Tsunami Show

„To najbardziej dramatyczne zdjęcia od czasu ataku na World Trade Center” – tak skonkludował piątkowe Fakty TVN prowadzący je Piotr Marciniak, tuż przed serią ujęć przetaczającego się przez japońskie wybrzeże tsunami. Z pewnością miał jak najlepsze intencje, ale mimowolnie podsumował dylemat, którego odbiorca mediów doświadczał przez cały dzień. Z jednej strony, media spełniają swoje zadanie tak dobrze, jak tylko potrafią: informują, bo są od tego, żeby informować. Z drugiej strony – siedzimy dziś od rana przyklejeni do komputerów i telewizorów, oglądamy klatka po klatce, ujęcie po ujęciu, jak giną ludzie, jak morze w chwilę zmiata całe osady. Kompulsywnie szukamy coraz to nowych filmów, próbujemy zaspokoić głód kolejnymi zdjęciami. Forwardujemy je na portalach społecznościowych, dodając komentarze: „OMG”, „Dżiz”.

Wytrenowani do oglądania, do konsumowania wizualnego przesytu, nauczeni że gdy tylko dzieje się coś dostatecznie dramatycznego, natychmiast musimy to zobaczyć – oglądamy. Wytrenowani do komentowania, ulegając wyćwiczonej potrzebie zabierania głosu w stu czterdziestu znakach – komentujemy.
Media informują, bo od tego są. I – jak napisał przeszło dekadę temu Derrick de Kerckhove, uczeń Marshalla McLuhana – dzięki internetowi ludzie dostali tak szerokie pasmo komunikacyjne, że musieli się nauczyć, „co zrobić z całą tą dostępną łącznością”.   Portal internetowy czy 24-godzinny kanał informacyjny trzeba wysycić treścią. Namnożyć ją. Zmultiplikować. Ten sam obraz nie może się pojawiać w zbyt krótkich odstępach, ta sama wiadomość nie może wisieć dłużej niż określony czas. Inaczej widz się znudzi. I przełączy kanał albo kliknie gdzie indziej.
Widz. Czyli ja.
Legendarny Alvin Toffler powiedział na łamach „Tygodnika Powszechnego” o gigantycznym tsunami w Azji Południowo-Wschodniej, że był to pierwszy kataklizm ery elektronicznej: „Po raz pierwszy wiele ofiar miało przy sobie kamery, aparaty fotograficzne i telefony. I ci, którzy przeżyli, stali się pierwszymi sprawozdawcami. Gdy tylko znaleźli się w bezpiecznym miejscu, mogli podłączyć się do internetu i przesłać w świat swoje zdjęcia i opisy. To jest nowość. Dopiero za nimi pospieszyli dziennikarze i kamery stacji telewizyjnych” – mówił. Ci oddolni sprawozdawcy, których działalność została przez medioznawców zaliczona do początków nowej ery „dziennikarstwa oddolnego”, a która dziś kwitnie w pełnej symbiozie z mediami, w postaci serwisów społecznościowych takich, jak Kontakt24 czy Alert24, w pewnym sensie także czuli się zobowiązani do wysycenia pasma komunikacyjnego. I koniec końców,  wysycenia widza.
Teraz, po komentarzu Piotra Marciniaka, wiadomo już, że najnowsze zdjęcia zdystansowały tofflerowski kataklizm ery komunikacyjnej, tragedię wyspy Phuket, zdystansowały trzęsienie ziemi na Haiti, zostawiły daleko w tyle porwanie autobusu z turystami w Manili, zrównały się za to z niedoścignionym wzorcem, czyli z dramatem World Trade Center. Bo i jedna, i druga tragedia, wydarzyła się w kraju bardzo rozwiniętym, gdzie funkcjonuje mnóstwo kamer i świetne łącza zapewniające show, o którym w przypadku Phuket my, widzowie, mogliśmy jedynie pomarzyć.
Telewizje pokazują, bo od tego są. I doskonale zdają sobie sprawę z naszego treningu medialnego: wiedzą, że po obejrzeniu filmów takich, jak „2012” czy choćby „Armageddon”, zdjęcia z telefonu czy film z kamery przemysłowej już nam nie wystarczą. Nie nasycą. Dlatego montażyści dzisiejszych serwisów informacyjnych do tragicznych zdjęć z Japonii podłożyli odpowiednio dramatyczną muzyczkę. Pracowali krótkimi ujęciami. Do rytmu. Stworzyli świetny dżingiel.
I jeszcze jedna dygresja: największy pesymista wśród medioznawców Neil Postman za największy – i nieuchronny – dramat telewizji uznał zjawisko, które w książce „Zabawić się na śmierć” nazwał „Now… this„, czyli „A teraz…”. Chodzi o zwrot używany przez spikerów, podkreślający przejście do kolejnej informacji, w którym to zwrocie Postman dopatrywał się dowodu na to, jak mediatyzacja odbiera nam poczucie znaczenia treści, które słyszymy. Zwrot ten, pisał, „jest powszechnie używany w radiowych i telewizyjnych audycjach informacyjnych w celu wskazania, że to, co się przed chwilą usłyszało lub obejrzało, nie ma żadnego związku z tym, co się za chwilę usłyszy lub obejrzy, a być może nawet z czymkolwiek, co się kiedykolwiek usłyszy lub obejrzy. Wyrażenie to jest instrumentem uznawania faktu, że świat, jako pokryty siecią przyspieszonych środków przekazu, jest pozbawiony jakiegokolwiek porządku i znaczenia i nie może być traktowany poważnie…„.
Mamy więc tsunami, do którego wrócimy za chwilę. A teraz posłuchajmy, co tam w komisji śledczej. A teraz w debacie o OFE. A teraz wracamy do najbardziej dramatycznych zdjęć od czasu ataku na World Trade Center. A my staramy się nadążyć z oburzaniem i przejmowaniem się, choć obrazy przewijają się coraz szybciej. Owszem, z tym ostatnim akurat dajemy sobie radę. Kultura popularna nauczyła nas już dawno jak odbierać montaż wideoklipowy. Jak oglądać świat w półtorasekundowych ujęciach.
Ale media pokazują, bo takie jest ich zadanie. Czy umiemy sobie wyobrazić media, które zatrzymują się na dłużej? Które mówią tylko o jednym, bo wszystko inne przy tym blednie i się unieważnia? Które starają się, zamiast rzetelnie informować, zagospodarować nasze emocje? Prowadzić sprawny feeling management? (ćwiczyliśmy to już kilkakrotnie, z różnym skutkiem, zwykle jednak łzy dziennikarza na wizji zostawiają widza z poczuciem ambiwalencji: dziennikarz nie jest od tego, by przeżywać, lecz by informować).
Nie potrafię sobie na to wszystko odpowiedzieć. Cały dzień chodzi mi za to po głowie piosenka Jacka Kaczmarskiego: „Błogosławię zło na ekranie niebieskim / mój intymny kontakt z istotą gatunku / widzę i osądzam jak Stwórcy namiestnik / taniec śmierci zdrady gwałtu i rabunku. / Nie brak mi współczucia wzburzam się i wzruszam / stwierdzam z satysfakcją że doznałem szoku / niczym balon ciągły kształt zyskuje dusza / łzawią mi paprochy uczuć w lewym oku. / Ekran zaś niebieski szczegóły powtarza / ściśle bezlitosny w zbliżeniach w zwolnieniach / chociaż w każdej chwili może je wymazać / palcem tknięty pilot – podczerwień sumienia.

16 komentarzy do “Tsunami Show

  1. ~klugg

    Ja wiem, że trudno porównywać tragedie, ale drażni mnie ta amerykocentryczność. Atak z 9/11 nie był ani tak rozległy, ani nie pochłonął tylu ofiar, ani nie zrujnował kraju tak jak choćby trzęsienie ziemi na Haiti, tsunami z 2004 czy nawet wojna w Sudanie. Był za to na bieżąco relacjonowany. I macie rację – jedyny powód dla którego narzuca się nam porównanie tsunami w Japonii do ataku na WTC to medialna dostępność tych wydarzeń.

  2. ~Pem

    W Japonii umieraja ludzie, grozba najwiekszej katastrofy atoowej wisi nad nimi, a wy traktujecie to jako pretekst to dyskusji o mediach? I jest to jedyny wklad Tygodnika powszechnego do tego tematu?

    Myslalam, ze chociaz w tym miejscu najpierw liczy sie czlowioek i jego godnosc, a bagatelne rozmowki o wlasnej wyzszosci moralnej w stylu rozwywek dla dzieci ” ja widze to czego ty nie widzisz” przychodza ewentualnie PO katastrofie, a nie w jej trakcie. A juz tym bardziej nie jako jedyny komentarz.

    1. Michał Kuźmiński

      Szczerze mówiąc, zatkało mnie. Zdumiewa mnie, że można było w ten sposób odebrać mój wpis. A „Tygodnik” jeszcze się nie zdążył ukazać…

      1. ~Pem

        Nie wiem, co sie jeszcze ukaze w Tygodniku. Sledze z niepokojem i przerazeniem wiadomosci na temat Japonii od przeszlo 24 godzin, a tutaj ukazal sie jedyny komentarz p.t. „Tsunami show”.
        To nie jest tylko kwestia timingu, ale i obrazu calosci, a ten w tym momencie byl bardzo nieadekwatny.
        Bardzo mi przykro,

        1. ~anumlik

          Oderwij się, Pem, na chwilę od telewizora i komputera, przed którymi – jak napisałeś – ślęczysz 24 godziny i pójdź do kościoła. Pomódl się za ofiary, a potem posyp popiołem z lekka durnowaty łebek. I z tym popiołem we włosach zasiądź z powrotem przed telewizorem i komputerem i śledź z wypiekami na twarzy wydarzenia z Japonii. I tylko to możesz zrobić. A nie dręcz biednego redaktora swoimi pretensjami;-)))

  3. ~Jacek

    Paradoksalnie żyjemy w sferze zaprzeczenia rzeczywistości. Cudowne poczucie pewności i bezpieczeństwa: przyglądając się obrazom świata z trudem można odróżnić ów krótki moment wdarcia się rzeczywistości od głębokiej przyjemności płynącej z tego, że nas tam nie ma…

  4. ~Boreasz

    Szanowny panie Pem!
    Napisz Pan wlasny komentarz do wydarzen w Japonii – odpowiednio gleboki, wywazony, adekwatny.

  5. ~Boreasz

    Nie tylko lzy dziennikarza na wizji wprawiaja widza w konfuzje; takze nieznosna egzaltacja, epatowanie groza, ciagle mnozenie i stopniowanie przymiotnikow (juz w stopniu najwyzszym) – budza niesmak i podejrzenie nieautentycznosci. To jest takie „zagdakiwanie” tragedii. Czy takich mediow chcemy? A dziennikarze – czy nie ucza sie, ze mniej (emocji) znaczy czesto wiecej (tresci)?

    1. ~anumlik

      Nie uczą, Boreaszu. A ponieważ mają „świeże mięso” to je eksploatują do imentu. Wydarzenia w Libii spadły z newsowych portali i nikt już nie łka, że Kadafi rozstrzeliwuje bezkarnie setki, jeśli nie tysiące ludzi. Na jutro ekstremiści arabscy ogłosili „trzecią intifadę” Izraela. Świeża porcja mięsa więc się już szykuje…

  6. ~srbnpmzUIBgrzCl

    Whoever edits and pubislhes these articles really knows what they’re doing.

Możliwość komentowania została wyłączona.