Będę się zawsze i nieodmiennie upierał, że trylogia „Piraci z Karaibów” to najlepsza epicka opowieść, jaką stworzyło kino. Twórcom tej serii udało się zawrzeć w niej chyba wszystkie najważniejsze toposy, a zarazem dawkować je w idealnych proporcjach. A co ważniejsze – zbudować baśniową rzeczywistość, owo „mityczne kiedyś”, w którym – jak to w micie – zasada prawdopodobieństwa wydarzeń ulega zawieszeniu, a cudowność przenika się z realizmem. Jeśli dodamy do tego fantastyczną i wysmakowaną zabawę autotematycznością i doskonale napisane oraz zagrane postacie – otrzymujemy najlepszy kinowy epos. Owszem, „Władca Pierścieni” też był piękny, epicki, mityczny i doskonale zrealizowany – ale „Piraci” mają jeszcze jedną cudowną właściwość: bohaterów a rebours – którzy nie są elitą swojego świata (jak we „Władcy”), lecz przeciwnie: jego wyrzutkami, i za to się ich właśnie kocha, stąd płynie ich siła, w tym zasadza się jeden z najważniejszych toposów tej opowieści (Jack Sparrow jest najbardziej wolnym człowiekiem swojego świata).
Dlaczego naszło mnie na zachwyty „Piratami”? Trylogia z Jackiem Sparrowem miała jeszcze jedną bardzo ważną cechę – była zamkniętą całością. …no dobrze, uściślijmy: pierwsza część, „Klątwa Czarnej Perły” nie sugerowała nawet, że będą ciągi dalsze, sama była zamkniętą całością – potem powstały „Skrzynia umarlaka” i „Na końcu świata”, czyli właściwie dwie części jednego filmu – ale to ich finał sprawiał, że historia otrzymała piękne, epickie zamknięcie.
Ale Hollywood nie byłoby sobą, gdyby nie postanowiło ogolić tej owieczki do końca, i od pewnego czasu wiadomo już, że powstanie część czwarta, pt. „On stranger tides„. Co ważne, już bez Keiry Knightley i Orlando Blooma (jednego z tych nieszczęsnych aktorów, którzy – jak np. Hugh Laurie – już na zawsze pozostaną przywiązani do swojej postaci; przy czym jeszcze całkiem niedawno wydawało się, że na zawsze pozostanie on Legolasem. Teraz wiadomo, że na zawsze pozostanie Willem Turnerem*). I w tym właśnie upatruję cienia szansy dla tego filmu: brak wątku Elisabeth i Willa, głównej osi fabularnej trylogii, może spowodować, że „On stranger tides” może być nie „ciągiem dalszym”, rozpaczliwie ciągnioną dokrętką, lecz czymś w rodzaju side story – czymś, czym genialny „Animatrix” był dla „Matrixa” – i nie zakłóci poczucia, że trylogia piracka była zamkniętą całością. Ale Fabryka Snów już nie raz pokazała, że kolejnymi sequelami potrafi zarżnąć nawet najlepszą opowieść, więc pozostaję pełen obaw.
Inna sprawa, że film z Johnym Deppem grającym Jacka Sparrowa (to chyba jedyny aktor, który potrafi zagrać tak groteskowo i tak poważnie zarazem) obejrzałbym nawet, gdyby Sparrow miał przez cały czas siedzieć w jednym miejscu i gadać.
…i właśnie coś takiego producenci filmu pokazali właśnie jako teaser czwartej części „Piratów” (zaprezentowany przy okazji komiksowego konwentu Comic Con 2010). Oto Jack. Siedzi i ogląda świat przez denko butelki, dementując plotki o tym, że kompletuje nową załogę. „Ale nawet gdyby to była prawda, to chyba byście do mnie nie dołączyli, co?” – pyta i ostrzega, że na drodze do Fontanny Młodości czekać będą zombie, rzezimieszki, syreny i podstępna Penelope Cruz. „Lepiej tego nie róbcie” – mówi.
I właśnie trochę tego się boję: że w głosie Jacka Sparrowa tym razem nie pobrzmiewa nieodłączna ironia. Obym się mylił. Bo przecież i tak pójdę to obejrzeć (lato 2011!).
(podaję tylko link, bo technologia serwisu blogowego największego portalu w Polsce nie pozwala na embedowanie filmów. Czy istnieje jeszcze jakikolwiek inny serwis blogowy, który nie pozwala na embedowanie filmów? Na wstawianie buttonów graficznych do blogrolla? Na edytowanie htmla? Onecie, zlituj się!!!)
*PS. Jeszcze słowo o aktorach, którzy na zawsze już pozostaną przywiązani do swojego bohatera – nieodmiennie podziwiam wysiłki Piotra Adamczyka, który od lat próbuje zerwać z przypisaniem siebie do postaci Karola, który został Papieżem. Ostatnio umierałem ze śmiechu, dowiedziawszy się, że postanowił zagrać w remake’u komedii „Oh, Karol”…