, że gdy Brown zapożycza pomysły od innych (a robi to, jak zwykle, hurtowo), zarazem dyskretnie powołuje się na źródło, pisząc np. „wyglądało to zupełnie jak w filmie pod takim i takim tytułem”. Ale finezją trudno to nazwać. Natomiast bez mrugnięcia okiem, co też jest z resztą sprawdzoną przezeń metodą, przedstawia on brednie jako fakty. W „Kodzie Leonarda da Vinci” bez skrępowania mieszał pojęcia i fakty z biblistyki, żeby wprowadzić czytelnika w tajemnicę Marii Magdaleny (świetnie pisał o tym wybitny biblista Bart Ehrman). W najnowszej książce znaczącą rolę odegrają „nauki noetyczne” – pseudonauka rodem z New-Age’owych fanaberii, starająca się dowieść potencjału ludzkiego umysłu (np. wywoływania myślą konkretnych zdarzeń albo przekształcania materii). O wynikach pseudonaukowych eksperymentów prowadzonych przez bohaterkę mówi się w książce jako o „absolutnie dowiedzionych” i „naukowo niepodważalnych”. Dlaczego? Ano dlatego, że przeprowadzono je z użyciem nowoczesnej techniki. A przede wszystkim – bo są autorowi potrzebne do konstrukcji fabuły.
To nie będzie książka, która dorówna światową popularnością „Kodowi”. Owszem, doskonale sprzeda się w Ameryce, Europejczyk jednak może nie uznać jej za równie interesującą. Cała kanwa powieści to bowiem stricte amerykańskie mity (także założycielskie), amerykański anturaż, amerykańskie emocje. Masońska tajemnica ukryta jest w Waszyngtonie, pełnym tajemnic, ukrytych pomieszczeń, symbolicznych motywów, ukrytych zagadek. Jednak czy tajemnice Washingtona i Franklina okażą się równie wciągające dla Europejczyka co sekrety papiestwa bądź rycerskich zakonów?
Jedno jest pewne – przy tej okazji Dan Brown nieświadomie ucieleśnia pewien amerykański kompleks wobec Europy, który daje się streścić w słowach „my też mamy historię”. Uparcie przywodzi to na myśl drugą część „Skarbu narodów” z Nicholasem Cage’m, gdzie tytułowy skarb ukryty został pod Mount Rushmore. Tytuł tego filmu, „National Treasure„, został, nota bene, niezbyt dobrze przełożony. Powinien brzmieć: „narodowy skarb”. W tym właśnie rzecz: tak jak w tego rodzaju amerykańskich opowieściach, tak i w najnowszej książce Dana Browna europejskiemu czytelnikowi bardzo doskwierał będzie amerykański dyskurs narodowy, ze wszystkimi jego „beloved nation” i „dearest country” powtarzanymi do znudzenia.
Tymczasem doskonale ów kompleks widać w warstwie językowej wszystkich powieści Browna, gdy czyta się je w oryginale: po pięćdziesiątej stronie lektury zgubiłem rachubę, ile razy autor użył słowa „ancient”. To bez wątpienia jego ulubione słowo, nawet nie stara się szukać dlań synonimów. Należałoby je przełożyć jako „starodawny”, ale jego źródłosłów – „antyczny”- boleśnie obnaża tęsknotę do historycznej głębi u powieściopisarza z kraju liczącego sobie niespełna 250 lat.
Drażni papierowość bohaterów Browna, którzy są do bólu przewidywalni i do bólu konwencjonalni. Ich rys psychologiczny jest boleśnie płaski, a ich motywacje wynikają z pobudek właściwych raczej operom mydlanym. Kim jest główny antybohater można się bez większego trudu domyślić przynajmniej w połowie książki, jeśli nie wcześniej. Czarne charaktery to z resztą najsłabsza strona Browna. Są płascy i przejaskrawieni zarazem. Zabójca z „Aniołów i demonów”, jako ucieleśnienie zła, musiał być oczywiście Arabem i w dodatku, żeby nie było wątpliwości iż jest zły – dewiantem seksualnym. Złoczyńcę Brown przedstawia z finezją tabloidu. W „The Lost Symbol” jest tylko trochę lepiej. Mamy tu antagonistę spragnionego nadludzkich mocy. Na pocieszenie można powiedzieć tyle, że jest on zarazem figurą – choć też nachalną i trywialną – „nieumiejętnego odczytania tajemnicy, której przesłanie jest głębsze”. A to właśnie będzie osią książki, choć jest to oś skrzypiąca upiornie: bo przesłanie powieści będzie niesłychanie banalne. W porównaniu z tym zakończeniem „Kod” jest powieścią filozoficzną.
Wyjątkiem od szkicowanych węglem i rzeźbionych majzlem postaci Dana Browna będzie Inoue Sato, szef Biura Bezpieczeństwa CIA. Tu przynajmniej mamy postać ładnie grającą z konwencją, a w dodatku nawet zaskakującą (choćby już na samym początku).
Klasycznych wpadek nie było chyba aż tak wiele, choć jeśli się już zdarzały – miały kaliber Grubej Berty. Oto jeden z bohaterów, okaleczony, umęczony, torturowany, ledwo trzyma się na wózku inwalidzkim, by kilka stron dalej z wigorem nastolatka oprowadzić Langdona po rozwiązaniu akcji. Zamknięcie niektórych wątków sprawia wrażenie, jakby autorowi się nie chciało. Zamknięcie innych – jest nawet przyjemne. Jeden z nich to wątek-zmyłka. Chociaż wcześniejsze doniesienia wskazywałyby, że miał to być główny wątek, który ostatecznie autor gruntownie przebudował (zdradźmy tyle, że chodzi o rzeźbę zwaną „The Kryptos”, umieszczoną przed siedzibą CIA). Przypomnijmy: książka miała się ukazać już w 2006 r., przez cały rok 2008 Brown milczał. Widać prace trwały.
Dlaczego zatem, mimo wszystkich tych zarzutów przeczytałem „The Lost Symbol” z zapartym tchem od deski do deski, w dodatku nie bez przyjemności? Dlaczego wszystko to jakoś specjalnie mi nawet nie przeszkadzało? 
Powód techniczny jest prosty: Brown doprowadził do ekstremum chandlerowską szkołę konstruowania rozdziałów: każdy z nich, a są one bardzo krótkie, kończy się mocnym akcentem i zostawia czytelnika w poczuciu niepewności. Więc myśli się: „jeszcze tylko jeden rozdział i koniec na dzisiaj”, po czym czyta się jeszcze długo.
Ale powód zasadniczy jest inny: otóż Dan Brown potwierdził, że jest nie tylko genialnym kłamczuchem, ale też genialnym autorem układanek. Zagadka, przez którą prowadzi on Roberta Langdona, ani na chwilę nie staje się nudna, lecz przeciwnie: wciąga, zachęca do rozszyfrowywania jej samemu. 
Po lekturze zostaje nam tyle, co po zjedzeniu hamburgera. Ale, kurczę, kto nie lubi od czasu do czasu zjeść hamburgera?

2 komentarze do “„The Lost Symbol”: rozszyfrowując Dana Browna

  1. ~wiesniak

    nie ma co sie rozwodzic nad trescia ksiazek tego autora,.Jak susznie zauwazyl, autor artykulu to hamburger.podstwa sukcesu w mojej ocenie jest jego styl pisarski.to film z fabryki snow na papierze .to podstawa jego sukcesu Brown dociera tam gdzie biblia pauper jakim jest kino juz nie wystarcza a kultura obrazu jest przesycona uwienzieniem wyobrazni widza.Latow przyswajalna forma i styl jest swietnym remdium dla znudzonch ambitnych kinomanow ,nie ma dzis filmow na miare „Draculi”, Coppoli. wszstko co jest, przytlacza, samogwaltem kultury obrazu.Browna ,pomijajac tresc,swietnie sie czyta. Nie ma sie wrazenia przytlaczjacej obietosci i monotonii a bochater nie majacy czasu na sex to jakis dzisiejszy miraz z lustra ,niespelnionych oczekiwan idealistow.

Możliwość komentowania została wyłączona.