Krótka pochwała powieści gotyckiej

Odrabiamy filmowe zaległości – trochę tego jest, ale po kolei, kiedyś się przecież odrobimy. Na początek – „Wilkołak”, film Joe Johnstona z Benicio del Toro i Anthonym Hopkinsem w rolach głównych.

Takich historii nie brak w historii kina (sam Wilkołak to też remake filmu z lat czterdziestych) oraz w literaturze, szczególnie tej gotyckiej. Jest więc rodzinna tragedia, konflikt między ojcem a synem, dramatyczne a tajemnicze wydarzenia związane z pojawieniem się złowrogiej Bestii, jest miłość i jest mroczna tajemnica. Prawie jak przepis na sukces wydawniczy/filmowy stworzony przez kogoś pokroju Edgara Alana Poe czy Brama Stokera. Z drugiej strony takie historie nam się już znudziły, znamy ten schemat aż za dobrze, ile razy widzieliśmy silikonowe potwory, wczesne lub późne dzieci Frankenksteina szczerzące komputerowo animowane kły do kamery i unoszące w czeluści ruin zamku lub jaskini nieprzytomną lub wydzierającą się wniebogłosy damę w skąpym odzieniu.

Tak, ten schemat już się znudził, nieustannie odgrzewany, z coraz to większą ilością malowniczych efektów specjalnych, coraz bardziej spektakularnych wybuchów, coraz bardziej makabrycznych zbrodni i wymyślniejszych charakteryzacji. Dziś czytając powieści gotyckie można jedynie uśmiechać się pod nosem mając w pamięci wszystkie Piły, noce żywych trupów i inne okropieństwa rodem ze Stephena Kinga. Podobnie klasyczny „Nosferatu” mógłby spokojnie robić za dobranockę dla dzieci, bo w niektórych bajkach Disneya znaleźć można więcej przemocy. Nikogo dziś nie przerazi Max Schreck z wielkimi, króliczymi siekaczami, skradający się z rozcapierzonymi szponami  w górę schodów, ciągnąc za sobą wielki cień. W końcu nie boruje nikomu dziury w mózgu przy pomocy dentystycznego wiertła, nie obcina jakiś znaczących kończyn, nie moczy nikogo w kwasie, nie wyrywa wnętrzności. Nikogo nie przerazi też dystyngowany, z lekkim, prawostronnym wytrzeszczem Bela Lugosi, klasyczny Dracula z 1931 roku, zamieniając się w wielkiego nietoperza. Makabra i niesamowitość, dzięki wynalazkowi animacji komputerowej (teraz pokazać można już chyba wszystko, nawet to, czego nam się nie śniło), doprowadzone zostały do pewnej granicy. Mało co nas już zaskoczy, wstrząśnie. Niesamowitość została wyparta przez dosłowność, a niesamowitość to przecież istota powieści gotyckiej.

Z klasyką XIX wieku rozprawiono się też w inny sposób, rzec można – postmodernistyczny. Skoro nie można jej już brać na poważnie, to stworzono z niej poligon dla intertekstualnych gier i zabaw w stylu „Ligi niezwykłych dżentelmenów”, „Niesamowitych braci Grimm”, ostatniego wcielenia „Sherlocka Holmesa”, czy „Van Helsinga” z 2004 roku. Gra cytatami, w których Van Helsing staje się trochę Jamesem Bondem, Sherlock Holmes Stevenem Segalema a rolę czarnego charakteru przejmuje Dorian Gray albo Śpiąca Królewna, ironiczny dystans do przedstawionego świata, który jest tylko pretekstem do bliskich i odległych skojarzeń, zabawa w kotka i myszkę z odbiorcą, ile w stanie jest wyłapać intertekstualnych nawiązań i referencji – tak powstają arcydzieła postmodernizmu, ale równie łatwo popaść w takich warunkach w „grepsy ze Shreka”, w błędne koło zapożyczeń, cytować dla samego cytowania.

„Wilkołak” poszedł zupełnie inną drogą. Zarówno scenarzysta, jak i reżyser traktują swoją opowieść bardzo serio. Nie ma tu miejsce na niedopowiedzenie – Lawrence Talbot jest wilkołakiem, oglądamy go jak się zmienia z przystojnego Benicio del Toro we włochatą bestię dyszącą i rozrywającą gołymi rękami człowieka na mięso. Nie jest to przyjemny widok, ale też nie to w tym filmie jest najważniejsze. Ten film nie jest po to, żeby się na nim bać, nie jest po to, żeby szokować drastycznymi scenami ani trzymać w napięciu, jakie to jeszcze okropności zafunduje nam reżyser. „Wilkołak” jest historią wysmakowaną, skonstruowaną według klasycznych reguł powieści gotyckiej (z obowiązkowym mrocznym dworem, ruinami w lesie, szpitalem dla obłąkanych), potraktowanej z estetycznym wyczuciem, opowiedzianą bez egzaltacji, ale i bez ironii. Jednocześnie jest to historia świadoma swojej konwencjonalności, w której konwencja to jeden z bohaterów. Na plan pierwszy wysuwają się tutaj skomplikowane wzajemne relacje ojca-tyrana, syna, który nie godzi się na to, kim jest i niedoszłej szwagierki, która w imię miłości ryzykuje własne życie. Opowieść o przemianie w wilkołaka wydaje się tutaj opowieścią o niezgodzie bohatera na to, kim się staje za sprawą swojego ojca, z którym jest w konflikcie od czasów wczesnego dzieciństwa. Ostateczna walka z ojcem toczy się o jego tożsamość. Pokonuje ojca, ale sam też przegrywa, bo nie może przecież przestać być tym, kim ukształtował go właśnie ojciec. Nie pomoże tutaj nawet wielka miłość, która okazuje się – nie ma mocy przezwyciężania wszystkich trudności. Powieść gotycka daje tej historii pewien kostium, który twórcy filmu stosują ze smakiem, nie przeciągając struny w stronę groteski i pastiszu.

Można zatem potraktować konwencję powieści gotyckiej na poważnie – ale właśnie jako konwencję, bez traktowania ze śmiertelną powagą zawartych w niej niesamowitości, jako formę, nośny kostium, który służy do opowiadania historii, które nie muszą mieć wiele wspólnego z dziewiętnastowieczną Anglią i działaniami szalonych naukowców. Z podobnych – udanych – prób tego rodzaju potraktowania konwencji gotyckiej, polecam również „Z piekła rodem”, mroczną i wysmakowaną historię Fredericka Abberline’a – policjanta tropiącego najsłynniejszego seryjnego mordercę wszechczasów – Kubę Rozpruwacza. Dodam tylko, że film jest adaptacją komiksów Alana Moore’a, a główną rolę gra Johnny Depp. To mówi samo za siebie.