Można się było spodziewać, że pierwsza z cyklu „Millenium” powieść Stiega Larssona prędzej czy później trafi na ekrany kin. Tak też się stało. Mając tak kuszący materiał, który sam w sobie jest prawie gotowym scenariuszem filmowym, któż by nie skorzystał. Solidny materiał to podstawa. Do tego dodać może nie błyskotliwe, ale poprawne i rzetelne wykonanie i możemy spodziewać się dobrego kina. Wciągająca intryga, barwne postacie, klasyczna kryminalna zagadka, osadzona głęboko w szwedzkich realiach – to zalety filmu. Zaletą w tym wypadku jest też dość wierne trzymanie się pierwowzoru (Larssona nie trzeba poprawiać, co najwyżej streszczać). Film „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to zarówno barwna ilustracja dla tych, którzy znają twórczość Larssona (i chyba nic więcej, ale za to w bardzo dobrym stylu), jak i dobrym wprowadzeniem w klimat skandynawskiego kryminału dla tych, którzy go nie znają.
Po kolei. W filmie – jak w książce – śledzimy losy dziennikarza, Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander, którzy próbując wyjaśnić tajemnicze zniknięcie bratanicy znanego przemysłowca, natykają się na serię zapomnianych zbrodni popełnionych na kobietach w całej Szwecji. Fabuła kryminalna u Larssona ma w sobie z jednej strony klasyczną logikę kryminalnej układanki rodem z powieści Agaty Chriestie, a z drugiej strony zastrzyk adrenaliny nieznany kominkowym kryminałom. Bo morderstwa, o których mowa są wyjątkowo paskudne, a ciała okrutnie okaleczone. Nie wszystko z bardzo obszernego materiału Larssona znalazło się w filmie, skróty były konieczne (książka ma w końcu kilkaset stron) i chociaż czasami to poszatkowanie widać, to całość trzyma się i nie widać szwów. Największą z „flimowego” punktu widzenia zaletą są świetni odtwórcy głównych ról. Michael Nyqvist jako Mikael Blomkvist jest dokładnie taki, jak trzeba – misiowaty, ale inteligentny, wzbudza sympatię, taki szwedzki miś polarny, nie żaden tam Brudny Harry albo inny Eberhard Mock. Rolę drapieżnika w tym układzie przejmuje Noomi Rapace, czyli Lisbeth Salander. Lisbeth – dokładnie tak aspołeczna, zamknięta w sobie, agresywna, niekomunikatywna, zbuntowana i odpychająca, ale genialna, jak w pierwowzorze Larssona. Dziewczyna o trudnym charakterze i jeszcze trudniejszej przeszłości. Napięcie, jakie rodzi się między nimi widać na ekranie, różnią się, ale łączy ich cel. Powstrzymać mordercę.
Co takiego jest u Larssona (a siłą rzeczy w filmie), co wyróżnia go spośród innych kryminałów? Wydaje się, że jego społeczne zaangażowanie. Larsson oskarża bardzo wyraźnie i bardzo wprost (chociaż jego zaangażowanie nie jest w jego książkach nachalne) szwedzkie społeczeństwo o szereg niewybaczalnych grzechów. Oczami bohaterów obserwujemy piękną, bogatą, zadowoloną z siebie Szwecję, która pod pozorem porządku rodem z Ikei kryje moralny brud.
Pierwszym z nich jest przemoc wobec kobiet – bagatelizowana, spychana na margines, przyzwalana, zapomniana. O los mordowanych w bestialski sposób kobiet – prostytutek, imigrantek – nie ma się kto upomnieć. Natomiast zaginionej przed 40 latami Harriet, bratanicy bogatego przemysłowca, szuka sztab ludzi. Każda z bohaterek powieści (tych pierwszoplanowych i tych drugoplanowych) doświadczyła w jakiś sposób przemocy (najczęściej seksualnej) od jakiegoś mężczyzny – męża, ojca, kuratora. Mało która odważyła się tą przemoc ujawnić – ze strachu, z poczucia, że i tak nic to nie zmieni, ze wstydu. Jeśli o czymś się nie mówi, to nie znaczy, że tego nie ma. Ale zawsze można udawać, że nic się nie stało.
Następny grzech, to nierozliczenie z nazistowską przeszłością. Trzej mężczyźni z klanu Vangerów mieli nazistowski epizod w swoim życiu, żaden w żaden sposób za to nie zapłacił, a nawet nie musiał się tłumaczyć. W domu Haralda znajdziemy pamiątki z „najszczęśliwszego okresu w jego życiu”, a morderstwa, których zagadkę starają się odkryć nasi dzielni detektywi-amatorzy mają również rasistowskie podłoże. Larsson przypomina, że na temat tej niechlubnej przeszłości części szwedzkich obywateli nie odbyła się żadna debata.
Kolejnym oskarżonym jest szwedzki system opieki społecznej, który co prawda uchodzi za jeden z najlepszych na świecie, ale z drugiej strony tu również otwiera się pole do nadużyć. Szwedzkie państwo opiekuńcze może łatwo z opiekuna zmienić się w oprawcę. To właśnie przytrafia się ubezwłasnowolnionej Lisbeth Salander, która pada ofiarą gwałtu ze strony swojego własnego kuratora. Lisbeth nie pójdzie ze swoją krzywdą na policję. Nie ufa państwu, które dlatego, że jest inna, traktuje ją jak niedorozwiniętą umysłowo, woli wziąć sprawy w swoje ręce. W kraju, gdzie więzienie wygląda jak luksusowy pensjonat, ofiary przemocy zostają pozostawione samym sobie.
Larsson oskarża też korporacje i koncerny finansowe o nieczyste interesy, handel bronią i inne niecne sprawki, ale w filmie wątek ten został zminimalizowany. Może i dobrze, wystarczy tego społecznego zaangażowania na jeden kryminał, nawet szwedzki.
Podsumowując, okazuje się więc, że nawet w pocztówkowo-świątecznym krajobrazie Szwecji są grzechy większe, niż li tylko nieporządek w szufladzie ze skarpetkami i objawy buntu bardziej skrajne niż nawet układanie produktów na taśmie kodem kreskowym nie w stronę kasjerki. Ale „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to przede wszystkim świetny kryminał, doskonały kąsek dla koneserów zbroni na ekranie, klimatyczny (w klimatach polarnych trzaskającego mrozu), dobrze napisany – i zagrany, trzymający w napięciu, o zaskakującym zakończeniu. Po prostu klasyka.
Inna sprawa, że to ciekawe, jak kryminał – czyli gatunek popularny, narodzony jako tania rozrywka dla kucharek i dorożkarzy – przejmuje funkcje zarezerwowane dla wysokiej literatury, jak chociażby owo społecznie zaangażowane oskarżanie systemu społecznego. Ciekawe, co na taką ewolucję powiedzieliby pozytywiści.