Od jakiegoś czasu trudno wejść na jakikolwiek portal i nie trafić na ani jeden news/zdjęcie dotyczącej “pięknej kibicki”, “miss Euro”, Natalii Siwiec. Piękna modelka na portalach (nie tylko plotkarskich, bo informacyjnych) bije na głowę generała Petelickiego, Tuska, Kaczyńskiego i Palikota przegrywając chyba tylko z Christiano Ronaldo. Miss Euro patrzy zalotnie ze zdjęć układając buzię w ciup, naciągając koszulkę w narodowych barwach, zalotnie wysuwając odsłonięte ramię, wysyłając buziaka, budząc w mężczyznach zrozumiałe zainteresowanie, a w kobietach równie zrozumiałą zazdrość. Media prześcigają się w newsach o niej – porównują i układają Natalię na skalach seksowności z żonami/narzeczonymi piłkarzy czy innymi celebrytkami, snują domysłu na jej temat (czy zagra w filmie porno?), komentują, co na siebie założyła. Piękna Natalia jeszcze nie wie, bo pewnie bardzo się cieszy z całego tego medialnego szumu, ale stała się produktem popkultury i właśnie jest konsumowana.
Błyskawiczna kariera Natalii Siwiec w mediach to wyjątkowo popkulturowe spełnienie wyjątkowo popkulturowego motywu kopciuszka. Dostrzeżona przez obiektyw aparatu dziewczyna zostaje gwiazdą kolorowych mediów, portali i telewizji śniadaniowych. Sen się spełnia, kareta podjeżdża i zabiera kopciuszka na sam szczyt. Ale trzeba też pamiętać, że droga w drugą stronę może być równie szybka i bardzo bolesna. Globalne i totalne media potrafią dziś w kilka godzin wynieść człowieka od zera do bohatera, obdarzyć maksimum uwagi, ale też zaraz potem skazać na upokorzenie, niebyt i zapomnienie. Kto na tą karuzelę się załapie, kto spadnie skręcając sobie kark – to upiorna ruletka, której wyniku i zasad, jakimi się rządzi nie sposób przewidzieć. Dziś w rubryce “objawienie”, jutro w rubryce “co ona na siebie założyła”, “szok! celebrytki bez mnakijażu (drastyczne)”. Dzisiaj na szczycie, jutro na dnie. I non stop wymieniamy kadry. Nie chcę niczym zazdrosna stara ciotka wieszczyć Natalii rychłego strącenia z panteonu narodowej urody, ale tak to niestety może zadziałać.
Celebryci służą nam do tego, żeby ich kochać i nienawidzić. Żeby żyć ich sukcesami (głównie modowo-towarzyskimi) i czerpać złośliwą satysfakcję z ich porażek. Żeby czuć się od nich lepszymi. W sytuacji, gdy reklama wmawia nam, że wybłyszczone, odchudzone i wygładzone w photoshopie lale to norma kobiecej urody, odkrycie, że te wszystkie aktorki i piosenkarki też mają celulit, nadwagę, rozstępy, a bez warstwy tapety wyglądają czasem po prostu jak zmęczone, starzejące się kobiety, niezmiernie poprawia nam humor. Czujemy się tacy inteligentni, słuchając w telewizji wynurzeń Joli Rutowicz czy Grycanek (czyli pań znanych z tego, że są znane). Patrząc na pijaną Paris Hilton cieszymy się, że nie stoczyliśmy się jeszcze tak nisko. Jak ona się zestarzała – dodajemy z mściwą satysfakcją patrząc na Marylę Rodowicz czy Madonnę. I generalnie wszyscy powinni być zadowoleni – uzależnione od medialnego szumu i błysku fleszy “gwiazdy” mają to, czego potrzebują, czyli nasze zainteresowanie, nawet kosztem zrobienia z siebie idioty (choć definicja bycia idiotą ostatnio bardzo się rozmyła), a my mamy ubaw, igrzyska, zapasy w błocie czy w kisielu.
Trochę dziwnej zaczyna się robić, gdy zdamy sobie sprawę, że mamy do czynienie z prawdziwymi ludźmi, a nie z wymysłem jakiegoś chorego scenarzysty. Że większość z obserwowanych przez nas codziennie na portalach plotkarskich celebrytów święcie wierzy we własną autokreację i nie ma do siebie żadnego dystansu. Że wszystko to jest na poważnie. Zimno się robi na samą myśl o tym, co spotkało Michaela Jacksona, Violettę Villas czy Amy Winehouse, czy co z sobą zrobili zombie boy, kobieta-kot, czy kobieta-barbie. I wszystko to dla naszej uciechy. A wieje grozą, gdy pomyśli się o motywacjach i moralnych implikacjach ze strony konsumujących i konsumowanych w przypadku niezdrowego zainteresowania najsłynniejszymi polskimi nekrocelebrytami, czyli Katarzyną i Bartkiem Waśniewskimi.
Gwiazdy i celebryci towarzyszą nam na co dzień i nie ma od nich ucieczki. Wyskakują z gazet, uśmiechają się do nas z telewizji, zaludniają ekrany naszych komputerów, aż strach otworzyć lodówkę. Walczą o nasze kliki, o naszą uwagę jak o potrzebne do życia powietrze (może to kolejny rodzaj …holizmu? sławoholizm? może to jednostka chorobowa, którą trzeba mieć pod kontrolą?). Przeżywamy ich śluby, rozwody, dzieci, choroby, suckesy i porażki. Przeżywamy, czy konsumujemy? I co z nich zostanie, jak już ich skonsumujemy, obliżemy widelec i odejdziemy od stołu?
Ciekawe, choć z całą pewnością nie odkrywcze spojrzenie na celebrytów i ich odbiór społeczny. Wszystko to jest prawdą i w mojej ocenie świadczy o naszym poziomie intelektualnym. Coraz częściej bezwiednie stajemy się „zabawką” w szponach mediów. Czytamy, oglądamy, chłoniemy wszystkie serwowane nam „newsy” dnia codziennego i to na ich podstawie malujemy określony obraz rzeczywistości. Naturalnie, czytając zazdrościmy, porównujemy…taka jest natura ludzka. Podobno nic tak nie cieszy jak dokuczenie bliźniemu, dlatego być może nie powinno to dziwić. Tak zwani celebryci to w przeważającej większości wytwór mediów – produkt biznesu. Niekiedy efekt wzajemnych powiązań, układów. Na co dzień są to jednak tacy sami ludzie jak my. Mają swoje problemy, zmartwienia, radości, smutki, rodziny i choroby. Cóż…i chyba nieco więcej szczęścia od przeciętnego Kowalskiego, choć…czy faktycznie? Tu miałbym wątpliwości.
program tv