Nie bez stresu szliśmy do kina. Bo cóż, że 3D i HFR – technologie, które wizytę w kinie zamieniają w oglądanie teatru telewizji po zażyciu zbyt dużej ilości leków na receptę? Technologiczne cacuszko, orgia efektów specjalnych, to jeszcze nie wszystko. Potrzebna jest jeszcze Opowieść.
A dokładnie na to cierpiały pierwsza i druga część hobbiciej trylogii Petera Jacksona: przy całym generowanym komputerowo odjeździe wizualnym, gdzie ekipa krasnoludów pomykała przez podziemną krainę goblinów jak baletnice na rollercoasterze, a Smaugowi można było policzyć spękaliny na łuskach, przeraźliwie brakowało w nim Opowieści. Tej z wielkiej litery. Opowiastka o hobbicie, który wyrusza z krasnoludami w długą podróż („Daleka podróż”), idzie, idzie, idzie i idzie („Pustkowie Smauga”), mając po drodze przygodę za przygodą niczym bohater komputerowej platformówki – otóż ta opowiastka utonęła w wizualnym oceanie, rozcieńczonym dodatkowo przez niezaspokojonych producentów, którzy z materiału na mini-serial zrobili trzy monumentalne kinowe filmiszcza.
O co chodzi z tą „Opowieścią”? Otóż największym walorem, największym przeżyciem widza „Władcy Pierścieni” było zanurzenie w wielką narrację, fundamentalną opowieść, która losy jednostek pokazuje na rozłożystym fresku losów świata i zamieszkujących go ludów. Śródziemia ogarniętego wielką przemianą, na tle której swoje indywidualne wielkie przemiany przechodzili bohaterowie.
Ta Opowieść, to epickie tło, kluło się nieśmiało przez dwie pierwsze części, co przejawiało się głównie tym, że poszczególni magowie przychodzili do ruin zamku, widzieli cienie we mgle i wygłaszali, równie mgliste, pompatyczne kwestie o złu. W międzyczasie Bilbo Baggins, a jakże, miał przygody, atrakcja czyhała za atrakcją, quest za questem. A wszystkie rozdęte były do granic wytrzymałości: bo żadne 3D ani HFR nie pomoże półgodzinnej scenie zadawania sobie infantylnych zagadek w jaskini.
Wreszcie, trzecia część Hobbita objawiła ową Opowieść. Losy jednostek rzucone zostały na monumentalny fresk, który przedstawiał punkt zwrotny w dziejach ras i ludów. Na tle zapierającej dech w piersiach (niech mi nikt nie wmawia, że oglądał, i nie zrobiło to na nim wrażenia) bitwy, śledzimy dramaty, przemiany małych w wielkich i wielkich w małych. A ciężaru gatunkowego przysparza trzeciemu „Hobbitowi”, jak to zwykle w przypadku wielkich narracji bywa, śmierć bohaterów (nie zdradzę, oczywiście, których).
Radość z powrotu Opowieści przysłania nawet momenty, od których w dwóch pierwszych częściach krzywił się nawet wyjątkowo wyrozumiały konsument popkultury. Gdy jest Opowieść, można wybaczyć Legolasowi sztuczki rodem z kreskówki o Strusiu Pędziwietrze (ziemia osunęła się spod nóg, jesteś nad przepaścią, ale szybko przebierasz nóżkami i udaje ci się umknąć) i niezręczne pytanie, czy oni z tym Smaugiem nie mogli tak od razu, i musieli się z nim wozić przez całą drugą część. Gdy jest Opowieść, nie wystają też aż tak bardzo szwy obrazów komputerowo generowanych z tymi realnymi. Gdy Opowieści nie ma, sztuczki pozostają tylko sztuczkami.
Uproszczenia, skądinąd, to rzecz właściwa mitowi, a to przecież mit tu oglądamy: opowieść o wartościach i ich źródle, o dobru i złu, przedstawioną za pomocą symboli.
Gośka upomina mnie znad ramienia, żebym nie zapomniał dodać kilku słów o samych postaciach. Podczas gdy sama fabuła „Hobbita” jest przy „Władcy” nieporównywalnie bardziej kameralna, to przynajmniej niektóre postacie udały się dużo bardziej. A więc przede wszystkim Thorin (Richard Armitage) – w odróżnieniu od kryształowego do znudzenia i szlachetnego do nudności Aragorna – to lider upadający, postać tragiczna, przechodząca Przemianę, rzecz tak nieodzowną dla dobrej Opowieści. Ale też władca elfów i papa Legolasa – Thranduil (Lee Pace) nie jest alabastrową figurką, jaką w filmach Jacksona były prawie wszystkie elfy. A Bard Smokobójca, choć szybko z dwuznacznego cwaniaczka przedzierzgnął się w aragornopodobnego rycerza bez skazy, szczęśliwie ewakuował się w tym samym momencie na drugi plan.
No i Bilbo Baggins. Gdy Jackson zabierał się za „Hobbita”, zastanawiałem się, jak z tej opowiastki, której bliżej do bajki niż do eposu, można wykrzesać coś poważnego. Moje obawy się namnażały – nie tylko gdy zobaczyłem kuriozalnego maga Radagasta, ale już gdy przeczytałem na liście obsady imiona krasnoludów. A tu się okazało, że nie tylko krasnoludy dały radę. Że Bilbo Baggins też dał radę.
Głównie dzięki grającemu go znakomitemu Martinowi Freemanowi, który jest komiczny tylko tyle, ile trzeba, a najważniejszy rys Hobbita buduje, pokazując jego zwykłość pośród niezwykłości, jego zwyczajność pośród niezwyczajności. I stąd właśnie postać Bilba czerpie siłę w takich chwilach, jak konfrontacja z Thorinem na murze Ereboru. Bo właśnie o sile bezsilnych jest przecież cała ta Opowieść. Jak na dobrą Opowieść przystało, opowiada ona przecież, koniec końców, o Tym, Co W Życiu Najważniejsze. „Wróć do domu, sadź swoje drzewa i patrz, jak rosną” – powie do Bilba Thorin Dębowa Tarcza.
(Dodajmy na marginesie, że Martin Freeman zrobił niesłychanie roztropnie, grając równocześnie z „Hobbitem” w absolutnie znakomitym „Fargo” – dzięki temu zbudował równocześnie drugą charakterystyczną postać, i może uniknie losu, który naznaczył Elijah Wooda – ów już po wsze czasy będzie się kojarzył z błędnym spojrzeniem i półotwartymi katatonicznie ustami Froda.
A więc „Hobbit” – Opowieść jest z powrotem. Żal, że po raz ostatni. Chociaż, kto tam hollywoodzkich filmowców wie…
No, to idę, skoro warto. Do wczoraj miałam wątpliwości. Siła bezsilnych. Coś dla mnie;) Pozdrawiam i dzięki.
Byłem na maratonie. Polecam każdemu, kto choć trochę lubi te klimaty.
Jeszcze nie oglądałem, ale w następnym tygodniu będę miał taką okazję.