Bardzo się bałem czwartej części Shreka. Po dwóch pierwszych animacjach, które były kapitalnymi, przezabawnymi i wciągającymi opowieściami w maksymalnie intensywny, ale też wysmakowany sposób przetwarzającymi popkulturowe wątki, baśniowe toposy i mity wielkich narracji, pojawiła się część trzecia. Owszem, zabawna, nawet się momentami śmiałem. Owszem, wizualnie udana. Owszem, rozwijająca jakoś postacie, zwłaszcza głównego bohatera, który w całym cyklu z aspołecznego ogra-samotnika przekształca się w ogra dojrzałego do koegzystencji z innymi. Ale trzecia część Shreka („Shrek Trzeci”, 2007) sprawiała wrażenie slapstickowej sekwencji gagów. Tak, jakby scenariusz powstawał przy piwie, a kolejne jego etapy tworzone były jako odpowiedzi na pytanie: „dobra – idą sobie, idą, i co dalej?”. Opowieść była tak płytka, jak tylko płytka potrafi być na siłę robiona trzecia część każdego cyklu.
Właśnie dlatego bałem się „Shreka Forever”. Tymczasem, niech to nie zabrzmi pretensjonalnie, z kina wyszedłem poruszony i – ech – wzruszony. Jak bardzo celnie zauważył Bartek Staszczyszyn w recenzji tego filmu na łamach „TP” (nr 29/2010), film ten dowodzi, że wyczerpuje się już postmodernistyczna konwencja konstruowania narracji z przetworzonych okruchów innych opowieści, z autotematyczności kina – i szerzej: kultury. Owszem, grę konwencją twórcy „Shreka Forever” przeprowadzili, ale na innej płaszczyźnie – dużo szerszej. Zamiast na zestaw gier, postawili na jeden topos. A jest to topos nie byle jaki, bo epicki: odwołuje się do kinowych Braveheartów, Rob Royów, Ostatnich Mohikanów (Janosika pomińmy milczeniem…) – czyli tych prostych, a miłych sercu konstrukcji fabularnych, które snują opowieść o „ciemiężonej mniejszości walczącej o wolność”.
Co ciekawe, o wolność (kawalerską!) w jakimś sensie walczy też Shrek, który będzie musiał dojrzeć do tego, czym owa wolność jest. Pięknie i klasycznie, wątek wielkiej, zbiorowej walki o wolność prowadzony jest równolegle z wątkiem walki indywidualnej, jak w najlepszych tego typu narracjach. Jasne, widzieliśmy to nie raz – ale prawdziwą sztuką jest takie wykorzystanie konwencji, żeby opowiadała nową fabułę, opowiadając zarazem zawsze tę samą, mityczną historię.
Czwarta część Shreka podsumowuje – i zamyka – długą historię dojrzewania swego głównego bohatera. Shrek, ustatkowany i dręczony rutyną mąż i ojciec, zapragnie nagle znowu poszaleć jako drugiej świeżości kawaler. I sam doświadczy tego, jak niepoważne – i niesatysfakcjonujące! – jest spełnienie się tego pragnienia.
W dodatku twórcy „Shreka Forever” skonstruowali swą opowieść tak, by była doskonale zrozumiała zarówno dla dziecka, jak i dla dorosłego, ba, dojrzałego człowieka. Dziecko nie będzie się nudzić, a dorosły nie będzie miał żadną miarą wrażenia infantylności. Dodajmy jeszcze, że absolutną ekstraklasą całego cyklu o nieokrzesanym ogrze, a zwłaszcza czwartej części, jest postać Fiony. Mądra, fantazyjna i kapitalnie spointowana w „Shreku Forever”. Więcej nie zdradzę, żeby nie psuć zabawy.
Filmowi nie przytrafiło się to, co spotyka wiele produkcji realizowanych w 3D – efekty nie przyćmiły opowieści. Bardzo dobrze – bo też oszczędnie – dawkowany trójwymiar nie powoduje, że wychodzi się z kina z błędnikiem w amoku, za to miejscami zachwyca (np. w początkowej scenie, gdzie kamera przesuwa się pośrodku ośmiokonnego zaprzęgu, by przez okno wniknąć do karocy…).
I pozostaje tylko mieć nadzieję, że to faktycznie – jak zapowiadają twórcy filmu – część ostatnia. Że ośmieleni jej sukcesem, animatorzy nie porwą się na przetworzenie Shreka w „Klan”, że nie doczekamy się „Shreka na emeryturze” i „Syna Shreka 6 – zemsta Farquada”. Że teraz już faktycznie bohaterowie tej opowieści będą już tylko żyć długo i szczęśliwie.