Amy Winehouse znaleziono martwą w sobotę w jej domu. Oficjalnie przyczyna zgonu pozostaje nieznana. Nieoficjalnie mówi się, że zapiła się i zaćpała na śmierć. Żydowska dziewczyna o czarnym głosie i czarnym makijażu, z ciałem pokrytym pajęczyną tatuaży, burzą niesfornych, czarnych włosów upiętych w monstrualny kok patrzy nieco zadziornie z wyszarzonych zdjęć na portalach internetowych. Wygląda – jak na nią, bo pięknością nigdy nie była – ładnie. Bardzo – chociaż bliżej jej było do jazzu i soulu – rock and rollowo. Czytając jej krótką a pokręconą biografię właśnie to słowo ciśnie się na usta – rock’n’roll.
„Sex, drugs and rock’n’roll”, „live fast, die young”, „no future” – wszystko to brzmi ładnie w roli hasełka na znaczkach przypinanych do skórzanej kurtki, wypisywane flamastrem na szkolnych plecakach, wykrzyczane na koncertach, wysmarowane na murach. Ale podczas gdy dla tysięcy młodych ludzi z różnych pokoleń od dzieci kwiatów po grunge’owców w kraciastych koszulach i hiphopowców w czapkach z daszkiem naciągniętym głęboko na oczy, były to tylko hasła, za którymi krył się bunt przeciwko hipokryzji i skostnieniu świata dorosłych w imię wolności i prawa do wyrażania siebie (co w sumie może być synonimem dorastania), tak dla niektórych jednostek było to życiowe credo. Uzależniona od heroiny Janis Joplin, prorok i poeta Jim Morrison umierający z przedawkowania w paryskiej wannie, geniusz gitary Jimi Hendrix, zmagający się (nieskutecznie) z depresją i uzależnieniem Kurt Cobain, który odstrzelił sobie głowę, zamordowany przez szaleńca John Lennon. Oni wszyscy żyli rock’n’rollowo i umarli rock’n’rollowo. I dlatego o nich pamiętamy.
Nie żyjemy jednak w kolorowych latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, w naszych czasach pokolenia już nie mówią ani nie śpiewają jednym głosem. Wytwórnie płytowe wypuszczają na rynek profesjonalnie targetowane produkty, starannie wystylizowane, zbalansowane, lekkostrawne, odpowiednio politycznie poprawne lub niepoprawne (co oczywiście zależy od targetu), doprawione precyzyjnie wyreżyserowanym skandalem lub przeciwnie, polukrowane, dosłodzone. Ładne buzie
śpiewające wpadające, po czym natychmiast wypadające z ucha piosenki, które nie wiedzieć czemu okupują pierwsze miejsca list przebojów, po czym znikają i za pół roku nikt o nich nie pamięta. Setki takich buź walczą non stop o naszą uwagę, o nasze kliknięcia, o nasze pieniądze wreszcie. Na tle zastępów takich właśnie ładnych buź Amy Winehouse ze swoim uzależnieniem, ze swoim ewidentnym barkiem urody, ze swoją aurodestrukcją wychodzi zaskakująco autentycznie. Jakby przynależała do innego porządku, jakby była z innej bajki, smutnej bajki o gwiazdach rocka, która
rzadko kiedy kończy się dobrze.
Ile razy już słyszeliśmy tą historię. Młody/młoda, zdolny/zdolna, zostaje idolem mas, głosem pokolenia, ikoną swoich czasów, po czym stacza się i umiera. Najczęściej w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, głupio, bezsensownie, bez fanfar, w samotności. Kurt Cobain leżał trzy dni, zanim znalazł go elektryk. Janis Joplin przedawkowała przez przypadek, bo ktoś sprzedał jej mocniejszy niż zwykle stuff. Jim Morrison umiera w wannie. Uzależniony od leków (podobnie jak zmarły przedwcześnie Elvis Presley) Michael Jackson nie doczekał przyjazdu karetki, której nie wezwał na czas spanikowany lekarz, który regularnie podawał mu silne dawki środków przeciwbólowych. Freddie Mercury umiera na AIDS. Rysiek Riedl wyniszczony narkotykowym nałogiem umiera na serce po nieudanym detoksie. Ian Curtis z Joy Division wiesza się na sznurze od suszarki. Najpierw jest szok, tysiące kwiatów i świeczki (dzisiaj również te wirtualne), szczere łzy fanów i nieszczere westchnienia konkurentów z estrady. A potem wieczny odpoczynek w alei zasłużonych. I pytania – czy na pewno musiało tak się stać? Czy gdyby nie te nieodłączne rock’n’rollowi sex i drugs, to nie doszłoby do tragedii? A może bez nich nie byłoby rock’n’rolla?
Cóż, gwiazdami rocka nie zostają grzeczne dziewczynki ani rozsądni chłopcy. Kochamy gwiazdy rocka dlatego, że takie właśnie są – nieokiełznane, dzikie, autodestrukcyjne. Więcej, takich ich właśnie potrzebujemy, gdyż za ich pośrednictwem doświadczać możemy tego, co nam, zwykłym śmiertelnikom nie jest dane – ekstremalnych przeżyć i emocji, zdobywania szczytów i eksplorowania głębin piekła, absolutnej wolności (również wolności do autodestrukcji), wyzwolenia się ze społecznych norm i stereotypów, wyrwania się ponad przeciętność, przekraczania tabu (przypomnieć tu można chociażby słynne, ocenzurowane „The end” The Doors, w którym Jim Morrison śpiewa – „Father? Yes, son? I wanna kill you. Mother…I want to… Fuck you”). To dzięki nim zaglądamy za zamknięte dla zwykłych śmiertelników „doors of perception”, to oni zabierają nas w narkotykowe rajdy w odmienne stany świadomości, śnimy ich sny o naprawianiu świata lub jego zniszczeniu, zaglądamy w oczy szaleństwu, rozpaczy, samotności. Dzięki nim przeżywamy coś na kształt zapośredniczonej transgresji. Bo fan rock’n’rolla nie musi żyć rock’n’rollowo – wystarczy, że słucha odpowiedniej muzyki (to zresztą ciekawe, że w naszym stuleciu bunt związał się na stałe z faktem słuchania odpowiedniego rodzaju muzyki). I tak jak dziewiętnastowieczny filister biorąc do ręki tomik Byrona czy Shelleya (romantyczni poeci mieli wiele wspólnego z gwiazdami rocka, tyle że umierali nie z przećpania, ale na syfilis i suchoty) mógł doświadczyć ekstremów romantycznej, tragicznej miłości, tak my dzisiaj możemy włączyć płytę Dżemu, The Doors czy Nirvany, po czym po półgodzinnym seansie genialnego szaleństwa odłożyć po prostu płytę na półkę. I zasiąść w kapciach przed telewizorem.
Gwiazdy rocka są zatem dla nas jak mityczni herosi, obdarzeni niezwykłymi przymiotami, przeżywający niezwykłe przygody, które są dla nas źródłem niezwykłych historii, są odrealnieni, ale też i dziwnie bliscy. Są wręcz jak półbogowie, obdarzeni mocą wpływania na nasze emocje, odmieniania naszego życia. „Bo ja jestem Bogiem, uświadom to sobie” – recytował zmarły samobójczą śmiercią (wyskoczył z okna) Magik, lider Paktofoniki, w pełnym świadomości władzy, jaką daje twórczość, tekście. Ale za taki wyjątkowy status jest też cena, którą prędzej czy później przyjdzie zapłacić. Gwiazdy rocka żyją trochę jak rytualny „król wioski”, hołubiony i uwielbiany przez rok przez całe zgromadzenie, po czym składany w krwawej ofierze w imię na przykład pomyślności zbiorów.
Zatem rząd dusz, jaki daje rock’n’roll, ma też swoją ciemną stronę. Bo idol staje się zakładnikiem swoich fanów, staje się publiczną własnością, a jego życie nie należy już do niego. Żeby utrzymać swój status gwiazdy (który uzależnia tak samo, jak narkotyki czy alkohol) musi ciągle swoich fanów (i nie tylko) podniecać czymś nowym, żyć na najwyższych obrotach, aż do wyczerpania. Wtedy nadchodzi nieuchronny upadek, upadek o tyle bolesny, że z wysoka, w świetle kamer i fleszy. Amy Winehouse wygwizdano w Belgradzie – była tak pijana, że nie mogła utrzymać się na nogach ani nic zaśpiewać. Pamiętamy rozpadającą się twarz Micheala Jacksona przesłoniętą białą maską. Śmierć jest tu tylko epizodem, ostatnim epizodem serialu, który w finale powinien mieć największą oglądalność. Od wczoraj większość zdjęć Amy Winehouse na portalach internetowych to upudrowane zdjęcia z oficjalnych sesji, jakże różne od tych pokazywanych jeszcze przed tygodniem, na których przepita i przećpana, z potarganymi włosami i rozmazanym makijażem Amy wlecze się do sklepu po kolejną flaszkę. Kochamy nasze gwiazdy i gwiazdeczki, uwielbiamy patrzeć, jak walczą na śmierć i życie w kisielu brukowców, konsumujemy ich dramaty tak samo, jak odcinki „M jak miłość”. Oglądamy z wypiekami na twarzy na portalach plotkarskich zrobione przez paprazzich zdjęcia Britney Spears z ogoloną głową, czy Rihanny pobitej przez chłopaka, z krwawymi siniakami na twarzy. Śledzimy chorobę Nergala, komentujemy figury podstarzałych seksbomb w bikini. Show biznes to w gruncie rzeczy wielki Reality Show, w których gwiazdy żyją i umierają dla naszej uciechy, żeby dostarczyć nam mocnych wrażeń, żeby wnosić w nasze szare i zwyczajne życia odrobinę niezwykłości, doprawionej dreszczykiem podniecenia, bo przecież wszystko to dzieje się naprawdę. Reality show coraz bardziej brutalny, bezlitosny, odkąd mamy możliwość komentowania wszystkiego na forach internetowych – pod artykułami o śmierci Amy obok standardowych świeczek i egzaltowanych zapewnień o wielkim talencie, znalazło się mnóstwo wpisów w typie „o jednego ćpuna mniej”.
Co się stanie z Amy Winehouse? Czy będzie się o niej pamiętać? Trudno powiedzieć, dziś gwiazdy – jak wszystko – zużywają się szybciej. Póki co to koniec. Chciałoby się zacytować Jima Morrisona – the end.
Czy to Reality Show się kiedyś skończy?
Dobry tekst, choć nie do końca zgodziłbym się z tym „ewidentnym brakiem urody” bo dla mnie (i wielu innych chłopaków też) Winehouse ze swoją charyzmą była atrakcyjniejsza niż wiele innych piosenkarek o niekwestionowanie ładnych buziach. Ktoś mądrze zauważył, że mimo postępującej autodestrukcji, którą dzięki (?) mediom mogliśmy śledzić na całym świecie w stopniu nieporównywalnym z epoką Morissona czy nawet Cobaina, śmierć Winehouse była jednak zaskoczeniem – bowiem jakkolwiek cynicznie by to nie zabrzmiało, wydawało się że jest to maszyna do zarabiania pieniędzy i ktoś zadba o to, żeby się nie zepsuła do końca.
…this is the end…
my only friend…
Ale to trochę inna historia i ci, co oglądali „Apocalypse now” wiedzą, o co chodzi. Jako starsza generacja wiem, przeciwko czemu protestował Jim, Janis, Lennon, Jimi.
Amy protestowała przeciw…nie bardzo rozumiem, przeciw czemu. Ale każda generacja ma swoje cele protestowania przeciw czemuś/komuś.
Dobrze, że mogą się wypowiedzieć na forum niedpstępnym w moich buntowniczych czasach, dobrze, że ich słychać. Dobrze, że mówią o sprawach istotnych dla nich.
This info is the cat’s pamjaas!
If you want to get read, this is how you souhld write.