No to się zaczęło. 3D czy 2D? 48 klatek na sekundę, czy 24? Dubbing czy napisy? Jackson sprzedał „Hobbita”, czy oddał mu hołd? Niebywałe, że historia o małym bohaterze, który idzie bardzo daleko, pokonuje smoka i wraca z powrotem, tak się skomplikuje w konfrontacji z nowoczesną technologią filmową, prawda?
Za nic w świecie nie oddałbym głosu Iana McKellena, nawet za głos Wiktora Zborowskiego, który wydaje się tu doborem znakomitym. Ciekaw jestem, jak brzmi Gollum z głosem Borysa Szyca, ale nie aż tak, by wybrać wersję z dubbingiem. W dubbingu (kinowym!) jesteśmy akurat nieźli, ale pozostanę wierny wersji z napisami.
Siedem wersji filmu i debata nad 48 klatkami to osobny temat. Już po próbnych pokazach fragmentów filmu zdania recenzentów podzieliły się zdecydowanie: jedni się zachwycali wyraźnością obrazu, inni klęli, że film przypomina telenowelę albo teatr telewizji. Rzecz w tym, że 48 klatek na sekundę to dwakroć więcej niż kinowy (i Blu-Rayowy) standard. Obraz jest „gęstszy” – ruch widać dużo wyraźniej. Każdy, kto się wychował na telewizorze z kineskopem, a potem usiadł przed LCD, każdy, kto pamięta „Titanica” sprzed ponad dekady, a potem zobaczył zremasterowaną wersję HD, wie o co chodzi. Wysoka rozdzielczość nie tylko obnaża efekty specjalne, ale też, według niektórych, psuje kinową umowność, niewyraźność, rozmycie. A rozmycie kinowego obrazu to nie tylko kategoria technologiczna, ale też kulturowa – kino rozmywa granice między doświadczeniem realnym i fikcyjnym, zaprasza do świata umowności, a zarazem tę umowność zawiesza, i dlatego je kochamy. Tymczasem dziś kino nowych technologii zrobiło zwrot na pięcie o 180 stopni. Siedem wersji „Hobbita” to dowód niepewności technologii, w którą stronę chce zmierzać. To dowód na to, że kino jest na etapie definiowania się na nowo, w fazie liminalnej: nie ma już kina czerni i bieli, technikoloru, kina umownego, z terkoczącym rzutnikiem, Cinema Paradiso. Ale kino hi-tech nie wie jeszcze, jakie będzie. Czy chce konkurować z ostrością ekranów LCD w naszych domach, czy z onirycznością naszych snów. Skoro telewizor 3D można mieć w domu, to co lepszego zaoferować może kino, żeby ruszyć nas z sofy? Jeszcze bardziej 3D? Jeszcze ostrzejszy obraz? Ruchome fotele i emisję zapachów? A może na odwrót – rozmycie i umowność, zaproszenie do roztopienia się w obrazie z zachowaniem bezpiecznego dystansu, pozycji w fotelu? Oto jest pytanie, nie tylko dla marketingowców z Hollywood.
Jak zrobić „Hobbita” po „Władcy Pierścieni” – to kolejne pytanie. Zwłaszcza, że kolejność czytania, podyktowana nie tylko rozwojem pisarstwa Tolkiena, ale też rozwojem osobistym czytelnika, jest odwrotna. Ciekawie na ten temat mówi Corey Olsen, „Profesor od Tolkiena”, w rozmowie z pisarzem Fantasy Philipem Pullmanem (autor m.in. „Mroczne materie: Zorza północna”, być może lepiej znanej z adaptacji filmowej pt. „Złoty kompas”), której można posłuchać w Wired: Geek’s Guide to the Galaxy. Powiada mianowicie:
„Niektórzy ludzie mają poczucie, jakby Jackson próbował wcisnąć Hobbita do formy po Władcy Pierścieni, próbował wymusić połączenie między tą historią, a Władcą. Owszem, robi to, ale robiąc to, podąża śladami Tolkiena, bo to właśnie Tolkien uczynił. Sądzę, że to nieuniknione (…) To trochę, jakby wymagać stwierdzenia: >Dobra, robimy ten drugi film. Jest taki, jak inne nasze filmy, poza tym, że macie udawać, iż tamte inne filmy nie istnieją<„.
Lubię to, jak Tolkien, a za nim Jackson, pogrywają sobie z kliszami w naszych głowach: mitologiczne postacie powinny paradować albo w tunikach, albo w zbrojach. A tu główny protagonista z wielkimi stopami, ubrany jak XIX-wieczny mieszczanin? Mieszka ni to w norce, ni to w stylowym mieszkaniu singla – leniucha z przełomu epok? Jakie toposy przetwarza tolkienowska saga, jakie motywy podnosi do rangi mitycznych? W wywiadzie dla stopklatka.pl reżyser Jan Komasa zauważa:
[W „Hobbicie”] jest też coś fajnego, czego brakowało mi we „Władcy Pierścieni”. Jackson to wychwycił. Chodzi o ukazanie społeczeństwa brytyjskiego w postaci niziołków, którzy wolą być domatorami. To jest zabawnie podkreślone. Tolkien w końcu był Brytyjczykiem. W wielu opracowaniach jego twórczości pojawia się informacja, że wzorował niziołków właśnie na swoich rodakach, którzy niewiele chcą od życia, nie chcą przygód, chcą sobie siedzieć wygodnie w swoich domkach, z dala od zawieruchy. Doskonale było to widać w czasie wojny, kiedy Brytyjczycy niechętnie angażowali się w konflikt, co było odbierane przez europejczyków jako izolacjonizm brytyjski. Ich spokój mieszczucha jest też w niziołkach ze Śródziemia.
Nie wiem, czy to akurat Brytyjczycy sportretowani zostali w Niziołkach, czy to ich narodowy charakter (jest coś takiego?) Tolkien utrwalił w charakterze hobbitów. Moje odczytanie byłoby znacznie szersze: to my wszyscy nie chcemy przygód, chcemy sobie siedzieć wygodnie w swoich domkach, z dala od zawieruchy. Hobbici to figury czytelników – którzy lubią przygody, pod warunkiem, że obcują z nimi na kartach powieści czytanych w wygodnej, hobbiciej norce. A co by było, pyta Tolkien, gdyby ciebie, czytelniku, los wygnał za furtkę, w drogę, w zawieruchę? Historia, którą czytasz (oglądasz), dotyczy cię bardziej, niż ci się wydaje…
(Dodajmy na marginesie: w wywiadzie tym Komasa zdradza także, że marzy o zrobieniu ekranizacji… „Thorgala”! „Pierwsze kroki już zostały poczynione, cały czas prowadzone są rozmowy, ale to jeszcze bardzo długa droga” – mówi. Trzymam mocno kciuki, choć średnio wierzę).
„Hobbit – niezwykła podróż” – brzmi polski tytuł, który jak na polski tytuł przystało jednym pociągnięciem rzecz infantylizuje i spłaszcza. Powinien brzmieć: „nieoczekiwana podróż”. Różnica jest dalece dosadniejsza niż się wydaje, bo „Hobbit” to nie tylko opowieść o małym bohaterze, który idzie bardzo daleko, pokonuje smoka i wraca z powrotem („Hobbit – czyli tam i z powrotem”, zatytułował swą powieść Tolkien, a ten tytuł był przecież czymś więcej niż tylko streszczeniem). Schemat, w którym bohater idzie bardzo daleko, pokonuje przeciwnika i wraca, to wszelako konstrukcja fabularna mitu. Samo w sobie, nie jest to żadne odkrycie – pisarstwo Tolkiena całe jest przecież redefinicją mitologii. Ale wyjaśnia to też, dlaczego prosta w gruncie rzeczy historia sięga i dotyka tak głęboko. Bo wszyscy ten schemat fabularny mamy na dobre zakorzeniony w głowach. Jazon i argonauci? Odyseusz? Podróżują, pokonują, wracają. Czerwony Kapturek? Proszę bardzo. To samo. Zapowiedź takiej opowieści („Za górami, za lasami…”), odwołanie do mitycznego „gdzie indziej i kiedy indziej” („Dawno, dawno temu…” – początki baśni nie odsyłają nas przecież do konkretnej, historycznej daty, ale do ahistorycznego czasu mitycznego, owego „kiedy indziej” właśnie!) to zapowiedź wielkiej przygody, zaproszenie na wyprawę, w unexpected journey. Czują Państwo ciarki na plecach?
Bo w wyprawę nie wyrusza się bezkarnie. Po powrocie – wiedzą to dobrze bohaterowie Tolkiena – nic nie jest już takie samo i samemu też nie jest się już takim samym. Na tym polega mityczny topos podróży.
W najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”, który z resztą ukaże się w kioskach wcześniej, bo już w poniedziałek 31 grudnia, swój esej o „Hobbicie” publikuje sam Andrzej Franaszek – wielbiciel i znawca nie tylko Czesława Miłosza, ale też Tolkiena. Andrzej już był na filmie, wszyscy mu w redakcji zazdrościmy, a on chodzi teraz po redakcji, gwiżdżąc motyw przewodni z filmu, i kręci mocno nosem na całe to 3D i efekty specjalne jak z gry komputerowej. Ale w tekście, który właśnie trafia do druku, napisał między innymi:
…Więc wybiegnie rankiem za furtkę, porzucając kominek i bulgoczący imbryk z herbatą, zapominając o tej nieszczęsnej chustce do nosa i nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co go czeka. A będzie to, naturalnie, podróż, która zasadniczo go odmieni, wyzwoli ze strachu, pozwoli odnaleźć najlepszą część siebie. Na jej końcu mały hobbit zejdzie w podziemny labirynt, do mrocznego serca góry, by tam, jak Tezeusz (choć w chłopięcym świecie oksfordzkiego profesora miast myśli o Ariadnie towarzyszyć mu będzie co najwyżej pamięć rodzinnej okolicy) zmierzyć się z bestią. Zajrzeć w oko demona. W źrenicę smoka, która jest zwierciadłem…