Biało-czerwone chorągiewki na autach, flagi na balkonach, biało-czerwone gadżety, biało-czerwonego ptasie mleczko, pomadki czy tik-taki, biało-czerwone barwy specjalnych edycji rozmaitych produktów, o wszelkich kibicowskich gadżetach już nie wspominając… Polacy dzięki emocjom sportowym oswajają się wreszcie z własnymi barwami narodowymi, których wywieszenie do niedawna oznaczało wyłącznie walkę narodowo-wyzwoleńczą albo przynajmniej strajk w obronie przywilejów pracowniczych. Dzięki sportowi biało-czerwone barwy przechodzą z rejestru celebracyjno-podniosłego w rejestr zabawy, manifestowania radości, dumy i innych pozytywnych emocji. A stąd już, w nieunikniony sposób – w rejestr kultury popularnej.
W 2008 roku wybitny plakacista, wówczas dyrektor kreatywny agencji reklamowej DDB (a od 2011 r. doradca społeczny prezydenta) Marcin Mroszczak opowiadał w wywiadzie, który miałem z nim przyjemność przeprowadzić o tym, jak ten proces zaczynał się właśnie w sferze popkultury, bo w reklamie: „Wiele kampanii [reklamowych] przewartościowało sposób myślenia całych społeczeństw (…).Sam w 2007 roku miałem przyjemność robić kampanię piwa Tyskie z flagami i hasłem »Wywieśmy flagi, pomóżmy naszym«. Nie satysfakcjonowało mnie to artystycznie, a przecież coś się wydarzyło: w Polakach przełamała się nieśmiałość i zareagowali, jakby byli Brazylijczykami – flagi wisiały wszędzie. Potem poszła za tym cała lawina zdarzeń. Zamortyzowało to upadek polskiej drużyny na mistrzostwach świata w piłce nożnej w Niemczech. Ludzie poczuli się dumni z siebie, bo wszyscy mówili, jakimi są wspaniałymi kibicami. A na początku byłem pewien, że będę jedynym, który tę flagę wywiesi”.
Z jednej strony nastrój kibicowania polskiej siatkówce – jakże inny od plemiennego barbaryzmu polskiej ligi futbolowej, a z drugiej strony choćby tamta kampania reklamowa, ośmieliły nas do manifestowania własnych barw narodowych. Może jeszcze nie nosimy ich z taką naturalnością jak wciągający na maszt przed domem swoją flagę Szwedzi – na to jednak potrzeba czasu i dwustu lat świętego spokoju w historii – ale biało-czerwona flaga nie jest już sygnałem, że wymachujący nią będzie bił, lecz że świętuje. A teraz, przy okazji Euro2012 nastąpił krok kolejny – już nie tylko chorągiewki, już nie stricte kibicowskie gadżety, ale cała masa produktów i emblematów przyjmuje biało-czerwone barwy. Wzorem krajów, którym własna flaga kojarzy się z bezpieczeństwem i dobrym samopoczuciem, a nie z ruszaniem w bój, barwy narodowe stają się składnikiem popkulturowej palety. To znakomity znak. Kupując futerał na komórkę w kolorach białym i czerwonym albo opychając się biało-czerwonymi pomadkami, czujemy się najwyraźniej bezpiecznie i dobrze (i nie chcę psuć tego nastroju, ale nie mogę sobie odmówić przypisu, że czerwony barwnik spożywczy – koszenilę, E120 – pozyskuje się z wysuszonych i zmielonych czerwców kaktusowych Dactylopius coccus, czyli meksykańskich pluskwiaków…).
Tylko czy aby na pewno postępujemy ze swoimi barwami narodowymi w taki sposób, jak wzmiankowani Brazylijczycy czy też mistrzowie świata w wykorzystywaniu własnych barw narodowych w gadżetach: Amerykanie, Australijczycy, Brytyjczycy czy niezrównani Szwedzi i Norwegowie?
Każdy, kto odwiedził któryś z powyższych krajów musiał się spotkać z motywami Union Jack, Stars&Stripes czy Korsflagg dekorującymi nie tylko koszulki, ale też breloczki, futerały na komórki, durnostojki wszelkiej maści, a nawet bieliznę. I może jest to tylko kwestia tego, że nasza flaga jest dość mało charakterystyczna, żadnych unikalnych wzorków, obrazków, li tylko dwa kolory, ale najwyraźniej odczuwamy przemożną potrzebę, by dodać coś jeszcze. I żeby to tylko był orzełek w środku białego pola, choć to wariant flagi przewidziany dla placówek dyplomatycznych, floty i statków powietrznych. Ale nam ciągle mało. Piszemy po fladze jak najęci – żeby nie było wątpliwości, trzeba na niej jakimś okropnym krojem czcionki dopisać „Polska”, dodać logo Euro itp. Najbardziej chyba jaskrawym przykładem tego zjawiska jest dopisanie na biało-czerwonej fladze słów „Biało-Czerwoni”.
Zjawisko to nosi nazwę redundancja – czyli nadmiarowość treści, którą powtarza się w ramach jednego komunikatu na kilka sposobów. Biało-czerwona flaga Polski z orzełkiem i napisem „Polska Biało-Czerwoni” jest klasyczną redundancją. A sama redundancja jest jednym z kanonicznych zjawisk właściwych kulturze popularnej. Poniekąd z tej przyczyny, że jest łopatologiczna, ułatwia przekaz.
Co znamienne, redundancja jest ulubionym zabiegiem przemysłu reklamowego. Przekaz reklamy, którego zadaniem jest szybka, precyzyjna i skuteczna perswazja, zawsze nią operuje. Szczęśliwa rodzina z reklamy zupy w proszku jest szeroko uśmiechnięta, sfilmowana w ciepłych barwach, w tle słychać chichot, a lektor informuje nas, że rodzina jest szczęśliwa wskutek spożycia tejże zupy. Sięgamy więc po zabieg perswazyjny rodem z reklamy, żeby przekonać samych siebie. Polskie barwy w sferze kultury popularnej opatrujemy treściami redundantnymi – jakbyśmy nie mieli pewności, czy sama biel i karmazyn wystarczą, czy pozostaną zrozumiałe, czy dostatecznie nas wyrażą, określą. Czy to nie za mało, by się z nimi utożsamić. A jeśli faktycznie tak to interpretować, okazuje się, że z naszym dobrym samopoczuciem jeszcze nie jest najlepiej, że sporo się jeszcze pod manifestowanymi pokładami futbolowej radości kryje.
Widać to na przykład w sposobie, w jaki usiłuje się komentować jutrzejszy mecz z Rosją – że to nie tylko rywalizacja sportowa, ale „historyczne starcie”. Na rejestr kultury popularnej niezgrabnie przekładają się w ten sposób nasze narodowe zadry czy wręcz kompleksy – i istnieje poważna groźba, że radosne chorągiewki z napisem „Polska” znowu zaczną złowrogo łopotać. Więc może na początek dla poprawy nastroju przegryźmy biało-czerwoną pomadkę i pomyślmy, że choćbyśmy mieli dostać jutro solidnego łupnia, to Euro2012 i tak jest sukcesem.
I że barwy narodowe są spoko, nawet bez udziwnień.
Tak, barwy narodowe są spoko. Właśnie spontanicznie postanowiłam, że nie ściągam ich do końca Mistrzostw Europy – w końcu jesteśmy gospodarzami i to wielkie święto.