Pamiętam dokładnie ten dzień, to było naprawdę dawno temu, chodziłam wtedy do podstawówki (tej wczesnej), kiedy w Teleekspresie usłyszałam tę wiadomość – Maciej Orłoś ogłosił, że Freddie Mercury umiera na AIDS. Miałam 9 lat i nie pamiętam, jakiej wtedy słuchałam muzyki. Była w domu jakaś kaseta Queen, dzisiaj wiem, że piracka, ale wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał. Kasety sprzedawał na bazarze prosto z rozkładanego łóżka pan ze złotym zębem na przedzie, a w wypożyczalni wideo na półce stały ponagrywane z telewizji filmy – Pogromcy duchów, Indiana Jones, Krzyżacy. Nie bardzo wiedziałam wtedy jeszcze kto to jest Freddie Mercury, choć znałam doskonale “We are the champions”, a charakterystyczna postać w krzykliwym kostiumie i twarz o orientalnej urodzie ozdobiona niemodnym już wąsem nie była mi obca. Tak więc poczułam się dziwnie, przez głowę przemknęło mi, że dzieje się coś ważnego. Podobnie poczułam się, kiedy trzy lata później ten sam Maciej Orłoś ogłosił światu, że Kurt Cobain odstrzelił sobie głowę. Dzisiaj dotarło do mnie, że Freddie nie żyje już od dwudziestu lat. To dziwne, bo wydaje się wciąż taki obecny, jego piosenki wciąż grane są w radiu i ani odrobiny się nie zestarzały. Show miał trwać przecież dalej. I trwa.
Na temat samego Freddiego i grupy Queen napisano przez te te dwadzieścia lat sporo, nie chciałabym powtarzać tego, co wszyscy już wiedzą. Kim był Freddie i co wniósł do światowej muzyki rozrywkowej, jak nieprawdopodobny sukces odniósł, jak bardzo rozrywkowy żywot pędził i jaką cenę za to zapłacił. Jakiś czas temu, przy okazji śmierci Amy Winehouse pisałam o rockandrollowej śmierci. Freddie wydaje się, że wpisuje się w ten model. Ale też jest trochę inny.
Przede wszystkim jego śmierć nie była spektakularna. Nie zaćpał się, nie powiesił, nie strzelił sobie w łeb. Jego śmierć była prozaiczna i w zasadzie przypadkowa. W śmiertelnej ruletce przypadkowego seksu akurat w jego przypadku wypadło AIDS, przegrał – on, który śpiewał przecież “We are the champions”. A potem był po prostu chory, na bardzo ciężką, śmiertelną chorobę, która niszczyła go powoli, ale nieubłaganie. To nie był złoty strzał złotego dziecka swojej epoki, śmierć szybka, łatwa i estetyczna, ale powolny, upokarzający proces, który stopniowo odbierał mu siły, zżerał jego ciało. Swoją chorobę Freddie trzymał w tajemnicy, nie chciał niczyjej litości. O tym, że umiera poinformował swoich fanów w ostatniej chwili, kiedy już wszystko w zasadzie było przesądzone. Umarł dwa dni potem. Śmierć na AIDS nie jest heroiczna, nie jest piękna, uwznioślająca, ale smutna, paskudna i upokarzająca jak sama choroba. Śmierć na AIDS stygmatyzuje, zostawia piętno występku, poniża. A przecież Freddie był człowiekiem niezwykle energicznym, kochał życie i lubił się nim cieszyć (w mediach pełno dzisiaj było historii o dzikich orgiach, przygodnych kochankach, trwających całymi dniami imprezach, górach pieniędzy wydawanych przez Freddiego), zupełnie przeciwnie, niż depresyjni, autodestrukcyjni rockmani pokroju Kurta Cobaina czy Iana Curtisa z Joy Division. Wydaje się to koszmarnie niesprawiedliwe, że właśnie taka śmierć spotkała właśnie jego.
Freddie jak na swoje czasy był postacią niezwykłą. Rewolucja seksualna przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oswobodziła wolną miłość między kobietą a mężczyzną ze sztywnych okowów małżeństwa. Ale w społeczeństwie Zachodu dla gejów i lesbijek ciągle nie było miejsca, szczególnie w życiu publicznym, w świetle reflektorów. Homoseksualizm traktowano jak zjawisko zmarginalizowane, kryminalizowane, stereotypizowane, spychane do podziemia, obarczane piętnem zboczenia i rozwiązłości. A Freddie nosił swoją orientację seksualną jak odzież wierzchnią, nie wstydził się jej, z lubością przebierał się w ekstrawaganckie kostiumy, wywoływał skandale, przełamywał tabu i nic sobie nie robił z obrońców moralności. Całym sobą mówił “jestem gejem, a wy i tak mnie kochacie”. I kochali go ludzie i wciąż go kochają. Jeśli miałabym powiedzieć czym Freddie zmienił świat – to właśnie tym. Otworzył drzwi szafy szeroko, na oścież i wyciągnął na słońce wszystkie kolory tęczy. Udowodnił, że dziwne jest piękne.
Freddie był/jest legendą, a legendy podobno nie umierają. Czytałam dziś gdzieś, że to w sumie dobrze, że Freddie umarł, zanim zestarzał się i stał się własną karykaturą. Tak, dla legendy to dobrze. Dla człowieka – a zawsze za legendą stoi konkretny człowiek – już nie tak bardzo. “Popatrzcie na nas: jesteśmy – zacytuję na zakończeni Świetliki – starzy, piękni i bogaci. Popatrzcie na nas: to dobrze, dobrze żeśmy młodo nie umarli”.
pięknie napisane freddie forever
Ale bzdety – orgie, narkotyki i wóda, to nie autodestrukcyjne życie??????
Po pierwsze, bądź Pan / Pani łaskaw/a kulturalniej, ok? Po drugie, gdzie jest napisane, że to nie autodestrukcyjne życie?