Kompletnie redefiniowaliśmy pojęcie podróży. Przestała ona być procesem mijania, stała się procesem omijania. Nigdzie już nie podążamy, musimy natomiast zdążyć. Na przykład na samolot bądź szybki pociąg. Który nigdzie nas nie zabierze, za to skutecznie nas przemieści.
W oknie mknącego z zawrotną prędkością pociągu TGV krajobraz Bretanii rozmywa się w pastelowe pasmo. Skoki ciśnienia wbijają się w bębenki uszu, gdy wpadamy w tunel lub mijamy inny skład. Pociąg zaś sunie tak łagodnie, że gdyby nie ów widok i owo napięcie bębenków, trudno byłoby zgadnąć, czy się w ogóle przemieszczamy. Rozmyty krajobraz się coraz bardziej ujednolica, a kamienne stodoły, średniowieczne zamki i popielate miasteczka przestają być w ogóle dostrzegalne – choćby dlatego, że wzrok męczy się za szybko.
Ta podróż to bardziej tunelowanie, teleportacja, przeskok z miejsca A do miejsca B w tempie nieadekwatnie szybkim do dystansu. Wyjęcie z jednego kontekstu i wstawienie w drugi, bez całego procesu tranzycji, stopniowego przechodzenia przez kulturowy gradient rozpostarty na odcinku A-B. Jeszcze bardziej doświadcza się tego lecąc samolotem, który od owego gradientu oddziela podróżnych tysiącami metrów dystansu i grubą, białą warstwą chmur.
Istota szybkiej podróży nie polega już na tym, co opisywali klasycy literatury podróżniczej: na napotykaniu w drodze coraz to nowych doświadczeń, stopniowy trening rozumienia odmienności. Przeciwnie – od doświadczania czegokolwiek po drodze jest się absolutnie izolowanym. Coś za coś: szybkość za utratę przyswajania zmiany kontekstu na wzór nurka w komorze hiperbarycznej. A to oznacza ryzyko szoku kulturowego. Tak jak żeby nauczyć się rachunku różniczkowego, trzeba zacząć od dodawania i odejmowania, bo w przeciwnym razie kompletnie nic się nie zrozumie.
W izolowaniu od tego szoku pomagają hiperprzestrzenie lotnisk i dworców. To przestrzenie, których wygląd, aranżacja i zasady funkcjonowania są niezależne od kulturowego kontekstu otoczenia, a wręcz od niego izolują. Standaryzacja oznaczeń, języków, funkcjonalności sprawia, że nie ma większego znaczenia, czy jest się w Paryżu, Monachium, Tel Awiwie czy Hong Kongu. To miejsca niezakorzenione, rodzaj baniek, przez przezroczyste ściany których można dostrzec najwyżej niewyraźne zarysy kulturowego kontekstu. Korporacyjny branding linii lotniczych, identyczny dla każdego miejsca na świecie, dopełnia efektu.
Brak owej tranzycji, stopniowego przechodzenia z kontekstu jednej kultury do innej, działa trochę tak, jak nagłe wyjście na mróz z ogrzewanego pomieszczenia. Albo jak wpuszczenie dziecka wychowywanego w sterylnej czystości do przedszkola. W jednym i drugim przypadku gwarantowane jest przynajmniej solidne przeziębienie. Przestawieni z kultury do kultury lądujemy tam kompletnie nieimmunizowani, nieprzygotowani. Dla podróżnika przygotowanego przeżywanie odmienności otoczenia od własnego doświadczenia kulturowego, konfrontowanie wzorów odwiedzanej (słowo „odwiedzać” oparte jest przecież na rdzeniu „wiedza”!) kultury z własną, jest nie tylko bardzo pouczające, ale też niebywale przyjemne. Nieprzygotowanego czeka zaś przykre starcie, frustracja biorąca się z zagubienia i potrzeba rozpaczliwego znalezienia schronienia. Dlatego budujemy sobie kolejne hiperprzestrzenie: standaryzowane hotele, ośrodki wypoczynkowe za drutem kolczastym, które mają zapewnić fałszywie pojmowane bezpieczeństwo. O rozmiarach krzywdy, jakie nie tylko podróżującym, ale też miejscowym, wyrządza ten rodzaj hiperprzestrzenni, znakomicie pisze Jennie Dielemans w reportażowej książce „Witajcie w raju” (Czarne, 2011).
Różnicę między starym i nowym modelem podróży widać także między posługiwaniem się mapą a nawigacją. Mapa pozwala zobaczyć trasę w kontekście, prześledzić jej linearność, ciągłość, odkryć potencjalne punkty zainteresowania po drodze. Nawigacja to znów tunelowanie, otorbienie podróżującego warstwą izolacyjną: kierowca słyszy polecenie „skręć w lewo”, ale nie „zatrzymaj się na chwilę przy tej romańskiej kaplicy z XI wieku, a potem wstąp do lokalnej gospody po sąsiedzku, bo podają tam jedyne w swoim rodzaju mule, a z właścicielką można bardzo ciekawie porozmawiać”.
Wreszcie – efekty nie pozostają bez wpływu także na szczebel lokalny, całkowicie redefiniując pojęcie sąsiedztwa. Bo czy bliżej mamy z Warszawy do Hurghady, czy do Sulejowa?
Zmieniane właśnie na naszych dworcach tablice informacyjne – z tych białych, pożółkłych i zbrązowiałych od czterdziestoletniej warstwy lepkiego brudu, na te granatowe, z nowoczesnym krojem białej czcionki – są zapowiedzią fundamentalnej cywilizacyjnej zmiany. Obwieszczają nie tylko numer peronu lub drogę do szynobusu na lotnisko, ale też przyjęcie nas do obszaru krajów cywilizowanych. To zmiana o zbawiennych skutkach, zmiana nie do przecenienia. Ale też zmiana wpływająca na nasze doświadczenie kulturowe w zakresie znacznie szerszym niż wymiar estetyczny i higieniczny. Warto mieć to w tyle głowy, wsiadając do samolotu.
Zwłaszcza, że na uświadomienie sobie konsekwencji nowego paradygmatu podróży wciąż mamy jeszcze czas. Póki co jesteśmy raczej dawcami niż biorcami szoku kulturowego. A nam samym wciąż swojsko mikre rozmiary lotnisk, smród pociągowego kibla, pokiereszowana nawierzchnia dróg i przaśność ich sąsiedztwa (o tym więcej we wspaniałym eseju Bartłomieja Sienkiewicza z „TP”46/2011) nieodzownie przypominają, że oto wróciliśmy do domu.