Archiwum autora: Michał Kuźmiński

Sfora

Już oficjalnie wiadomo, że Jacintha Saldanha, nieszczęsna pielęgniarka ze szpitala Edwarda VII, popełniła samobójstwo. Historię znamy wszyscy: dwoje dziennikarzy – satyryków z australijskiego radia 2DayFM zadzwoniło do szpitala, w którym przebywała księżna Kate, udając królową Elżbietę i księcia Karola. Jacintha Saldanha połączyła ich z pielęgniarką na oddziale, która udzieliła informacji o stanie zdrowia księżnej (inna sprawa, że większość newsów, które na ten temat czytałem, myli pielęgniarki – czytamy w nich, że na swoje życie targęła się kobieta, która udzieliła informacji). Australijczycy parodiowali brytyjski akcent, chichotali i byli na koniec zachwyceni, że żart im się tak udał („naprawdę udzieliła nam informacji!” – ekscytował się prezenter. Wcześniej, gdy oczekiwali na połączenie, żartował, że to chyba będzie „najłatwiejszy psikus wszech czasów”).

Trzy dni po emisji nagrania Jacinthę znaleziono martwą. Dziś brytyjska policja potwierdziła, że śmierć miała charakter samobójczy.

O ile się nie mylę, nie wiadomo nic na temat szerszych okoliczności – czy żart był jedyną przyczyną tego strasznego kroku, czy nie. Można tylko spekulować, że olbrzymia presja, pod którą znalazła się kobieta, miała na to wpływ.

Ale, rzecz jasna, gdy tylko pojawiły się pierwsze nieoficjalne doniesienia o przyczynie śmierci, werdykt został wydany. Błyskawicznie i bezwarunkowo: winni są prezenterzy, te hieny jedne. Że zaszczuli. Że upokorzyli. Że ją zabili.

Czy nie te same brukowce, nie te same fora internetowe, kilka dni wcześniej prowadziły globalną szyderę, interkontynentalną bekę z naiwnych pielęgniarek, które dały się nabrać cwanym dziennikarzom? A memy na fejsie? A całkiem poważne media, które bez mrugnięcia okiem i w tonie obiektywnej informacji relacjonowały sprawę w tonie „dziennikarze zaszczuli pielęgniarkę”?

Nie, nie bronię prezenterów australijskiego radia. Chcę tylko powiedzieć, że zrzucenie całej winy na nich jest doskonałym odruchem obronnym znanym tak długo, jak długo istnieją struktury plemienne. Społeczność naznacza kozła ofiarnego, żeby uzyskać oczyszczenie z własnych przewin, spokój własnych sumień. I rusza nań z widłami, samemu obsadzając się po stronie dobra. Wszyscy znamy tę historię: z wioski, z osiedla, z klasy. A nawet z lektur szkolnych – pamiętacie Jagnę z „Chłopów” Reymonta? Z Jagną swawolił każdy, ale gdy sprawa się posypała, to ona została napiętnowana i wygnana jako winna obrazy moralności. Dlatego, że uświadamiała wszystkim stan ich własnej moralności.

Prezenterom 2DayFM zabrakło wyobraźni, co do konsekwencji własnego żartu – sami to przyznają. Ale kto chce w nich rzucić kamieniem, niech pierwej zrobi rachunek sumienia chociażby z własnych komentarzy w sieci czy artykułów na serwisach plotkarskich, w które klika.

Bo pod ciężarem globalnego wścibstwa, dwudziestoczterogodzinnego zainteresowania najintymniejszymi sprawami, uginają się często osoby publiczne i celebryci, którzy teoretycznie dokonali wyboru swojego stylu życia i powinni byli się z tym liczyć, a co dopiero zwykli ludzie, którzy nagle znajdują się w centrum niezdrowego zainteresowania. A tak dzieje się coraz częściej, obserwujemy znamienne przesunięcie w trendach: więcej i więcej „gorących doniesień” dotyczy życia zwykłych ludzi, a nie celebrytów. Już nie interesują nas tak bardzo intymne szczegóły i dziwaczne historie z życia gwiazd – znacznie ciekawsze okazują się intymne szczegóły i dziwaczne historie z życia bliźnich. Zaś informacja w sieci zyskuje bezprecedensowy dotąd w historii mediów spin. Efekt motyla w całej rozciągłości: ktoś gdzieś komuś w sekrecie wysyła zdjęcie, a nazajutrz to samo zdjęcie ogląda pół świata i zaśmiewa się w kułak.

Serwisy plotkarskie i tabloidy są doskonale impregnowane na poczucie odpowiedzialności: z takim samym zaangażowaniem podają informacje o nagim zdjęciu nastolatki krążącym w sieci, jak i o tym, że owa nastolatka nie wytrzymuje upokorzenia i popełnia samobójstwo. Taki sam gorący news robią z niefrasobliwości pielęgniarki w szpitalu Edwarda VII, jak i z jej samobójstwa. Gdyby teraz królowa Elżbieta II, ta prawdziwa, wystąpiła z apelem o odpowiedzialność za publikowane w sieci żarty, plotki czy obelgi, bez mrugnięcia okiem ogłosiłyby zapewne: „Królowa angielska krytykuje internautów!” – albo coś w tym rodzaju.

I poniekąd trafiłyby w sedno: bo każdym kliknięciem nagłówka w rodzaju „pokazała cycki”, każdym lajkiem pod filmikiem pt. „zobacz, jaki debil”, wyrażamy zainteresowanie, a więc i głosujemy za takim stanem rzeczy.

R.I.P. J.R.

„Dallas” pojawiło się w Polsce lat 90. jako polsatowska odpowiedź na nadawaną TVP „Dynastię”. Teksańska fortuna przeciwko fortunie z północnego zachodu. Jak wszędzie na świecie, tak i u nas serial ten stanowił rozrywkę totalną. Do jego fanów nie wolno było dzwonić w porze nadawania, a fabuła tej opery mydlanej stanowiła dyżurne tematy w środkach komunikacji miejskiej.
Wczoraj w wieku 81 lat zmarł Larry Hagman, odtwórca roli niezapomnianego J.R. Ewinga, drania, którego wszyscy kochali, postać w rodzaju męskiej Alexis w kowbojskim kapeluszu.
A ja akurat kilkanaście dni temu byłem na Southfork Ranch – ranczu, gdzie kręcono „Dallas”, dziś na poły centrum konferencyjnym i domu weselnym, na poły skansenie i muzeum serialu, którego historia wiele
Biały dom z basenem (w serialu basen wyglądał na znacznie większy niż w rzeczywistości – pływającego aktora uwiązywano i filmowano, jak uwija się w wodzie… w miejscu) stoi pośrodku płaskiej jak stół posiadłości, składającej się głównie z ogrodzonych wybiegów dla koni i bydła. Dziś po drodze mija się sklep z pamiątkami, pośrodku którego stoi wielka limuzyna o numerze rejestracyjnym Ewing-1 (tablice można sobie kupić za ok. $7) i olbrzymie centrum konferencyjno-biesiadne. W 1978 roku nad ranczem Joe Duncana, nad białym domem i wybiegami, przeleciał nisko helikopter. Właściciel zaklął szpetnie – żaden ranczer nie lubi, gdy płoszy się mu konie. Zwłaszcza, że helikopter, nieproszony, usiadł bezczelnie przed bramą rancza. Mr Duncan złapał więc strzelbę i wywalił serię w kierunku intruzów. Byli nimi osłupiali filmowcy z Lorimar Productions, którzy krążyli nad Teksasem w poszukiwaniu idealnego miejsca na swoją nową superprodukcję.
pan Duncan dał się przekonać dopiero, gdy filmowcy wrócili z pękatą walizką pełną dolarów. Ranczer zastrzegł jednak, że wolno im będzie filmować tylko w lipcu i sierpniu (miesiące w Teksasie gorące nie do wytrzymania), i zakazał używania prywatnych pokoi w domu jako planu filmowego. Wszystkie sceny domowe, z wyjątkiem salonu z kominkiem, grane więc były w studio. Na co dzień ekipa filmowa i aktorzy tłoczyli się z Duncanami, a serial zyskiwał na popularności w sposób piorunujący. Sytuacja była do zniesienia, dopóki w telewizji ktoś niefrasobliwie nie ogłosił, że „Dallas” kręcone jest na prawdziwym ranczu nieopodal prawdziwego Dallas.
A stało się to, gdy akurat trwał najgłośniejszy bodaj cliffhanger serialu: „Kto postrzelił J.R.?”.
Nazajutrz Joe Duncan przecierał oczy ze zdumienia. Od strony Dallas ciągnęła ku jego posiadłości pielgrzymka ludu, niosącego butelki burbona, szarlotkę i karteczki z życzeniami powrotu do zdrowia dla postrzelonego J.R.’a.
W ten sposób „Dallas” po raz pierwszy stało się „Wojną Światów” gospodyń domowych. Fikcja przeplotła się z rzeczywistością  niemal na skalę paniki wywołanej w New Jersey przez radiową adaptację lądowania kosmitów przygotowaną w 1938 roku przez Orsona Wellesa. Na wiele lat wydarzenie tamto miało się stać kanonicznym przykładem oddziaływania mediów na społeczeństwo, wbijanym do głowy studentom pierwszego roku dziennikarstwa na całym globie. Wydawałoby się, że w latach 80. ludzkość wiedziała już o mediach i o fikcji ekranowej nieco więcej niż pod koniec lat 30. Ale i dziś spotyka się mieszkańców Warszawy, którzy, choć w stanie przedzawałowym, i tak każą się wieźć karetce do Leśnej Góry. A nieszczęsny Piotr Adamczyk, pomimo licznie podejmowanych prób zerwania z wizerunkiem („Och, Karol!”, „Święty interes” itp.) i tak bywa podobno na ulicy całowany po rękach. Nie wspominając o chyba nawet bardziej nieszczęsnym Piotrze Cyrwusie, który dla tego pokolenia już na zawsze pozostanie Ryśkiem z „Klanu”.
A czy nie tkwi w nas gdzieś głęboko przekonanie, że Maria Magdalena była żoną Jezusa? Oddziaływanie treści kultury popularnej jest dużo głębsze niż skłonni bylibyśmy przypuszczać. Sugestywne, barwne i podawane na masową skalę, zakorzeniają się one w zbiorowej wyobraźni i ulegają facylitacji w każdej rozmowie w tramwaju, dyskusji u cioci na imieninach czy w internetowym memie. Za ich sprawą czujemy się ekspertami w kwestii pracy agentów wywiadu, podejrzewamy, że drgawki, gorączka i brak koordynacji to zapewne tumor albo przynajmniej lupus i wiemy, że z tym całym UFO to nie taka oczywista sprawa.
Historia Southfork Ranch też nie kończy się na pielgrzymce fanów J.R.’a z burbonem. Niedługo później całe ranczo kupił pewien biegły w fabule „Dallas” inwestor, który, ośmielony sukcesem rodziny Ewingów, postanowił szukać tam ropy. Rzecz jasna, poszedł, biedak, z torbami. Ranczo stało się dochodowym biznesem dopiero na fali sukcesu serialu, jako centrum konferencyjne i skansen ściągający gnanych sentymentem fanów. Dochodowym biznesem i – dodajmy – sztandarowym dowodem na autoreferencyjność kultury popularnej.
Fabuła mieszała się z rzeczywistością, Larry Hagman stał się rozpoznawalnym na całym świecie megacelebrytą, ikoną na skalę Beatelsów czy Darth Vadera. Tak jak na ranczu Southfork nie da się rozgraniczyć życia rodziny Duncanów od rodziny Ewingów, tak trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w golfa z magnatami naftowymi i tuzami Hollywood grywał Larry Hagman, czy J.R. Ewing.
Nie da się dziś odwiedzić Dallas bez dźwięczącej w głowie muzyczki z serialu. Nie da się pomyśleć o teksańskich magnatach naftowych inaczej niż przez pryzmat wizerunku J.R.’a. Trochę zbyt komicznie uśmiechniętego, w hiper-kowbojskim kapeluszu, skonstruowanego według zasady „bigger than life” – nadmiarowego, a przez to popkulturowego do granic.
W 2012 r. TNT zaczęło, również w Southfork Ranch, kręcić kontynuację „Dallas”, z młodym pokoleniem Ewingów w roli głównej. Teraz to już nie będzie to samo.

„Dallas” pojawiło się w Polsce lat 90. jako polsatowska odpowiedź na nadawaną przez TVP „Dynastię”. Teksańska fortuna przeciwko fortunie z północnego zachodu. Jak wszędzie na świecie, tak i u nas serial ten stanowił rozrywkę totalną. Do jego fanów nie wolno było dzwonić w porze nadawania, a fabuła tej opery mydlanej stanowiła dyżurne tematy w środkach komunikacji miejskiej.

Wczoraj w wieku 81 lat zmarł Larry Hagman, odtwórca roli niezapomnianego J.R. Ewinga, drania, którego wszyscy kochali, postaci w rodzaju męskiej Alexis w kowbojskim kapeluszu.

A ja akurat kilkanaście dni temu byłem w Southfork Ranch – na ranczu, gdzie kręcono „Dallas”, dziś na poły centrum konferencyjnym i domu weselnym, na poły skansenie i muzeum serialu, którego historia wiele mówi o recepcji mega-nowel kultury popularnej.

[youtube Ffo2Oqt8bIM]

Biały dom z basenem (w serialu basen wyglądał na znacznie większy niż w rzeczywistości – pływającego aktora uwiązywano i filmowano, jak uwija się w wodzie… w miejscu) stoi pośrodku płaskiej jak stół posiadłości, składającej się głównie z ogrodzonych wybiegów dla koni i bydła. Dziś po drodze mija się sklep z pamiątkami, pośrodku którego stoi wielka limuzyna o numerze rejestracyjnym Ewing-1 (tablice można sobie kupić za ok. $7) i olbrzymie centrum konferencyjno-biesiadne.

Na miejscu opowiadają taką historię: w 1978 roku nad ranczem Joe Duncana, nad białym domem i wybiegami, przeleciał nisko helikopter. Właściciel zaklął szpetnie – żaden ranczer nie lubi, gdy płoszy się mu konie. Zwłaszcza, że helikopter, nieproszony, usiadł bezczelnie przed bramą rancza. Mr Duncan złapał więc strzelbę i wywalił serię w kierunku intruzów. Byli nimi osłupiali filmowcy z Lorimar Productions, którzy krążyli nad Teksasem w poszukiwaniu idealnego miejsca na swoją nową superprodukcję.

pan Duncan dał się przekonać dopiero, gdy filmowcy wrócili z pękatą walizką pełną dolarów. Ranczer zastrzegł jednak, że wolno im będzie filmować tylko w lipcu i sierpniu (miesiące w Teksasie gorące nie do wytrzymania), i zakazał używania prywatnych pokoi w domu jako planu filmowego. Wszystkie sceny domowe, z wyjątkiem salonu z kominkiem, grane więc były w studio. Na co dzień ekipa filmowa i aktorzy tłoczyli się z Duncanami, a serial zyskiwał na popularności w sposób piorunujący. Sytuacja była do zniesienia, dopóki w telewizji ktoś niefrasobliwie nie ogłosił, że „Dallas” kręcone jest na prawdziwym ranczu nieopodal prawdziwego Dallas.

A stało się to, gdy akurat trwał najgłośniejszy bodaj cliffhanger serialu: „Kto postrzelił J.R.?”.

Nazajutrz Joe Duncan przecierał oczy ze zdumienia. Od strony Dallas ciągnęła ku jego posiadłości pielgrzymka ludu, niosącego butelki burbona, szarlotkę i karteczki z życzeniami powrotu do zdrowia dla postrzelonego J.R.’a.

W ten sposób „Dallas” po raz pierwszy stało się „Wojną Światów” gospodyń domowych. Fikcja przeplotła się z rzeczywistością  niemal na skalę paniki wywołanej w New Jersey przez radiową adaptację lądowania kosmitów przygotowaną w 1938 roku przez Orsona Wellesa. Na wiele lat wydarzenie tamto miało się stać kanonicznym przykładem oddziaływania mediów na społeczeństwo, wbijanym do głowy studentom pierwszego roku dziennikarstwa na całym globie. Wydawałoby się, że w latach 80. ludzkość wiedziała już o mediach i o fikcji ekranowej nieco więcej niż pod koniec lat 30. Ale i dziś spotyka się mieszkańców Warszawy, którzy, choć w stanie przedzawałowym, i tak każą się wieźć karetce do Leśnej Góry. A nieszczęsny Piotr Adamczyk, pomimo licznie podejmowanych prób zerwania z wizerunkiem („Och, Karol!”, „Święty interes” itp.) i tak bywa podobno na ulicy całowany po rękach. Nie wspominając o chyba nawet bardziej nieszczęsnym Piotrze Cyrwusie, który dla tego pokolenia już na zawsze pozostanie Ryśkiem z „Klanu”.

A czy nie tkwi w nas gdzieś głęboko przekonanie, że Maria Magdalena była żoną Jezusa? Oddziaływanie treści kultury popularnej jest dużo głębsze niż skłonni bylibyśmy przypuszczać. Sugestywne, barwne i podawane na masową skalę, zakorzeniają się one w zbiorowej wyobraźni i ulegają facylitacji w każdej rozmowie w tramwaju, dyskusji u cioci na imieninach czy w internetowym memie. Za ich sprawą czujemy się ekspertami w kwestii pracy agentów wywiadu, podejrzewamy, że drgawki, gorączka i brak koordynacji to zapewne tumor albo przynajmniej lupus i wiemy, że z tym całym UFO to nie taka oczywista sprawa.

Historia Southfork Ranch też nie kończy się na pielgrzymce fanów J.R.’a z burbonem. Niedługo później całe ranczo kupił pewien biegły w fabule „Dallas” inwestor, który, ośmielony sukcesem rodziny Ewingów, postanowił szukać tam ropy. Rzecz jasna, poszedł, biedak, z torbami. Ranczo stało się dochodowym biznesem dopiero na fali sukcesu serialu, jako centrum konferencyjne i skansen ściągający gnanych sentymentem fanów. Dochodowym biznesem i – dodajmy – sztandarowym dowodem na autoreferencyjność kultury popularnej.

Fabuła mieszała się z rzeczywistością, Larry Hagman stał się rozpoznawalnym na całym świecie megacelebrytą, ikoną na skalę Beatelsów czy Darth Vadera. Tak jak na ranczu Southfork nie da się rozgraniczyć życia rodziny Duncanów od rodziny Ewingów, tak trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w golfa z magnatami naftowymi i tuzami Hollywood grywał Larry Hagman, czy J.R. Ewing.

Nie da się dziś odwiedzić Dallas bez dźwięczącej w głowie muzyczki z serialu. Nie da się pomyśleć o teksańskich magnatach naftowych inaczej niż przez pryzmat wizerunku J.R.’a. Trochę zbyt komicznie uśmiechniętego, w hiper-kowbojskim kapeluszu, skonstruowanego według zasady „bigger than life” – nadmiarowego, a przez to popkulturowego do granic.

W 2012 r. TNT zaczęło, również w Southfork Ranch, kręcić kontynuację „Dallas”, z młodym pokoleniem Ewingów w roli głównej. Teraz to już nie będzie to samo.

Obama/Romney: najlepsze z miliona

Milion – tyle reklam wyemitowano w tegorocznej kampanii wyborczej w USA, bijąc tym samym wszelkie rekordy. Mieszkańcy kluczowych stanów – swing states, którym przyszedł do głowy szaleńczy pomysł oglądania lokalnych kanałów TV, śledzili reklamy z rzadka przerywane jakimiś programami. A po Wschodnim Wybrzeżu krążył niesmaczny dowcip, że dobrą stroną superhuraganu Sandy był brak prądu, za sprawą którego można było odpocząć od wyborczych spotów.

Doyle McManus, publicysta „Los Angeles Times” i wieloletni obserwator amerykańskich wyborów, publikuje zestawienie najlepszych – w rozmaitych sensach – reklam kampanii Obama / Romney 2012. Co ciekawe – chociaż Amerykańskie kampanie wyborcze uważa się za skoncentrowane na osobowości kandydatów, a nie na ich programach, to z punktu widzenia obserwatora znad Wisły spoty te są wyjątkowo merytoryczne. I jest w nich masa kampanijnego know-how. Ot na przykład taki drobiazg – w dwóch uznanych w rankingu McManusa za najbardziej pozytywne reklamach, warto zwrócić uwagę na ubiór kandydatów. Obama, krytykowany niejednokrotnie za zbytni luz, występuje w garniturze i pod krawatem. Romney, postrzegany jako sztywniak, pokazany został w casualowej koszuli. Najpozytywniejsze spoty Obamy i Romneya wyglądają następująco:

http://youtu.be/C9ePbOeq_Ho

Swoją drogą: widział to kto kiedy nad Wisłą, żeby jeden kandydat mówił, że „zgadza się z drugim” co do czegokolwiek? Umiejętne balansowanie na emocjach widza – zwłaszcza poirytowanego do granic wytrzymałości reklamowym bombardowaniem, to sztuka wirtuozerska.

A tak wyglądają najefektywniejsze spoty negatywne z zestawienia McManusa:

Ten spot praktycznie zrobił się sam. Genialnym pomysłem jest pozostawienie słów przeciwnika bez komentarza. A ściślej – skomentowanie i skontrastowanie ich wyłącznie tymi szalenie emocjonalnymi obrazami. Między dźwiękiem a obrazem rośnie napięcie, które niejednemu obywatelowi „najlepszego kraju na świecie” ścisnęło gardło.

Sztabowcy Romneya postawili natomiast na zdyskredytowanie Obamy na bazie jednej z najważniejszych amerykańskich wartości: samodzielnego dążenia do sukcesu własną pracą. Przekaz jest prosty: Obama sponsoruje lenistwo:

http://youtu.be/0F4LtTlktm0

Oczywiście w kampanii nie może zabraknąć wsparcia celebrytów (dawniej bardziej elegancko zwanych gwiazdami). Po co? Otóż z celebrytami konsumenci popkultury bardzo silnie się identyfikują. Zobaczenie, że idol wspiera naszego kandydata, szalenie umacnia w podjętej decyzji. Jeszcze silniej działa zobaczenie, że idol wspiera przeciwnika – wprowadza to silny dysonans (jak to? Brudny Harry jest za Romneyem? Kukiz nie lubi Platformy? itp.) i może nawet niekiedy skłania do zmiany wyborczej decyzji, a na pewno podważa pewność siebie wyborcy.

Romneya wsparł Clint Eastwood, który, nota bene, zasłynął legendarnym już dialogowaniem z pustym krzesłem.

Swoją drogą – reakcja internetowej gawiedzi na wystąpienie Eastwooda z krzesłem była potężna. Sieć zalały parodie i memy, a błyskotliwy pomysł rykoszetował Romneyowi w stopę. Pokazując przy okazji, jak bardzo internet zmienił efektywność tradycyjnej, oldskulowej kampanii prowadzonej w mediach masowych. Raz wypuszczony komunikat zaczyna żyć własnym życiem z dynamiką kuli śniegowej. A dzieje się to oddolnie – z inicjatywy wyborców, nie sztabów.

Ale wracając do ad remu: tak wygląda wybrany przez McManusa celebrycki spot Obamy. Prosty i mocny komunikat, a w rolach głównych Scarlett Johansson, Eva Longoria i Kerry Washington. Panie, które najwyraźniej nie znalazły się w segregatorach.

W zestawieniu jest również miejsce dla najgłupszego spotu wyborczego. Oto Romney i… Wielki Ptak:

O co chodzi? Otóż w czasie kampanii Romney, mówiąc o cięciach wydatków w celu redukcji deficytu, przyznał że kocha Big Birda z „Ulicy Sezamkowej”, ale na utrzymywanie nadającej ją publicznej PBS nie ma zamiaru pożyczać pieniędzy od Chińczyków.

Ranking McManusa zawiera jeszcze kilka pozycji, z których na pewno warto wymienić klip najryzykowniejszy: „Twój pierwszy raz” z udziałem aktorki Leny Dunham:

A to chyba najlepszy klip. Świetna robota, żadnych zbędnych słów, wszystko jasne. Mocna rzecz:

http://youtu.be/m_1ZT1hwpng

Na koniec najzabawniejsze pytanie: czy to wszystko działa? McManus cytuje politologa Johna G. Geera z Vanderbilt University, który badał oddziaływanie spotów wyborczych:

„To kolosalne marnowanie pieniędzy przez obie strony. Te reklamy nie wywierają zbytniego wpływu na preferencje opinii publicznej”

Na co więc idą te ocierające się o niemoralność kwoty, te 6 miliardów dolarów wydanych na kampanię? O to trzeba zapytać np. mieszkańców Ohio, którzy w ciągu jednego tylko miesiąca obejrzeli 58 000 klipów.

Zaduszki z Człowiekiem-Pająkiem

W Pewexie można było już płacić złotówkami, choć poziom cen sprawiał, że chodziło się tam głównie popatrzeć na zabawki. Plac po pętli autobusowej zaczął błyskawicznie zarastać budami z dykty, pośród których wykuwał się kapitalizm. Wśród ludzi na placu krążyła już plotka, że ukochana guma Turbo jest rakotwórcza, ale Polki jeszcze wierzyły, że szampon Loreal sprawi, iż ich włosy będą wyglądać jak u wysiadającej z samolotu modelki. Tłumaczono niemieckie reklamy proszków do prania, wskutek czego powstało hasło: „Persil – to wie się co się ma”. Jedynka eksperymentowała z przerywaniem serialu „Dynastia” reklamami, co budziło większe emocje niż losy rodziny Carringtonów.

Wtedy to właśnie w osiedlowym kiosku pojawił się prawdziwy komiks. Na okładce bohater w obcisłym, czerwono-niebieskim kostiumie, szybował w akrobatycznej pozie nad głowami kolorowej czeredy superbohaterów. To był Spider-Man. Człowiek-Pająk.

 

Okładka pierwszego polskiego "Spider-Mana", czerwiec 1990, wyd. TM-Semic

 

***

Owszem, wcześniej było już „Tytus, Romek i A’tomek”, wychowujący peerelowskie dzieci na wzorowych pionierów. Był „Kajko i Kokosz”, komiksowy odpowiednik filmów Barei i Machulskiego. Był „Thorgal”, nordycko-dänikenowska saga narysowana przez bezkonkurencyjnego Andrzeja Rosińskiego do scenariusza Jeana Van Hamme. Ale wejście na kwilący w powijakach rynek Prawdziwych Komiksów Amerykańskich to było w ojczyźnie Tytusa wielkie wydarzenie. Choć podzieliliśmy się na wielbicieli Pająka, Batmana, Supermana lub Punishera, w gruncie rzeczy chodziło o to samo – o posmakowanie tego mitycznego kręgu kulturowego, semiotyczne zanurzenie w Amerykę. O tęsknotę znaną emigrantom, szukającym tam raju na ziemi, czy konsumentom, dla których „amerykańskie” równało się „upragnionemu”. O przeniesienie się z przaśnej i mętnej, pełnej lęków i niosącej nieznane rzeczywistości wczesnych lat 90. do świata, gdzie sprawiedliwości, staje się zadość, gdzie każdy zwykły człowiek może zdobyć supermoce i raźno brać się z życiem za bary.

Połowa chłopaków w trzeciej klasie rysowała komiksy. Wymyślaliśmy bohaterów, którzy nazywali się z angielska np. „Fantastic Man”, przypominali Człowieka-Pająka, lub przynajmniej Supermana. Odrywało się okładkę gładkiego zeszytu A5 i wylewało na biały papier zupę zmiksowaną z kawałków filmów wideo, komiksów, seriali, nieporadnych translacji własnego świata na kod zza oceanu przefiltrowany przez dziecięce wyobrażenia. Ci nasi bohaterowie działali w USA i walczyli z terrorystami, złodziejami obrabiającymi banki, mafiosami. Bo jak superbohater wyglądałby bez nowojorskich drapaczy chmur? Snułby się między blokami Kurdwanowa? Bujałby się smętnie między Pałacem Kultury a Uniwersalem? Miałby ratować ofiary Bezpiecznej Kasy Oszczędności albo Biofermu? Walczyć z pruszkowską mafią? Dzielnie wspierać policjantów rodem z filmu „Psy”?

Polska wczesnych lat 90. to nie był kraj dla superbohaterów.

 

Okładka "Amazing Fantasy" 15/1962 - początki "Spider Mana" (wikipedia)

 

***

Kim właściwie był Spider-Man? Jego sekret tkwił w tym (i tak go obmyślił legendarny scenarzysta Stan Lee z wydawnictwa Marvel Comics), że nie był doskonały jak Superman – niepokonany przybysz z kosmosu, czy samowystarczalny jak Batman – milioner przebierający się za nietoperza. Był zwykłym nastolatkiem, Peterem Parkerem, obdarzonym niezwykłą mocą. Pojawił się po raz pierwszy na łamach 15. numeru wydawnictwa „Amazing Fantasy”. Był rok 1962, epoka wiary w naukę i technikę, ale też strachu przed ich śmiercionośnymi konsekwencjami (bomba atomowa!). A historie o superbohaterach były odbiciem nadziei i lęków tej epoki. Parker mianowicie, klasowy kujon, przygląda się eksperymentowi z promieniowaniem i zostaje przypadkowo ugryziony przez radioaktywnego pająka. Da mu to nadludzką siłę, skoczność i zwinność, umiejętność przylegania do powierzchni płaskich i pajęczy instynkt, ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Wiara w naukę i komiksowa konwencja pozwalały na przymrużenie oka: biedny nastolatek w zależności od potrzeb majstrował sobie na poddaszu sieciosploty (w hollywoodzkiej ekranizacji poprawiono ten feler: Parker potrafił produkować sieć z gruczołów na nadgarstkach – tylko dlaczego na nadgarstkach, a nie tam, gdzie każdy szanujący się pająk…?), rozmaite detektory czy „rozpraszacze pola magnetycznego”, antidota na moce jego wrogów.

Zaś jego wrogami były personifikacje lęków epoki: rosyjski szpieg, najeźdźcy z kosmosu, robot, który wymknął się spod kontroli, złoczyńcy, którzy posiedli moce wskutek rządowych eksperymentów z promieniowaniem. Wreszcie, osobliwie charakterystyczny koncept „szalonego naukowca” pragnącego zawładnąć światem. To, co absurdalne dla dzisiejszego czytelnika, żyjącego w zdecentralizowanym świecie globalnych zależności, być może w świecie bipolarnym, tworzonym przez dwa ośrodki ogarnięte zimną wojną, nie było aż takie niewyobrażalne.

Kolejne epoki przyniosą nowe, inne lęki, a one również będą projektowane w superbohaterów i superłotrów. Gdy ludzkość przestanie się bać atomu, zaznajomi się za to z ambiwalencją genetyki i biotechnologii, komiksowe światy zaludnią mutanci. Później powstaną wydawnictwa i projekty takie jak „Marvel 2099”, „Judge Dredd” czy prześmiewczy „Lobo”, przedstawiające futurystyczne światy hi-tech. Wreszcie postmodernizm podważy wielkie narracje o kryształowych bohaterach i wyniesie na piedestał budzące grozę istoty z piekła rodem, jak „Spawn” stworzony przez Todda McFarlane’a, jednego z najwybitniejszych artystów Marvela (McFarlane wymagał obycia: z początku drażnił przesadną, karykaturalną kreską, by potem fascynować gęstwą detali, dynamiką, operowaniem czernią. Rysownik, którego postacie wyglądały groteskowo, zabawnie wręcz, stworzył najmroczniejszą i najkrwawszą spośród opublikowanych w Polsce opowieści o Pająku: „Torment”. To wiele mówi o naturze komiksu).

A potem fobie czasów wojny z terroryzmem odbiją się w komiksach Marvela sagą „Civil Wars”: kiedy rząd ogłosi Ustawę Rejestracyjną, nakazującą ujawnienie tożsamości superbohaterom, Spider-Man zdejmie maskę, lecz uzna to za klęskę tego, czym miała być Ameryka. Czyniąc czytelną aluzję do bushowskiego Patriot Act, wygłosi przemówienie o wolności, bezpieczeństwie, sprawiedliwości i odpowiedzialności. Komiksowo przesadne, ale na swój sposób wielkie.

Bo najważniejsze, że Spider-Man to bohater tragiczny. Bohater ze skazą (upojony nowymi możliwościami nie schwytał bandyty, który potem zabił jego wuja), zmagający się z niezrozumieniem i z samotnością. Historie o wesołkowatym Parkerze – Pająku, błyskającym wisielczym humorem (niezapomniane grepsy w rodzaju: „nie bawiłem się tak dobrze od czasu ostatniej wizyty u dentysty”, czy „gdybym się nie śmiał, pewnie bym płakał”), stawiają raz za razem dylematy śmiertelnie poważne. My, chłopaki z podstawówki, czytaliśmy wtedy, na przełomie lat 80. i 90. opowieści o tym, że wraz z wielkimi możliwościami przychodzi wielka odpowiedzialność. Banalne?

***

W mit Ameryki nie wierzą dziś już nawet emigranci. Ojczyzn idealnych wzorców przybyło. Spider-Man doczekał się wreszcie ekranizacji z prawdziwego zdarzenia – bo dopiero po czterdziestu latach kino jest w stanie sprostać temu, co wyobraził sobie Stan Lee, co rysowali tacy giganci, jak wspomniany McFarlane, John Romita Jr, Sal Buscema, Erik Larsen. Ale język komiksu nie przekłada się na ekran – ten udosłownia umowność, nie zostawia miejsca na czytanie, ogołaca bezlitośnie tandetę i infantylność.

http://youtu.be/FpKPiHYJc54

Wróciłem do Komiksów z Pająkiem. Najstarszych, bezkrwawych, niewinnych jak filmy z Chaplinem, dzięki wydanym w Polsce czarno-białym tomiszczom „Spider-Man: Essential”. Lecz odcinki z czasów, kiedy chodziło się popatrzeć na zabawki, kiedy oglądano „Dynastię” i wierzono w reklamy, mogę sobie tylko przypominać, narysowane w głowie. Bo pod koniec podstawówki sprzedałem swoją kolekcję, zbieraną miesiąc po miesiącu, znaną na pamięć, jak smak gumy „Turbo”. Tak zarobiłem pierwsze pieniądze. Lata 90. zaczęły się na dobre.

***

Tamte komiksy – zwłaszcza z początków „Spider-Mana”, ale nawet te z lat 90., są już niestrawne dla młodego czytelnika z dzisiejszych czasów. Dlatego powstała seria „Ultimate Spider-Man”, przerysowana od początku w nowoczesnym, mangowym stylu, gdzie Spider-Man dzwoni do Mary Jane ze smartfona a Kapitan Ameryka używa sprzętu high-tech. W jakimś sensie nawet przyjemna do czytania, ale z drugiej strony operująca już innym językiem, estetyką, kodem. I też widać w niej kulturowe trendy: choćby w przywiązaniu do wizualności – w gładkich, jakby nastrzykniętych botoksem twarzach postaci, w całkowitym wyparciu starości i niedołężności (Ciocia May, w rysunkach Erika Larsena chuda staruszka o pomarszczonej twarzy, która ledwie się poruszała, w kresce Marka Bagleya i scenariuszu Bryana Michaela Bendisa jest succesful woman o białych włosach i nieco tylko zaznaczonych zmarszczkach mimicznych, brawurowo prowadzącą samochód). Seria „Ultimate Spider-Man” wymyśla teraz Człowieka-Pająka od nowa: teraz zostanie nim kilkunastoletni Latynoamerykanin.

Stare odwołania kulturowe nadal siedzą mi w głowie: pierwszą myślą, jaka mi zaświtała podczas pierwszego spaceru po Waszyngtonie, było to, że w tym cudnym skądinąd mieście Spider-Man wybiłby sobie zęby (nie wolno budować tu nic przewyższającego figurę Lady Freedom na kopule Kapitolu, nie ma więc drapaczy chmur). Miasto otrząsało się po huraganie Sandy, centrum D.C. było prawie nietknięte, superherosów ani śladu (pewnie ruszyli do zdruzgotanego przez żywioł Nowego Jorku i New Jersey). Ja też przyjechałem z zupełnie innego świata niż ten z początku lat 90. Wśród wysokościowców Warszawy Człowiek-Pająk mógłby dziś zrobić solidne kółko na pajęczynie, a komiksy bez problemu można zamówić przez Amazon. No i Amerykę lubimy trochę mniej, bo jakoś nie chce być naszym superbohaterem, Kapitanem Ameryką dzierżącym tarczę antyrakietową, który osłoniłby nas przed współczesnymi lękami.

W księgarni przy Dupont Circle kupiłem sobie wydany rok temu zeszyt z serii „Ultimate Spider-Man”. Biała okładka, pośrodku niej znikający we mgle, odwrócony do nas plecami Pająk, obejmowany przez wuja Bena. Żeby zacząć nową opowieść o latynoamerykańskim bohaterze, mającym teraz posłużyć za wzór dzieciakom imigrantów zza południowej granicy, żeby otworzyć nowy rozdział, ująć w popkulturową opowieść nowe dylematy i wyzwania Ameryki, trzeba było najpierw zamknąć stary rozdział. Ten nasz.

Zeszyt opowiada o śmierci Spider-Mana. Wuj Ben z okładki mówi do Petera „You did good, kid”.

Prawie jak „The Killing”

Niepokojąca muzyka, zimnobłękitne barwy i rozmyte światła miasta w deszczu – czołówka nowej produkcji Dwójki, serialu „Paradoks” z Bogusławem Lindą w roli głównej, przyjemnie i świadomie chciała nawiązać do czołówki jednego z najwybitniejszych seriali kryminalnych wszech czasów. Dużo sobie obiecywałem (wbrew wszelkim doświadczeniom) po „Paradoksie”. Bo zapowiedzi brzmiały nieźle: że wzorce skandynawskie, że konwencja budowana na modelu twardego gliny z dylematem między prawem a sprawiedliwością, że Linda pięknie się zestarzał i wraca do swojego klasycznego emploi.
Leitmotiv serialu zaplanowano prosto a skutecznie: oto nicią przewodnią będzie śledztwo wewnętrzne w sprawie naruszania procedur przez insp. Marka Kaszowskiego (Linda), a przesłuchania (czy raczej: rozpytania, by być ścisłym) dokonywane przez rozkosznie upierdliwą podkom. Joannę Majewską (Anna Grycewicz) staną się pretekstem do snucia fabuł kryminalnych składających się na poszczególne odcinki. Nietrudno zgadnąć, że to właśnie naruszanie procedur będzie mechanizmem napędowym fabuł, a zarazem motywem zjednującym nam głównego bohatera: oto prawdziwy glina – twardy a wrażliwy, gdzieś mający procedury podkom. Majewskiej, gdy trzeba tłukący głową bogatego gogusia o blat zabytkowej komody, jeśli tylko ma to komuś uratować życie. W każdym z nas coś drga i coś się rwie, gdy Linda tak pięknie przyciska służbową broń do skroni dzianego sukingada, którego ktoś w imieniu praworządnego i pokój miłującego społeczeństwa musi zmiękczyć, żeby wzniósł się ponad swoje prawa obywatelskie i współpracował.
Z jednej strony jestem jakoś osobiście wdzięczny scenarzystom, że postanowili traktować odcinki jako całostki, bo po dwóch sezonach „The Killing” moje nerwy są już poważnie zszargane. Z drugiej jednak strony jest poważny problem. Otóż żeby opowiedzieć dobrą fabułę kryminalną w godzinnym odcinku, a co ważniejsze – żeby opowiedzieć ją przy pomocy retrospektywy (jak wynika z konwencji „odgrzebywania starych śledztw”) trzeba mieć cholerny talent. Wiadomo: najtrudniej pisze się teksty najkrótsze. Niestety, scenarzyści „Paradoksu” przynajmniej w pierwszym odcinku tego talentu nie przejawili. Najpierw nie wiadomo nic, a potem od razu wszystko. Nie ma momentu zawahania widza: „a może to on?”. Autorzy scenariusza chcieli się posłużyć inwersją, opowiadać śledztwo retrospektywnie. Taka struktura jest wyjątkowo trudna. Wiadomo, że opowiadający przeżyje, co psuje suspens. Poza tym, w takim podejściu trzeba zrobić istotę sprawy z detali, drobiazgów w śledztwie, o którym wiemy już, jak się zakończy. Inaczej wszystko od razu wiadomo i nie ma napięcia.
A napięcia nie da się substytuować scenami zmęczonego Lindy jadącego nocą przez Warszawę (swoją drogą, jak to miasto wygląda! Wystarczy wyłączyć światło i fotografować z bardzo daleka, a Warszawa nagle zaczyna przypominać europejską metropolię). Oczywiście, zapewne jest tak, że prawdziwy wątek kryminalny dopiero się nam objawi, że wszystko kryje się w tajemniczej „tej sprawie”, do której tak naprawdę została posłana podkom. Majewska, ale to nie wystarczy, by serial był dobry. Zwłaszcza, że niepokoją mnie te powtarzające się raz za razem wyraziste momenty, w których scenarzysta macha do mnie i podskakując, wykrzykuje: „patrz, patrz, zwróć uwagę na to!”. We wspomnianym „The Killing” każda przesłanka pojawiała się li tylko jako delikatna sugestia, a od pierwszych minut serialu napięcie panowało takie, że telewizor pachniał ozonem. Starego dobrego pytania „kto zabił” nie da się zastąpić wątpliwym psychologizowaniem.
Greg Zgliński (Boże, facet naprawdę nazywa się jak pierwszorzędny bohater postchandlerowskiego kryminału!), reżyserując pierwszy odcinek, odwalił kawał dobrej roboty. Bohaterowie nie fałszowali: zdania brzmiały z grubsza jak wypowiadane w życiu, a nie jak na szkolnej akademii, a to już w polskim serialu bardzo dużo. Aktorów prowadził tak, że wyglądali jakby grali, a nie odwalali serialową chałturę. To już naprawdę wielkie osiągnięcie. Momentami udawało się wprowadzać momenty zabawnego, ale nie nachalnego dystansu (gdy zniecierpliwiony Kaszowski/Linda rzuca „Lecę, mordercy grasują”). A co najważniejsze – udało się w pierwszym odcinku dokonać ekspozycji kilku fajnych, krwistych, niewionących papierem postaci, co jak na polski serial stanowi już osiągnięcie równe wejściu do ćwierćfinałów Euro 2012.
Uprzejmie proszę tego nie zawalić. Będę oglądał. Od dawna nie miałem przyjemnego poczucia, że wreszcie wiem, na co idą pieniądze z mojego abonamentu. Chociaż zaraz, zaraz, przecież ten serial TVP2 sponsoruje telewizja N grupy ITI…