To jeszcze nie były te ciarki na plecach, które wywoływał Paul Potts, śpiewający arię „Nessun Dorma” w „Britain’s got talent”. Może dlatego, że Potts był pierwszy. Może też dlatego, że jego występowi towarzyszyła otoczka narracji zaczerpniętej z baśni o Kopciuszku. Ale występ nastoletnich braci Marcela i Nikodema Legun w czwartym odcinku „Mam talent” naprawdę robił wrażenie. Luźne t-shirty, czapka z daszkiem, strzelanie nieśmiałymi spojrzeniami. A potem bach. Okazało się, że młodzieńcy śpiewają głosami kontratenorowymi. I robią to ujmująco, czysto, wrażliwie. W dodatku sięgnęli po „Pie Iesu” z „Requiem” Andrew Lloyda Webbera. Zrobili wrażenie. Takie wrażenie, że aż Szymon Hołownia, od którego można by oczekiwać najwyższego poziomu znajomości łacińskich tekstów liturgicznych, jęknął: „śpiewają Baranku Boży” (śpiewali: „Dobry Jezu, który gładzisz grzechy świata, daj im wieczny odpoczynek”).
(Na marginesie: skąd ten pomysł repertuarowy? Czyżby z występu Andrew Johnstona w „Britain’s got talent”?).
Nie ujmując niczego z poziomu występu braciom Legun (choć na późniejsze wykonanie szlagieru Celine Dion z „Titanica” spuśćmy może zasłonę milczenia), warto też zwrócić uwagę na potężny kompleks kultury popularnej wobec tzw. „sztuki wysokiej”. Pierwsza czerpie garściami z drugiej, interpretuje i aranżuje jej utwory, ale wciąż widownia zjawisk popkulturowych (jak „Mam talent”) tak samo reaguje na wykonania w ich ramach utworów klasycznych: owacją. Jakby czuła się zaszczycona, jakby przez salę widowiskową odbyło się jakieś transitus bóstwa.
Nieprawda zatem, że kultura popularna kontestuje tzw. „kulturę wysoką” (piszę „tak zwaną” i używam cudzysłowu, bo nie jestem do końca przekonany o słuszności tego podziału. Czy ktoś kiedykolwiek wytyczył wyraźne granice? A czy Webber to sztuka wysoka czy popularna?). Tym bardziej, że wycieczki odbywają się także w drugą stronę: „klasycy” dość często flirtują z kulturą popularną, próbując łączyć te porządki. Bywa, że efektem jest kicz (
Rubik), bywa że efekty są przynajmniej momentami interesujące (ktoś pamięta jeszcze
Vanessę Mae albo przynajmniej
Tytusa Wojnowicza?), zwykle jednak w poczuciu klasyfikacyjnej bezradności szufladkuje się je za pomocą etykietki „new age”, wrzucając do jednego worka z „muzyką do windy”. Bo co począć z takimi
„Gregorians” na przykład? Wykonanie śpiewem gregoriańskim (a więc klasyka) klasyki (!) rocka (a więc kultura popularna) z towarzyszeniem syntezatorowych brzmień (new age!), w habitach (porządek klasyczny), ale kolorowych (popkultura! popkultura!). Sztuka to, czy ledwo podkład pod film z wakacji?
Czy to rywalizacja tych dwóch porządków, czy wzajemna inspiracja? A może po prostu wzajemna zazdrość – o klasę i o masę? Może artyści obu porządków szukają w ten sposób bilansu między poczuciem uprawiania sztuki wyższej a sztuki opłacalnej?
Coś jednak nie brzmi, prawda?
PS. Warto sobie zestawić i zobaczyć pod rząd najsłynniejsze występy z brytyjskiego i polskiego „Mam talent”. Doskonale widać wtedy powtarzany do znudzenia mechanizm sprzedawania takiego występu: nieśmiały człowieczek, pokpiwające spojrzenia jurorów, potem występ, owacja publiczności, jurorom opadają szczęki, itp., itd… Reżyserzy się nie wysilają, sprawdzone schematy są najlepsze. Pisaliśmy o tym przy okazji sprawy Susan Boyle.
Jak na „Mam talent” może tak, wybija się ponad przeciętną, ale nie wolno zapomnieć, że to waga lekka, że superciężka nie pojawi się w takim programie.
http://www.youtube.com/watch?v=CrJC7l5Pn-k
http://www.youtube.com/watch?v=vawnfrv7n7I