Po Kevinie choćby Potop

Ta wiadomość obiegła przed Świętami wszystkie serwisy plotkarskie: w Boże Narodzenie nie będzie „Kevina samego w domu”! Ostatecznie Polsat (przyciśnięty do muru wolą kilku tysięcy fanów protestujących na Facebooku) się ugiął i w Wigilię o 19.30 wyemitował wiecznotrwały film z Macaulayem Culkinem, którego hollywoodzka gwiazda przeminęła wraz z pierwszym pryszczem. Ale istnieje przecież omen Świąt znacznie pewniejszy niż ów film o sadystycznym dziecku znęcającym się nad nieudolnymi włamywaczami. O tyle bardziej uniwersalny, że pojawia się w ramówce nie tylko na Boże Narodzenie, ale też na Wielkanoc oraz większość pozostałych świąt religijnych i narodowych z 1 listopada włącznie. 
Mam na myśli oczywiście „Potop” Jerzego Hoffmana.
(Wstawiam tylko linki do YouTube, bo platforma blogowa Onetu, jakoby najlepszego portalu w Polsce, nie pozwala nawet na embedowanie filmów…)
Jako że emitowany jest zawsze i nieodmiennie w porze kończenia śniadania (albo wyjścia do Kościoła na sumę), jakoś tak się składa, że zwykle trafia się nań mniej więcej w momencie, gdy Soroka instaluje rannego Kmicica w leśnej chacie Kiemliczów. Jeśli wolimy kawę rozpuszczalną, można się jeszcze załapać na scenę nieudanego porwania księcia Bogusława. 
Ale wcześniejsze partie tego filmu pamiętam słabo albo wcale. „Potop” ma to do siebie, że ogląda się go z pasją inżyniera Mamonia, czyli z tym większą przyjemnością, im więcej razy się go już widziało. Jeśli się już zacznie – ogląda się do momentu, gdy Oleńka wyznaje, że ran Jędrusia nie godna całować, a na stół wjeżdża świąteczny obiad.
W efekcie scenę zagniatania chleba z pajęczyną, obronę Częstochowy, bitwę w jarze i wspomniane zakończenie widziałem dziesiątki razy. Wcześniejsze sceny – może dwa, góra trzy. A początek najwyżej raz. A jest to, dodajmy na marginesie, początek sławetny. Idą w nim wojska szwedzkie, maszerują przez okolice zamku Krzyżtopór na Sandomierszczyźnie. I idą, i maszerują, a napisy początkowe lecą. Widzimy kto reżyseruje, kto gra główne role, a w tle przewijają się działa i moździerze, szwedzkie hełmy i żaboty. Potem widzimy kto był drugim pomocnikiem nosiciela statywu do trzeciej kamery, a Szwedzi dalej idą. Ponoć gdy film był przed laty wyświetlany w Cannes, po pięciu minutach napisów publiczność ryczała histerycznie ze śmiechu. Ale kino bloku wschodniego wiedziało lepiej, że od napisów końcowych, których nikt nie ogląda, znacznie lepsze są napisy początkowe. Legenda głosi też, że twórcom filmu płacono wówczas od metra taśmy filmowej.
Ale jak to jest, że film stary, dynamika niedzisiejsza, jakość obrazu daleka od HD, kolory bure, a „Potop” i tak ogląda się, że hej? Sekrety są dwa, oba proste. Po pierwsze – aktorzy. Bo tam przecież i Olbrychski Daniel zębami błyska, i Łomnicki Tadeusz wąsa podkręca, i Wichniarz Kazimierz gra najlepszego Zagłobę spośród całej ekranizacji. Pieczka jako stary „Słodki Jezu!” Kiemlicz to klasa sama w sobie. Hańcza jako Janusz Radziwiłł – niezapomniany. Wielkie nazwiska, wielcy aktorzy, przy których dzisiejsza stała obsada serialowa wypada, jak świąteczny odcinek „Klanu” przy „Miasteczku Twin Peaks”. Słabym ogniwem „Potopu” jest Małgorzata Braunek, ale usprawiedliwić ją łatwo: ileż aktorskiej kreatywności można z siebie wykrzesać, gdy całą rolę reżyser przewidział jako nieustanne opuszczanie oczu ku ziemi i składanie dłoni na podołku? Braunek jako Oleńka i tak jest o lata świetlne ciekawsza niż Izabella Scorupco grająca w „Ogniem i mieczem” głównie przy pomocy dolnej wargi.
Tu dodajmy pewien aspekt sprawy: otóż choć badania pokazują, że denerwuje nas, gdy telewizja powtarza nieustannie i w kółko te same filmy, to równocześnie jesteśmy jako widzowie sentymentalni: lubimy filmy sprzed lat, które oglądaliśmy w młodości, dobrze się kojarzące. Kevin jeszcze się odpowiednią warstwą patyny nie pokrył. Ale „Potop” wpisuje się w te nasze sentymenty stuprocentowo.
Drugi sekret zawdzięczamy już Sienkiewiczowi: otóż „Potop” to arcydzielny prototyp schematu fabularnego, który miał się potem w kulturze popularnej sprawdzać po wielokroć. Oto losy zwykłego awanturnika, w którego życie nagle wkracza wielka Sprawa, a Sprawę tę uwikłana jest piękna Ona. Jeśli nasz awanturnik wyruszy w swą Misję, zmierzy się z Wielkim Przeciwnikiem, a na koniec stawi czoła własnym słabościom, to w efekcie wygra Sprawę, zdobędzie Sławę i dozgonną miłość owej pięknej Onej. Jeśli sprowadzić „Potop” do głównych punktów zwrotnych, otrzymamy schemat, który da się dopasować do każdej popkulturowej opowieści: od „Władcy Pierścieni”, przez „Piratów z Karaibów” po Jamesa Bonda. Schemat ten zawsze jest odgrywany w nowych dekoracjach, ale kochamy go właśnie dlatego, że jest niezmienny: że niesie pocieszenie (oto każdy może przezwyciężyć siebie i zbawić świat) i triumf prawdy oraz zwycięstwo dla niesłusznie nękanego przez los bohatera („Jędruś, ran twoich niegodnam całować!” – kto by nie chciał takich słów usłyszeć choć raz? No kto? – a bohater przecież ma uosabiać widza!).
Że bluźnię, porównując klasykę naszej narodowej literatury, chlubę naszego pisarstwa, sztandarowe dzieło naszego literackiego noblisty, ucieleśnienie naszych dążeń narodowo-wyzwoleńczych, twórczość serca nasze pokrzepiającą, do jakichś popkulturowych bajek? Otóż Henryk Sienkiewicz był w swoich czasach twórcą literatury popularnej pełną gębą. Jego dzieła ukazywały się jako gazetowe powieści w odcinkach, były więc tym, czym na początku naszego XXI wieku jest serial. 
Sienkiewicz to najlepszy dowód na to, że kto na popkulturę prycha i popkulturą gardzi, ten kiep. Bo cóż lepsze niesie pokrzepienie serc, niż dobra, trzymająca w napięciu i niosąca ściskające za serce zakończenie opowieść?

Jeden komentarz do “Po Kevinie choćby Potop

  1. ~Bartek

    Gdyby polskie telewizje powtarzały „do znudzenia” filmy tak dobre, jak „Potop” i „Kevin…”, świat nasz telewizyjny byłby dużo piękniejszy. Bo w swoich kategoriach wagowych filmy Hoffmana i Columbusa to dzieła wybitne. Ile widzieliśmy w życiu filmów familijnych równych Kevinowi (Culkin bez pryszczy, choć wciąż młodzieńczy, zagrał niedawno w ciekawym, acz niedocenionym serialu „Kings” – polecam)? O polskie filmy historyczne i kostiumowe, które swadą, klasą i rozmachem dorównałyby „Potopowi” nie ma sensu pytać, bo zostanie jeno „niszowy” „Rękopis znaleziony…” Hasa.
    Prócz aktorstwa i popkulturowej z ducha mitologii „Potop” miał coś jeszcze (wbrew Waszej opinii) – wybitne zdjęcia. Jerzy Wójcik fantastycznie opowiedział tę historię, a jego zdjęcia były w swoim czasie dość nowatorskie. Pożaru Wołmontowicz omal nie przypłacono zresztą zdrowiem, bo pirotechnicy okazali się nieco mniej profesjonalni niż aktorzy i reżyser, przez co operator musiał zmykać z taśmami będąc już niemal otoczony przez płonące chałupy. 🙂

Możliwość komentowania została wyłączona.