Od lat zmagał się z chorobą Alzheimera. Jedyny w swoim rodzaju pisarz fantasy, wśród którego dzieł najbardziej rozpoznawalne były powieści z cyklu „Świat Dysku”, zmarł 12 marca w wieku zaledwie 66 lat.
Jak poinformował jego wydawca, sir Terry odszedł w swoim domu, otoczony rodziną, ze śpiącym przy nim kotem. „Świat stracił jeden z najjaśniejszych, najbystrzejszych umysłów” – powiedział Larry Finlay z wydawnictwa Transworld Publishers.
O jego chorobie było wiadomo od 2007 roku. Ogłosił to wtedy z pewną dozą optymizmu, czy raczej charakterystycznej dla siebie ironii:
„Chciałbym zwrócić uwagę, że (…) nie jestem jeszcze martwy. Oczywiście, kiedyś tam w przyszłości będę martwy, tak jak każdy. Może się okazać, że stanie się to później niż by się mogło wydawać – trudno teraz powiedzieć. Wiem, że bardzo ludzką rzeczą jest pytanie „czy jest coś, co mogę zrobić” – ale w tym wypadku zadowoliłyby mnie tylko oferty od szczególnie wybitnych ekspertów w dziedzinie chemii mózgu.
Pośród jego rozlicznych książek największą bodaj popularność zdobył cykl o „Świecie Dysku”. Jak chcą niektórzy – parodia literatury fantasy. To historie, których fabuła toczy się na płaskim świecie podtrzymywanym przez cztery słonie stojące na skorupie kosmicznego żółwia, Wielkiego A’Tuina. Świecie zaludnionym przez istoty znane z literatury fantasy – od magów po gobliny, i utrzymanym w swoistym miksie konwencji fantasy – czymś pomiędzy średniowieczem a steampunkowym wiekiem pary i elektryczności, gdzie archetypiczny policjant-detektyw paraduje w półpancerzu, a na uniwersytecie magów powstaje wydział Magii Wysokich Energii. I nie byłoby w tym może niczego szczególnego, a sam cykl, nasycony niezwykłym, ciętym i błyskotliwym poczuciem humoru, mógłby się takiej klasyfikacji – jako parodia gatunku – poddać.
Tylko że Terry Pratchett stworzył coś znacznie bardziej znamiennego. Choć pierwsze dwie części cyklu – „Kolor magii” i „Blask fantastyczny” faktycznie były głównie zabawą, w dodatku mocno slapstickową, to późniejsze książki rozwijały się i ewoluowały w przenikliwą diagnozę: tak, jak Świat Dysku jest Ziemią a’rebours, tak w kolejnych powieściach Pratchetta nasza rzeczywistość przegląda się jak w krzywym zwierciadle, które bezlitośnie wydobywa na światło dzienne wszelkie kurioza, absurdy i ukryte mechanizmy. Władza, tyrania i demokracja, banki i media, religia, nauka, tolerancja i wielokulturowość, wojna i terroryzm – wszystko to są tematy, które udźwignęła skorupa A’Tuina. Pratchett nie tylko trawestował gatunki, równie swobodnie czując się w klasycznym kryminale, jak i w konstruowaniu własnej wersji opowieści o Fauście. Terry Pratchett trawestował też kultury, społeczeństwa i światy.
Bo kreśląc portret Ankh-Morpork, największego miasta Dysku, do którego sprowadzają się, z nadzieją na lepsze życie, na spełnienie się Ankhiańskiego Snu, przedstawiciele wszystkich ras i gatunków tego świata, Sir Terry opowiadał w istocie o wielokulturowości, tolerancji, szowinizmie i jego skutkach. Oraz o Ameryce, ale przecież też o Europie, o Zachodzie czasów przemian. O świecie, w którym pół biedy, gdy twoim sąsiadem zostaje nagle uciążliwy, gburowaty, ale w gruncie rzeczy jeszcze dający się stolerować krasnolud. Ale na jaką próbę nasza tolerancja zostaje wystawiona, gdy fotoreporterem gazety jest wampir utrzymujący, że jest abstynentem, lokomotywę obsługują dość obleśne gobliny, a o prawa pracownicze zaczynają walczyć wykorzystywane dotąd do wszelkich ciężkich prac golemy? W temacie tolerancji – czy może raczej: prawa do godności – Pratchett był nieugięty, pisał z zacięciem i furią. Za pozorną obleśnością goblinów odkrywał piękno i wzruszenie, w glinianych głowach golemów – honor.
W „Pomniejszych bóstwach” Pratchett bezlitośnie demaskował mechanizmy władzy i hipokryzji, które potrafią się ukrywać za maskami religii. To opowieść o młodym zakonniku, który nagle staje przed obliczem swojego boga Oma. Ale ten okazuje się… maleńkim żółwikiem, bo bogowie czerpią siłę z wiary swoich wyznawców, a ów zakonnik, choć żyje w otoczeniu całego religijnego systemu, okazuje się ostatnim, który w Oma naprawdę wierzy. Z kolei powieści osnute wokół Straży Miejskiej Ankh-Morpork to nie tylko doskonałe kryminały. To także historie o wojnie, o przestępczości, korupcji, i o tym, ile wolności jesteśmy skłonni oddać za bezpieczeństwo. Jest też cudownie feministyczny wątek cyklu, o wiedźmach z krainy Lancre. Wątek magów z Niewidzialnego Uniwersytetu to nie tylko znakomita parodia mechanizmów rządzących nauką, ale też w ogóle nauki – rozczulającego i śmiesznego w gruncie rzeczy przekonania istot ludzkich, że ujarzmią kiedyś i ogarną Naturę. Wreszcie – dla wielu, w tym także niżej podpisanego, chyba najlepszy – wątek o Śmierci: personifikacji nieuchronnego końca, zafascynowanym (w doskonałym polskim przekładzie Piotra W. Cholewy Śmierć jest rodzaju męskiego) ludźmi i desperacko próbującym ich zrozumieć – choć ludzkość wymyka się kategoriom znanym istocie wiecznej i absolutnej. Śmierć, kiedy konfrontuje się z ludźmi, okazuje się nieporadny i nieadekwatny (swego upiornego konia, na którym przybywa po dusze, Mroczny Kosiarz nazwał Pimpuś). Wobec człowieka Śmierć – przemawiający grobowym głosem oddawanym WIELKIMI LITERAMI – okazuje się w gruncie rzeczy wyrozumiały, przychylny. I czuły.
Facebookowy profil „Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki” przypomniał wczoraj ten fragment z powieści „Mort”:
– JAK SIĘ NAZYWA TO UCZUCIE W GŁOWIE, UCZUCIE TĘSKNEGO ŻALU, ŻE RZECZY SĄ TAKIE, JAKIE NAJWYRAŹNIEJ SĄ?
– Chyba smutek, panie. A teraz…
– JESTEM ZASMUTKOWANY.
Jak to ujął wybitny pisarz fantasy Neil Gaiman, przyjaciel i współautor Pratchetta, we wstępie do wydanego właśnie zbioru esejów sir Terry’ego „A Slip of The Keyboard” – twórca Świata Dysku, mimo swojej aparycji i pozorów, które stwarzał, nie był bynajmniej tylko „wesołkowatym elfem”. Zaś jego książki zadawały kłam poglądowi, jakoby „poważne było przeciwieństwem wesołego”. Twórczość Pratchetta scharakteryzował następująco:
…Opowieści, w których ludzie robią to, co w istocie potrafią najlepiej: myślą, jakby się wywinąć się z kłopotów, w które się wpakowali przez bezmyślność.
Nie jest tajemnicą, że Terry Pratchett, gdy poznał swoją diagnozę, zapragnął odejść na warunkach swoich, a nie choroby Alzheimera. Nie chciał się pogodzić z tym, że jego twórczy, ostry jak brzytwa umysł go zdradzi, będzie wietrzał i gasł. Działał więc intensywnie na rzecz badań nad leczeniem choroby Alzheimera. Intensywnie pisał, jakby chciał ją prześcignąć. Ale zabierał też głos w debacie publicznej, domagając się prawa do eutanazji. Można zrozumieć tych, których to ostatnie będzie oburzać. Nie wiem natomiast, czy dramatyczną postawę Sir Terry’ego może zrozumieć ktokolwiek, kto się nie znalazł – cytując Gaimana – „w sytuacji tak niedającej się znieść”.
JA CHYBA ROZUMIEM, powiedział we czwartek Śmierć. I był czuły.