„Kuchnia z wyrokiem”? Gdy zobaczyłem tytuł tego programu, pomyślałem: pękła kolejna granica. Po programach typu „od sierotki do szefa kuchni” (Masterchef), „daj nam się sfilmować, a zrobimy ci promocję i przy okazji wywleczemy wszystkie brudy” (Kitchen Nightmares), czy „śmiejemy się z ignorantów, co nie umieją gotować” (Worst Cooks In America), trend produkcji reality shows coraz głębiej eksploatujących ludzkie losy pod pretekstem gotowania, osiągnął nowy level. Co jeszcze można skomplikować, gdy wycisnęło się już wszystkie łzy wyeliminowanych, zrobiło wszystkie zbliżenia na zamarłe twarze restauratorów przeżywających katharsis po wysprzątaniu im za lodówką, gdy wetknęło się już oko kamery do prywatnego zlewu i śmietnika, gdy nakręciło się już dramatyczną muzyczką i cliffhangerem emocje uczestników? Ano można pójść o krok dalej i zagonić do rywalizacji przy garach ludzi budzących emocje z definicji. Na przykład więźniów.
Nietrudno mi sobie to było wyobrazić: kilkunastu wytatuowanych zakapiorów z tasakami, grożą sobie śmiercią przy smażeniu foie gras i otwieraniu ostryg, a kto przegra, wraca za kratki, co podkreślają stosowne efekty dźwiękowe (metaliczne „slam!” i szczęk zamka towarzyszący widokowi na plecy wyeliminowanego uczestnika, znikającego w długim korytarzu studia). Co będzie dalej?, pomyślałem. „Green Mile Kitchen” – kto wygra, uniknie egzekucji? Gotowanie na wojnie – wyeliminowani wracają na front? A może gotowanie w hospicjum?
Wybaczcie Państwo tę niestosowną wyliczankę. Ale nie mogę przeboleć, że programy kulinarne coraz częściej, zamiast apetytu, budzą głęboki niesmak.
Na szczęście program „Kuchnia z wyrokiem” (Conviction Kitchen), który emituje TTV (kanał „o charakterze społeczno-interwencyjnym”, czytaj: 24-godzinna mikstura „Uwagi” i reality shows), nie ma wiele wspólnego z moimi czarnowidzkimi wyobrażeniami. Owszem: do programu ściągnięto byłych więźniów – świeżo wypuszczonych, bądź przebywających na zwolnieniu warunkowym – i zaproponowano im współzawodnictwo w programie kulinarnym, w którym zarabiali oni minimalną stawkę plus napiwki, a nagrodą było zatrudnienie najlepszych w kuchni i w obsłudze sali prawdziwej restauracji. Program zrealizowano w lokalu Marca Thueta, szefa kuchni z Vancouver, i jego żony Biany Zorich (restauracji „znanej ale podupadającej”, czytam w Wikipedii). Show pokazywało wzloty i upadki, emocje, ambicje, a przede wszystkim stawanie na nogi i odzyskiwanie wiary w siebie ludzi, którym – być może po raz pierwszy – dano szansę na normalną, uczciwą pracę.
Uczciwą pracę, a więc także porzucenie kryminogennego środowiska, do którego mogliby wrócić po wyjściu z więzienia, a więc także odzyskanie poczucia własnej wartości i godności. Kanon resocjalizacji, powiedziałby ktoś. I miałby pewnie rację.
Miałby rację – i byłby to genialny pomysł na resocjalizację – gdyby faktycznie powstała knajpa zatrudniająca byłych więźniów. Gdzie mogliby pracować, utrzymać się, pokazać, co potrafią, zyskać uznanie i wiarę, że stać ich na więcej. I gdzie – co równie ważne – goście restauracji mogliby zobaczyć, że to nie żadne zakapiory z tasakami. Że to ludzie, którym się powinęła noga, a teraz próbują wyjść na prostą, którym można podać rękę. Gromadzenie się wokół stołu to sposób na przełamywanie oporów, poznawanie ludzi, stół to miejsce pokojowe, jedzenie to sposób zaspokajania potrzeb i doświadczania wspólnej radości. Kapitalnie by było, gdyby funkcjonowała taka knajpa (Sieć restauracji? Przecież to gigantyczny problem, dotyczący rzeszy ludzi! Halo, władze więziennictwa, może to jest jakiś pomysł na samoutrzymującą się resocjalizację?), gdzie można by przełamać nieufność, społeczną alienację, przywrócić byłych skazańców, jak to się pięknie i górnolotnie mówi, na łono społeczeństwa.
Ale to nie knajpa, to koniec końców nie resocjalizacyjna inicjatywa, jakkolwiek projekt miał takie założenia. To jest show.
Świetnie rzecz ujął Karl Quinn, publicysta „Sydney Morning Herald”, przy okazji debaty nad australijską wersją programu z udziałem szefa kuchni Iana Curleya:
W każdym reality show granica między dawaniem szansy a wykorzystywaniem jest cienka. Ale gdy obsada składa się z ludzi, dla których jeden fałszywy ruch oznacza powrót do więzienia, stawka jest wyższa niż kiedykolwiek (…). Na koniec cyklu zaoferowano dwojgu z nich etaty. Ale pozostałych czekał powrót do świata brutalnego życia i (w przypadku niektórych) świata złych decyzji, z którego przyszli.
(Karl Quinn, Conviction Kitchen, Where Rejection is a Way of Life, smh.com.au)
To nie Masterchef, po odpadnięciu z którego wraca się do nudnego, ale stabilnego życia księgowego czy pracownika korporacji, z nadwerężonym ego, za to z zaliczonymi pięcioma minutami sławy. To show, po odpadnięciu z którego wraca się do owego brutalnego świata z poczuciem, że znowu się nie udało, a być może, że nie opłaciło się uczciwie pracować. Stąd do powrotu na starą ścieżkę jest już tylko krok. Owszem, show pokazuje uczestnikom inne życie: macha im tym innym życiem przed oczami. Daj Bóg, by ci, którzy odpadną, pozostali z poczuciem, że zobaczyli inny świat i chcą w nim teraz wytrwać. Ale kto to zagwarantuje? Producent? Widownia?
Tak, jest jakiś pożytek także z tego, że widzowie zobaczą, iż byli więźniowie to ludzie tacy, jak oni sami: ze swoimi wzlotami i upadkami, próbujący ogarnąć swój własny los. Może coś dobrego z tego wyniknie, że popatrzymy w ich wzruszone twarze, gdy na koniec programu deklarują „Mark i Biana pokazali mi lepszy świat, pokazali że warto…”. Gdy wzruszymy się razem z nimi, może następnym razem inaczej popatrzymy na byłych więźniów. Pięknie by było.
Jak przypomina „The Australian”, pisząc o tamtejszym wydaniu programu, sam Jamie Oliver stworzył kiedyś kulinarny projekt „The Fifteen” z udziałem nastolatków, którzy popadli w konflikt z prawem, przyuczając ich do zawodu i zatrudniając w restauracji. Z czego także powstało show. Ale też pomagająca tej młodzieży fundacja.
Jak na łamach „The Australian” twierdzi prowadzący australijskie „Conviction Kitchen” Ian Curley:
„W Conviction nie chodzi o dobroczynność, lecz o przywrócenie swojego miejsca ludziom, którzy zboczyli z właściwej ścieżki; o połączenie ciężkiej pracy i płacy z poczuciem własnej wartości”. „Curley – czytamy – nazywa to 'Jamiem z jajami i tatuażami’. Ale, jak przyznaje, to wciąż komercyjna telewizja”…
John Lethlean, Cooking with Conviction, theaustralian.com.au
To wciąż komercyjna telewizja. Show to program mający nam dostarczyć bezpiecznej rozrywki, po której przełączymy się na inne show. To jest program mający przyciągnąć znudzonych zużytymi formatami gotowania na ekranie i nabić nowe wyniki oglądalności (a pewnie też zapewnić publicity „znanej ale podupadającej restauracji”…). Show z misją jakoś wewnętrznie się kłóci…
A może się mylę? Zapraszam do dyskusji.
Wg mnie takie programy są raczej pożyteczne. Najczęściej w nich wszystko kończy się „happy endem” czyli jednak dobro wygrywa i przestępcy są łapani. Dla ludzi, którzy są skłonni do takich wybryków jest to pewna przestroga żeby tego nie robić, bo są w stanie zobaczyć jakie życie ich czeka później.