Reality Show to gatunek kultury popularnej, który w założeniu ma być kontrowersyjny. Choć zaczęło się niewinnie – od „Big Brothera”, programu, w którym podglądaliśmy relacje grupowe wyselekcjonowanych w castingu ludzi. Potem, gdy zwykłe międzyludzkie emocje przestały nam, widzom-podglądaczom wystarczać, pojawiły się programy śledzące poszukiwanie kochanka dla biseksualnej gwiazdki, zamienianie się żonami, z konwencją reality show eksperymentowano też, by poruszyć ważne problemy społeczne, jak eutanazja.
W formie reality show powstał też program wybitnego szefa kuchni, celebryty, autora programów o gotowaniu i bijących rekordy popularności książek kucharskich. Gordon Ramsay lubi podkreślać, że jest najlepszym kucharzem świata. Trudno powiedzieć, co na to inni kucharze. Trzy gwiazdki Michelina bez wątpienia o czymś świadczą, ale ostateczną ocenę pozostawmy klientom jego restauracji. Ramsay robi szalenie sympatyczne wrażenie, jego propozycje kulinarne świadczą o wielkim smaku, a szczególnie ujmujące są dostępne na YouTube krótkie filmy, instruujące w rzeczach najprostszych – np. jak profesjonalnie pokroić cebulę (za ten jestem mu szczególnie wdzięczny).
Jako że uwielbiam gotować, przełamałem się do reality show i obejrzałem piątą serię „Piekielnej Kuchni Gordona Ramsaya”. Jednym tchem. Bo program wciąga niebywale. Perfekcyjny casting, równie perfekcyjna reżyseria, emocje sięgające zenitu. No i gotowanie na naprawdę bardzo wysokim, absolutnie profesjonalnym poziomie. Wszystko okraszone blichtrem high life’u. Słowem – iście zmysłowa frajda.
Ale to nie wystarczy, by reality show było udane.
Otóż Ramsay wykorzystał do programu prawdę o pracy w profesjonalnej kuchni – prawdę, która w głowie się nie mieści zwykłemu, pichcącemu w domowych pieleszach amatorowi, ani też większości klientów wysokiej klasy restauracji. Wydaje się, że szefowie kuchni lubią to podkreślać: jak pisał w świetnej książce „Kill Grill” Anthony Bourdain, inny kucharz-celebryta (autor m.in. serii „No reservation”), w kuchni panują reguły przypominające wojsko w czasie wojny. Najwyższe napięcie, sprężenie, szalone tempo, szalone wymagania – a co za tym idzie, bezwzględne egzekwowanie rozkazów, terror psychiczny, krzyk, nerwy i język, przy którym język koszarów blednie nieśmiało. Według Bourdaina, specyficzna kultura profesjonalnej kuchni rodzi relacje oparte na wzajemnej agresji, poniżaniu i obrażaniu: wszystko po to, żeby stworzyć najwyższej klasy produkt w ściśle określonym tempie i w ramach pracy zespołowej. To ten typ poniżania i obrażania, przekonuje autor „Kill Grill”, w którym nie ma nic osobistego. W godzinach pracy się gnoimy, potem idziemy na piwo i nikt niczego nikomu nie ma za złe.
I nie byłoby w tym jeszcze nic zdrożnego, bo są specyficzne środowiska (jak wspomniane wojsko), gdzie tego rodzaju reguły funkcjonują w ramach akceptowanej przez wszystkich umowy. Ramsay natomiast stosuje te reguły w swojej telewizyjnej kuchni, na uczestnikach programu. Łamie ich, obraża, terroryzuje, poniewiera, jak zapewne robi to wielu szefów kuchni (ale czy wszyscy? Czy ów kuchenny terror nie jest po części kreacją, legendą, którą lubią nabudowywać szefowie?). A poza kuchnią jest do rany przyłóż, kochanym starszym bratem, który zwycięzców danej konkurencji zabiera do luksusowego spa albo na obiad wart majątek.
Problem w tym, że Ramsay kuchenny terror uprawia na wizji. Nie na zapleczu restauracji, nie po to, by usatysfakcjonować klienta bądź nauczyć czegoś kuchennego rekruta, „kota”. Robi to po to, by zbudować emocje przyciągające przed ekrany miliony telewidzów. Pokazuje nam człowieka zgnojonego, złamanego, sypiącego się emocjonalnie, ku naszej uciesze, żebyśmy gryząc palce czekali, kto odpadnie w kolejnym odcinku. Wywołuje wręcz u uczestników programu rodzaj syndromu sztokholmskiego – są zdeterminowani, bo nagroda jest gigantyczna (w 5. serii było to objęcie szefostwa ekskluzywnej restauracji w luksusowym hotelu). Podporządkowują się, bo muszą. I zaczynają Ramsaya darzyć uwielbieniem, zwracając się za to przeciw sobie. Nie jest to szczególnie skomplikowany mechanizm psychologiczny, ale stanowi świetną pożywkę dla reality show.
Owszem, pod koniec 5. serii, gdy widzi, że jedna z uczestniczek nie wytrzymuje jego presji, krzyczy do niej: „To nic osobistego! Chodzi, k*rwa, o profesjonalizm!”.
Ale tu nie chodzi o profesjonalizm, jak w profesjonalnej kuchni. Tu chodzi o show. Tego konkretnego człowieka oglądać mają miliony ludzi. A więc jest to jednak bardzo osobiste.
Ramsay jest wybitnym szefem. Uwielbiałem jego proste filmy z YouTube, jego książki kucharskie robią świetne wrażenie.
Ale dania Ramsaya są zbyt gorzkie. Nie będę gotował z jego przepisów.
Hmm… czyli jeśli w zaciszu kuchni to jest do przyjęcia, ale jak publicznie to robi się jakoś tak osobiście… Interesujący rodzaj hipokryzji.
Drogi ID,
Owszem, dość niezręcznie napisałem, że to „nic zdrożnego” – chodziło mi o to, że bywa, iż takie reguły działają w ramach jakiejś ogólnej zgody. W pracy, gdzie jest bardzo nerwowo, ludziom zdarza się na siebie krzyczeć, ale nie jest to raniąca, osobista agresja (oczywiście, BYWA!). Chodziło mi nie o to, GDZIE, lecz PO CO: Ramsay nie wydziera się i nie terroryzuje ludzi, żeby stworzyć wybitne żarcie albo nauczyć kogoś zawodu. Robi to, żeby stworzyć show, żebyśmy mieli trochę smaczków (łez, załamania) do pooglądania. W tym sensie cała ta agresja nie jest EFEKTEM napięcia panującego w pracy, drogą ujścia dla emocji, lecz CELEM – jest wykreowana po to, żeby widz miał się czym ekscytować.
Żeby było jasne – nie pochwalam darcia się na siebie w pracy. Bywa, że mogę je jakoś wytłumaczyć (co nie znaczy, że akceptuję). Ale bywa – jak tu – że nie da się go wytłumaczyć.
Zatem mam mocne poczucie, że niesłusznie mi zarzucasz hipokryzję.
Pozdrawiam!
mk
To wyłącznie kwestia celu – w kuchni jest smaczne danie, albo raczej zdobycie kolejnej gwiazdki (bo w pewnym momencie już nie o smak chodzi ale o prestiż) a w TV celem jest dobry show (telewizja to emocje, w tym programie jest ich sporo), na sali operacyjnej jeszcze inny, na poligonie jeszcze inny.
Jeśli nawet przyjmiemy, że cel uświęca środki (co już jest „dosyć” dyskusyjne), to dlaczego dla dobra show miałby ich nie uświęcać?! Przecież w show telewizyjnych chodzi o wywołanie emocji – to jest celem telewizji a nie nauka gotowania.
To co odróżnia telewizję od tych wszystkich przykładów to publiczność „upokorzenia” (które wywołuje emocje!) – na co zwrócono uwagę w artykule.
Za zamkniętymi drzwiami, prywatnie, można sobie na to pozwolić?! Wyjątkowo śmierdzi mi to hipokryzją.
Ja jestem zdania, że ta agresja z autentycznej kuchni, to nie zawsze faktyczna agresja – lecz rodzaj, jakkolwiek kuriozalnie to nie brzmi, języka. Opieram się tu na opisie Anthony’ego Bourdaina z „Kill Grill” (oczywiście, Bourdain też może być tu stronniczy…). Wtedy i tylko wtedy takie działania mogę jakoś próbować zrozumieć.
Żeby była jasność – agresję faktyczną, ukierunkowaną na upokorzenie czy złamanie drugiej strony, ZAWSZE trzeba potępić. I już.
Dobrze, przyłapałeś mnie na poważnej nieścisłości. Źle, że lepiej tego nie wyklarowałem w tekście. Prosiłbym Cię natomiast, żebyś, skoro już rozmawiamy, powstrzymał się od wyrażeń typu „śmierdzi to hipokryzją”.
Bo to zakrawa na agresję właśnie.
Nie rozumiem.
Skoro śmierdzi mi to hipokryzją to co mam napisać? Nie piszę tego aby kogokolwiek upokorzyć, nie dlatego, że jestem agresywny, ale wyłącznie dlatego, że „śmierdzi mi to hipokryzją”. Hipokryzja ma dla mnie wyjątkowo brzydki zapach, nie mogłem napisać „pachnie”.
Nie piszę tych komentarzy dlatego, że „kogoś przyłapałem” i mam ubaw, ale wyłącznie dlatego, że „śmierdzi mi to hipokryzją”. Właśnie to wrażenie wywołało moje pragnienie napisania komentarza dlaczego miałbym to inaczej uzasadniać?!
—
Tak, jest taka szkoła prowadzanie różnego rodzaju przedsięwzięć, polegająca na tym, że „agresja przy stole operacyjnym uzasadniona jest dobrem pacjenta”. To inna wersja, bardziej szczegółowej zasady: „cel uświęca środki”.
Nie widzę żadnej możliwości uzasadnienia agresji, poza ludzką słabością. Z prostego powodu – nie jest prawdą, że ta agresja, te negatywne emocje znikają po odejściu od stołu operacyjnego czy kuchni.
Oczywiście tak jest, taka jest rzeczywistość, ludzie są słabi, ale niekoniecznie musimy się na nią godzić i nie jest prawdą, że najlepsi fachowcy muszą być albo zazwyczaj są agresywni aby zrealizować jakiś tam cel.
Zatem koniec końców jesteśmy tego samego zdania. Cieszę się, choć przykro, że moje skromne pisanie Ci śmierdzi.
Nie, nie pisanie… To co było napisane w tym konkretnym poście mi śmierdzi hipokryzją. I koniec końców nie widzę gdzie znalazłeś wspólną płaszczyznę w naszych wypowiedziach ale niech będzie: niech moje komentarze też wioną jeśli to wprawi Cię w lepsze samopoczucie.
Myślałem, że spotkaliśmy się na poziomie stwierdzenia, że agresja jest zła, ale jeśli za wszelką cenę chcesz się nie zgadzać, proszę uprzejmie.
O swoje samopoczucie, pozwolisz, będę dbał we własnym zakresie.
Uszanowanie,
Tak rodzi się nowy faszyzm
Nie usprawiedliwiam agresji Ramseya, ale wiadomo mi, że w restauracjach najwyższej klasy, taka (albo gorsza) atmosfera panuje MIMO braku kamer!
Autor artykułu ma rację głosząc, że tu chodzi o „szoł”. Mimo to, moim zdaniem nie jest to sztucznie wykreowana sytuacja.
Jeśli Autor uważa, że w potrawach pozostaje gorycz relacji międzyludzkich, powinien zastanowić się, czy w ogóle chodzić do restauracji (tu nie ma uszczypliwości). Moje ośmioletnie doświadczenie gastronomiczne podpowiada mi, że trudno trafić na inaczej „przyprawione” danie.
„Piekielna kuchnia G. Ramseya” to mała skala tego co dzieje się ogólnie.
Dlatego sądzę, że gastronomia to po prostu „sprawa piekielna”. Ucieszył by mnie artykuł o wyjątkowych restauracjach, gdzie motyw agresji zastąpiony byłby jakimś pozytywnym aspektem (rodzinne biznesy?). Kto wie, czy nie przyczyni się to do reformy, już całkiem zepsutego zawodu kucharza. A może nie warto reformować, skoro „wojsko” sprawdza się na kuchni już od tylu pokoleń?
Pozdrawiam i dziękuję za wciągającą lekturę
Artykuł dosyć wiekowy ale ponieważ firma Gordona Ramsay’a upada postanowiłem dodac swoje pięć groszy. G. Ramsay miał szczęście, że przez jakiś czas uczył się gotować we Francji, inaczej kucharz byłby z niego marny. Show odstawia nieźle ale to nie swiadczy jeszcze o jego umiejętnościach w gotowaniu. Szybkiego krajania można się nauczyć w miesiąc. Ale nie o nim chciałem napisac a o pracy w kuchni. Rzeczywiscie jest to „najwyższe napięcie, sprężenie, szalone tempo, szalone wymagania…() terror psychiczny, krzyk, nerwy…” ale wynika to tylko z jednej podstawowej rzeczy. Kompletnego braku organizacji w angielskich i szkockich kuchniach. Byc może w ogóle kuchnie mają to do siebie, że nie da się w nich zorganizować pracy. W procesie przygotowania posiłku dla gościa wystarczy jeden błąd, który pociąga za sobą lawinę zdarzeń. Do tego dochodzą jeszcze umiejetności szkockich i angielskich kucharzy. Są poniżej poziomu podstawowego. Dlatego nikt się nie wybiera do restauracji szkockiej czy angielskiej (chodzi o typowe dania narodowe) poniewaz dania z tych kuchni z małymi wyjątkami są niejadalne. Telewizja telewizją a w rzeczywistości nie chcielibyście tego jeść.
Phbwrh fpalghdlwagg, [url=http://cfiluyfgiuzf.com/]cfiluyfgiuzf[/url], [link=http://otiqhdbntbpt.com/]otiqhdbntbpt[/link], http://djlsiwonvfgq.com/