Archiwum autora: Michał Kuźmiński

Smutek tropików, czyli czy Koko jest spoko

“Koko, koko, Euro spoko”. Piosence tej jak żadnej innej ostatnimi czasy udało się zelektryzować i poruszyć Polaków. „Znowu będzie wstyd na całą Europę” – zareagowali internauci, widzowie i radiosłuchacze dając wyraz swojemu wzburzeniu na forach, na falach i ekranach. Ja też mam problem z Koko, ale to dłuższa historia.
Koko, śpiewane przez skądinąd przesympatyczne oraz naprawdę świetne wokalnie starsze panie w ludowych strojach, wpada w ucho niczym wakacyjny przebój. Tekst nie powala, ale przecież „Waka waka” to też nie był szczyt finezji, a Anglicy, Niemcy i Hiszpanie i tak nie zrozumieją o co chodzi. Wszystko gra, jest wesoło, polsko, swojsko i biesiadnie. „Koko, koko, kij wam w oko”, można by odśpiewać przewrażliwionym na punkcie dumy narodowej zagrożonej przez potencjalny uszczerbek na wizerunku (znowu o nas pomyślą w Europie, że u nas to tylko koń z wozem hen, za polem, za gumnem, chamstwo, drobnomieszczaństwo i góralska muzyka). Afrykański przebój latynoskiej Shakiry na mistrzostwa świata w RPA też czerpał garściami z afrykańskich rytmów i wszystkim się podobał. To co jest nie tak? „Koko” miał być w założeniu… – no właśnie: ludowy? folkowy? Pierwsze zamieszanie pojawia się już zatem na płaszczyźnie leksykalnej. Przyjrzyjmy się całemu spektrum epitetów, jakie mamy w języku do określenia tego rodzaju artefaktów.
Etniczne, ludowe, wiejskie, wsiowe
„Etniczny” – słowo dostojne, godne szacunku, budzące jak najbardziej pozytywne skojarzenia z głębokimi korzeniami, mrocznymi rytuałami, dalekimi podróżami gdzieś do Kirgistanu, Sri Lanki czy Burkina Faso, egzotycznym jedzeniem, fajką pokoju i noclegiem pod gwiazdami w towarzystwie ubranych w dżalabije Beduinów. Muzyka „etniczna” to muzyka świata, tajemnicze rytmy z wnętrza Afryki, zawodzenie Saamów wśród polarnej nocy czy wybijane obcasami rytmy celtyckich tańców. Etniczne mogą być egzotyczne konflikty zbrojne, które z narażeniem życia jeżdżą fotografować nieustraszeni fotoreporterzy uzbrojeni w najnowocześniejszy sprzęt i odblaskowe kamizelki z napisem „PRESS” (czyli „DON’T SHOOT”). Etniczne mogą być grupy, które badają gdzieś w amazońskiej dżungli lub w kazachskim stepie antropologowie kultury, spadkobiercy tradycji Ruth Benedict i Indiany Jonesa. Etniczne mogą być doświadczenia, za którymi backpakersi z bogatego Zachodu jeżdżą stopem po całym świecie z przewodnikiem „Lonely Planet” pod pachą: pite w mongolskiej jurcie kobyle mleko, żuta na andyjskim płaskowyżu koka czy rytuał voodoo na Haiti. Można o tym potem godzinami opowiadać studentkom socjologii z maślanymi oczkami wielkimi jak spodki, siorbiąc przez bombilę yerbę mate podczas wieczornego slajdowiska. „Etniczne” zatem jest cool, autentyczne, głębokie, antyglobalistyczne i slowfoodowe. Problem w tym, że nie mamy w Polsce muzyki etnicznej, bo przecież oficjalnie nie ma w Polsce grup etnicznych. Wielokulturowa Rzeczpospolita skończyła się 1 września 1939, dobita potem przez stalinowskie przesiedlenia i wysiłki władzy ludowej „abyśmy byli jedno”.
„Ludowy” – słowo poważne, chociaż trąci myszką. Kojarzy się z filcowymi kapciami, zespołem pieśni i tańca i uwierającym każdego przedszkolaka strojem krakowskim. Ludowe to znaczy wyciągnięte z muzeum, skansenu, zakonserwowane w formalinie najpóźniej w latach pięćdziesiątych. Kojarzy nam się z katowanymi w podstawówce piosenkami o cebuli, co staniała, Leninem w Poroninie, dożynkowym wieńcem wręczanym lokalnemu sekretarzowi PZPR przez spłoszone dziewoje z grubymi warkoczami. Ludowe, czyli martwe, opisane sto lat temu przez Oskara Kolberga i odstawione na półkę. Ludowe, czyli ideologicznie podejrzane, bo flirtujące z socjalistyczną władzą (ludową przecież, tak jak Polska była Ludowa). Ludowy może być strój, ludowy może być artysta („prymitywizm” nie jest terminem, który się jakoś specjalnie w Polsce dobrze kojarzy, lepiej powiedzieć „ludowy”, od razu tego rodzaju sztukę można wziąć w cudzysłów i nie brać na poważnie) albo ewentualnie jeszcze taniec, wykonywany oczywiście przez zespół pieśni i tańca, bo nikt normalny przecież nie będzie na imprezie czy weselu tańczył kujawiaka czy oberka, jeżeli oczywiście potrafi, bo to raczej zapomniana sztuka.
„Wiejski” ewentualnie „chłopski”. Chłopskie może być jadło a wiejska kuchnia, tłusta, ziemniaczana, kiełbasiano-kotletowa, podlana wódeczką lub piwem oraz mlekiem najlepiej prosto od krowy, zakąszona ogórkiem kiszonym lub pajdą chleba ze smalcem. Wiejska może być kiełbasa albo jajka (bez żadnych pieczątek). W tym przymiotniku tli się iskierka nostalgii za wsią spokojną, wsią wesołą, tęsknoty za smakami z dzieciństwa, za nieprzetworzoną żywnością, kontaktem z naturą, za czasami, kiedy nie liczyło się kalorii oraz nie myślało o cholesterolu i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby karmić zwierzęta genetycznie modyfikowaną soją, mączką rybną, nastrzykiwać szynkę solanką i gazować pomidory spalinami. Wiejski może być pejzaż, z bocianem, sznurem dzikich gęsi, wierzbą płaczącą, nieupstrzony jeszcze billboardami, stacjami benzynowymi, sidingiem i betonowymi ogrodzeniami z Castoramy. Dużo w tym sielskim-anielskim obrazie wsi polskiej romantyczno-sentymentalnego idealizowania, czy gombrowiczowskiego pędu do „bratania się z parobkiem”. Wynaleziona tradycja „chłopskiego jadła” jest stosunkowo młoda, jednak samo zjawisko dosyć wiekowe, sięgające korzeniami sentymentalizmu perfumującego owieczki, żeby poprzebieranym za pastereczki damom nie było nieprzyjemnie. Romantyzm z kultury wiejskiej uczynił depozytariusza polskości, który przechował prawdę o narodzie. Uwznioślił, postawił na piedestale, nadął. Wracając do chłopskiego jadła, wsi w wiejskim jadle jest stosunkowo niewiele, a chłop polski mięso oglądał jak miał złamanie otwarte. Uznajmy to za podsumowanie.
„Folkowy”. Folkowy, czyli wesoły, biesiadny, wpadający w ucho, „na ludową nutę”, ale i eklektyczny. Kojarzy się z młodymi ludźmi najlepiej w długich włosach i kolorowych ciuchach piłującymi smykiem skrzypeczki, złóbcoki, basy, brzdąkającymi w gitary, bałałajki, dmącymi w dudy, trąbki i puzony, tworzącymi radosną kakofonię, której nie sposób się oprzeć. Ale i korzystającymi z tradycji w sposób wybiórczy i komercyjny. Folk nie musi być ortodoksyjny, nie musi odzwierciedlać, wystarczy, że nawiązuje. Może ślizgać się od klimatów góralskich, przez klezmerskie, na reagge skończywszy. Folk to zabawa, postmodernistyczna gra z tradycją muzyki ludowej, mniej lub bardziej świadoma. Mamy w Polsce od groma zespołów folkowych, grających wszystko, od muzyki celtyckiej, przez bałkańską, klezmerską, country, bluesa, szanty, brakuje chyba tylko jodłowania i jojku, bo pewnie i flamenco by się znalazło. Folkowe są Brathanki, Golec uOrkiestra, czy Zakopower. Folkowa może być majówka lub festyn – sympatyczna impreza pod gołym niebem, połączona najlepiej z radosną konsumpcją piwa i grillem w pięknych okolicznościach przyrody.
„Wsiowy” lub „wsiurski”. Wsiowy znaczy obciachowy, odpustowy, schlebiający najniższym gustom, prymitywny, nieuczony, żenujący, biedny i brudny. Wsiowe jest disco-polo, budka z piwem, białe kozaczki, krasnale ogrodowe, złoty łańcuch, dresy, skarpety do sandałów i wąsy. „Wiejski” – w znaczeniu „wsiowy” – może być tuning, wesele, dyskoteka, głupek. Pobrzmiewa w tym słowie mieszczański protekcjonalizm wobec tego nieuczonego, mnącego czapkę w rękach pańszczyźnianego chłopa od którego zawiewa gnojówką. Ale pobrzmiewa też strach parweniusza przed demaskacją – przed przysłowiową słomą z butów, przed nieumiejętnym obejściem się z serwetką w restauracji, blamażem przy wyborze wina czy nieznajomością ostatniego filmu Almodovara. Mówimy „ale wioska” czy „wieś tańczy i śpiewa” kiedy widzimy coś naprawdę obciachowego, kiedy czujemy się zażenowani.
Syndrom sztokholmski
No to jakie jest w końcu “Koko”? Ludowe, wiejskie, folkowe czy wsiowe? – bo na pewno nie etniczne. I skąd te wszystkie emocje? Nie wstydziliśmy się wysyłać na Eurowizję coraz to bardziej żenujących wykonawców, którzy nawet porządnie śpiewać nie umieli, nie wstydziliśmy się nawet Iwana w rozpiętej koszuli, więc czego tak czepiamy się “Koko”? Kompleks polski, wspomniany strach parweniusza przed demaskacją, słomą z butów, koniem z wozem hen, za polem, za gumnem i babą na rowerze? A może specyficzny “syndrom sztokholmski”, jakim polskie miasto i wieś, Polska A i Polska B, darzą siebie nawzajem, kochając się i nienawidząc?
Jak to w końcu jest z tą kulturą “ludową” – jak ją definiować? Co jest rdzennie ludowe, a co jest przetworzeniem, interpretacją, karykaturą? Utarło się myśleć o tym, co ludowe, jako o jakiejś zamkniętej całości. Strój ludowy wygląda tak, jak każdy widzi w Muzeum Etnograficznym. Muzyka ludowa brzmi tak, jak każdy słyszy, słuchając zespołu Mazowsze, Śląsk czy Słowianki. A obrzędy ludowe są takie, jak to opisał Oskar Kolberg. No dobrze, ale kultura przecież żyje, zmienia się, ewoluuje, czerpie garściami z pograniczy, zmienia się pod wpływem otaczającego świata. Czy mazurek Chopina to jeszcze muzyka ludowa? I jak się ma do disco-polo? Czy “styl zakopiański” Witkiewicza to ludowa architektura, czy może bardziej “góralskie” od zakopiańskich willi młodopolskich ludomanów z Krakowa i Warszawy są dzisiejsze koszmarki-gargamele w rodzaju karczm przydrożnych i wielkich jak zikkuraty domów budowanych pod kwatery dla turystów? A serdak, który przyszedł z miasta, gdzie przestał być modny, to strój ludowy? I czym się różni od dresu, waciaka i podomki, które też przyszły z miasta i nosi je wieś polska, jak długa i szeroka? 
Definicja tego, co autentycznie ludowe (szczególnie dzisiaj, a nie sto czy dwieście lat temu) wymyka się, rozłazi w palcach. Podział na kulturę ludową i wysoką też stracił na aktualności. Doświadczenie życiowe mieszkańców miast i wsi w miarę się wyrównało – bo przecież oglądamy tę samą telewizję, pracujemy przy tych samych komputerach, korzystamy z tych samych komórek i fejsbuków, jeździmy tymi samymi samochodami, czytamy te same gazety, kupujemy ciuchy tych samych marek itp. Wszystko płynie mniej więcej tym samym mainstreamem popkultury. I jedyny podział, jaki ma jeszcze sens, to podział na (kulturotwórcze) centrum i (reaktywne) peryferie. Wieś i Polska B znalazły się na peryferiach, skazane na przetwarzanie przychodzących z “miasta” wzorców nierzadko w sposób karykaturalny, przykrojony na miarę własnych możliwości, przesadny i spotworniały. Taką karykaturą muzyki pop stało się disco polo. “Góralskie” karczmy czy zajazdy można spotkać w całej Polsce, straszą wyciosanymi topornie z kloca niedźwiadkami, góralem z wtryskarki łowiącym rybki w oczku wodnym z Castoramy. Ostatnio zwiedzaliśmy taki przybytek w okolicach Ciechocinka – ubrane w kolorowe ciuszki kelnerki polecały “Polyndwico w sosie z cyrwonego pesto” a z głośników dobiegał smętny głos gwiazdora disco polo śpiewającego na góralską modłę przebój “Nigdy nie pada w Kalifornii” (“Nigdy nie pado w Zakopanem, a oscypki lecom z niba tak jak dysc”) przy akompaniamencie keyboardu. Ogarnął mnie smutek tropików.
Smutek tropików
Smutek tropików – to uczucie ogarnia mnie często (najczęściej w samochodzie stojącym w korku na Zakopiance) i chyba najlepiej odzwierciedla to, co czuję, słuchając “Koko”. Mainstream, popkultura czy – patrząc globalnie – cywilizacja Zachodu, jak zombie pożera i niszczy wszystko, z czym się zetknie. Piękne są stare domy w Chochołowie i cudownie pyszne niefarbowane oscypki. Ale sam fakt, że je konsumujemy (tak samo domy, jak oscypki) już wywołuje w nich zmianę. Obok zakopiańskich willi wyrastają gargamele, żeby pomieścić tych wszystkich turystów spragnionych góralskiej egzotyki, a serki góralskie traktowane aromatem dymu wędzarniczego sprzedają się tak samo dobrze (a nawet lepiej, bo są tańsze), niż “prawdziwe” oscypki. 
Mainstream niszczy kultury egzotyczne przez sam fakt, że ma z nimi kontakt, że okaże im zainteresowanie. Zupełnie jak starożytny król Midas, który swoim dotykiem zamieniał wszystko w złoto. I złoto było super, ale to, co w złoto zostało zamienione, na zawsze już pozostało martwe. Smutek tropików doskonale znają antropologowie kultury, którzy przywożąc zagubionym w dżungli plemionom pierwsze zdobycze cywilizacji przyczyniali się do ich upadku. Ale taka jest przecież kolej rzeczy, a zwycięskiego pochodu cywilizacji nie da się zatrzymać. Bo czy mamy prawo odbierać innym prawo do polepszenia swoich warunków życia (przez np. leki i szczepionki) w imię faktu, że są przecież tacy malowniczy ze swoimi przepaskami biodrowymi, kierpcami, czy wiarą w duchy, dżiny i demony? Przepiękną anegdotę przytacza Antoni Kroh, wspominając swoje dzieciństwo w Bukowinie: w czasach jego młodości pewna pielęgniarka została obsztorcowana przez antropologa kultury za niszczenie dziedzictwa kulturowego Podhala. Za co? Promowała wśród góralek noszenie majtek, co miało niebagatelny wpływ na zdrowie i komfort wyżej wymienionych. To, co pozostaje po zwycięskim pochodzie cywilizacji już takie malownicze nie jest, raczej smutne, przygnębiające, karykaturalne, groteskowe. To, co tradycyjne ląduje w koszu jako nieprzystosowawcze i prymitywne, lub ulega sprowadzeniu do turystycznej ciekawostki, zróżnicowanego na płaszczyźnie cena/jakość produktu, który konkuruje o klienta. 
Nie znaczy to, że wszystko, co pochodzi z peryferii, jest słabsze, gorsze, tandetne czy obciachowe. Mainstream żywi się tym, co dziwne, odmienne, egzotyczne, z tendencją jednak do spłaszczania, homogenizowania, mieszania porządków i eklektyzmu. I tak folk jest zjawiskiem mainstreamowym, ma sprawiać etniczne wrażenie, a czy wykorzystuje elementy kurpiowskie, podlaskie, rusińskie, klezmerskie czy góralskie, to nie ma żadnego znaczenia. Ma być fajnie i na ludowo. Takie popkulturowe przetworzenia mogą być niezwykle twórcze i ciekawe – spadkobiercami Chopina czy Szymanowskiego w czerpaniu garściami z ludowej muzyki zostały (oczywiście zachowując odpowiednie proporcje) Kapela ze Wsi Warszawa, czy niszowe zespoły typu Otako. Psio Crew czy Gooral odczarowują “loodowe” nuty z obciachu, podbijając kluby i dyskoteki. Nieśmiało kiełkuje oparty o ludowe motywy design. 
Tym, co odróżnia disco polo od mazurków Chopina, gargamele od cerkiewek, Nikifora od autorów kiczowatych portretów Jana Pawła II w góralskim kapeluszu, jest artyzm, niepowtarzalność, twórcze podejście. Piosenkę disco polo można zagrać jednym paluszkiem na keyboardzie do tekstu napisanego po kilku piwach. Jedną formą do wtryskarki można wyprodukować setki krasnali ogrodowych czy górali z wędką. To produkty masowe, sformatowane pod najbardziej przeciętne gusta, stworzone tak, żeby się sprzedawały, udające coś, czym nie są, plastikowe i tandetne. Nie chodzi jednak o to, żeby wszystko, co jest “ludowe” miało wymiar artystyczny, żeby było sztuką. Wytwory ludowej kultury były przecież utylitarne: muzyka nie była wyrazem ekspresji indywidualnego talentu jakiegoś lokalnego twórcy, ale miała wymiar rytualny, wspólnotowy, towarzyszyła rytuałom przejścia takim jak wesele, chrzciny czy pogrzeb. Domy budowało się tak, żeby jak najbardziej ergonomicznie zaplanować przestrzeń dla ludzi i zwierząt, biorąc pod uwagę warunki klimatyczne. To, co sprawiało, że uznaliśmy je za “piękne”, to szacunek i dbałość, z jakimi były tworzone. 
A “Koko”? To chyba jednak produkt, mniej lub bardziej udany, udający coś, czym nie jest, eklektyczny, równający do jednego poziomu wszystkie regionalizmy folk mający wpadać w ucho podchmielonym kibicom z zagranicy.
Roots
Kochamy nasze korzenie i nienawidzimy ich. Bawi nas do łez “Niewolnica Izaura” ze śląskim dubbingiem czy serial “Ranczo” pełen mądrości spod budki z piwem. Zamawiamy w restauracji foie Gras, a tak naprawdę mamy ochotę na pomidorową z lanym ciastem, jaką robiła nasza babcia. Najlepiej bawimy się na weselach przy Skaldach, Golcach i Brathankach. Uwielbiamy grille i kuligi. A z drugiej strony, wstydzimy się “Koko” tak, jak wstydzimy się umownego pijanego wujka ze wsi, śpiewającego na weselu w poprzek muzyki “Góralu, czy ci nie żal”. I z jednej strony czujemy się zażenowani, a z drugiej to wciąż jest nasz wujek. 
Będąc w Grecji, Chorwacji czy Turcji nie sposób uwolnić się od wszechobecnych dźwięków buzuki. W Irlandii po kilku piwach w rytm wszechobecnej celtyckiej muzyki kibice piłkarscy łupią obcasami w podłogę. Szwedzki design jest sławny na cały świat, a z amerykańskiego bluesa w linii prostej wywodzi się rock’n’roll. Kochamy kebab, pizzę, pastę i kurczaka w pięciu smakach. Wzrusza nas do łez pasyjny śpiew korsykańskich chłopów. Przywozimy sobie z Egiptu fajki wodne i stawiamy na honorowym miejscu na szafie, wieszamy na ścianie afrykańskie maski. Ale czy komuś przychodzi do głowy, żeby powiesić sobie na ścianie kurpiowską wycinankę? Wieszamy sobie na szyjach afrykańskie koraliki, a czy przyszłoby nam do głowy założyć góralską spinkę? Hipsterzy odkryli już perwersyjny urok wąsów i niemodnych okularów, ale czy mieliby odwagę założyć kapelusze z piórkiem? Uczymy się tanga i salsy, ale czy oprócz tańczonego niezdarnie na studniówkach poloneza znamy jakikolwiek polski taniec ludowy? I czy wiemy, gdzie leżą te całe Kurpie, Kujawy, czy Mazurzy pochodzą z Mazur czy z Mazowsza, jak brzmi język rusiński i czym się różnią cerkwie podlaskie od łemkowskich? 
Spieszy nam się do Europy, nie po drodze nam przez Kujawy czy Podlasie. Nie znajdziemy wśród ludowych przyśpiewek operujących siermiężną erotyczną metaforą w stylu “Hej przeleciał ptaszek kalinowy lasek” słowiańskiej Kalevali (dlatego nie protestuję zbyt głośno przeciwko idiotycznemu tekstowi “Koko”). Kapuście kiszonej daleko do paelli, aglio olio e pepperoncino czy falafla. Smętnym i zawodzącym Godzinkom daleko do włoskiej tarantelli. Nie sposób zapomnieć o czymś takim, jak kołtun, wieszanie Judasza czy wiara w czary. Ale może wystarczająco długo już się wstydzimy, spychamy tradycję ludową na peryferie, gdzie wydaje zdziczałe owoce, które i tak chyłkiem podjadamy, gdy nikt nie patrzy. Miejmy odwagę przyznać, za muzykami rastafariańskiego zespołu Paprika Korps z Opola, że “moja Afryka była zawsze tu”. Pozbądźmy się kompleksów, ale może nie przy pomocy artefaktów takich jak “Koko”, które tę tradycję spłaszczają i infantylizują.
PS. Mnie “Koko, koko Euro spoko” kojarzy się absurdalnie z dowcipem “Liwko, liwko skocz po piwko”. Jaki jest ciąg dalszy – łatwo się domyśleć.

Los Klossa

Świadom, do czego zdolna jest polska kinematografia, szedłem do kina z bojaźnią i drżeniem. Tym bardziej, że film, o którym mowa, obrósł kontrowersjami: że politycznie niepoprawny, że główny bohater wszak ciemiężycielom się wysługiwał, że powinno się go opatrzyć przypisami tłumaczącymi, że czarne było czarne, a białe było białe (a czerwone, dodajmy, było czerwone). „Stawka większa niż życie” była jednym z czołowych polskich osiągnięć kultury popularnej. Z resztą bardzo nowoczesnym w formie: dzisiejszy widz, przyzwyczajony do wideoklipowego montażu, ogląda dziś tamte czarno-białe odcinki bez znużenia i nie bez przyjemności.
Kloss był postacią kultową dla całego pokolenia Polaków będących dziś w sile wieku i w mainstreamie konsumenckim. Bawiliśmy się w Klossa, nikt nie chciał być Brunerem, i na tej prostej opozycji budowaliśmy swoje wyobrażenie protagonisty i antagonisty, zła i dobra. Potem przyszło nowe, a wraz z nim szwadrony specjalistów od polityki historycznej, i zaczęło się komplikowanie prostej opozycji, okres fabularnego dojrzewania. Tak jak w świecie polityki, tak i w wyobraźni popkulturowej okazywało się, że dobry niekoniecznie był dobry, bo był uwikłany. Los Klossa stał się w ten sposób popkulturowym komentarzem do rzeczywistości: kryształowy bohater okazał się bohaterem z piętnem, a nad herosem z lat dziecinnych zawisło pytanie, czy szlachetne czyny dokonywane na rzecz nieszlachetnych zleceniodawców, pozostają szlachetne. Szwadrony od polityki historycznej zabrały się za promowanie nowych bohaterów – takiego na przykład Józefa Kurasia „Ognia”, zupełnie jakby był on postacią kryształową i niekontrowersyjną. My tymczasem, może po trosze dzięki Klossowi, rozumieliśmy dobrze, że w historii, jak nigdzie indziej, nie ma łatwych ocen.
Swoją drogą, los Klossa wpisał się w komplikację postaci głównego bohatera, jaka w ostatnich latach zaszła w całej kulturze popularnej. Krystalicznie czystego Supermana wyparły postacie dwuznaczne, naznaczone piętnem, a przez to – ciekawsze. Komiksowy superbohater, filmowy agent bądź policjant, okazywali się dobrymi wojownikami złych królów: skorumpowanych polityków, spiskujących służb, a nawet, jak np. w przypadku Spawna – samych mocy piekielnych. Co nie zmienia faktu, że ten rodzaj protagonisty jest być może nawet ciekawszy, a odbiorcy bliższy. Łatwiej niż ze spiżowym Achillesem utożsamić się nam z ludzkim Hektorem?
Przed wejściem na salę kinową pocieszałem się, że może nie będzie tak źle. Że polska kinematografia dnia dzisiejszego to nie tylko „Kac Wawa”, ale też np. doskonale zrobiony serial „Tajemnica twierdzy szyfrów”. Usiadłem w fotelu z kubkiem kawy, światła zgasły, zaczęła się „Stawka większa niż śmierć” Patryka Vegi ze scenariuszem Władysława Pasikowskiego.
Było genialnie. Absolutnie fantastycznie. Od początku do końca.
Patryk Vega, rocznik ’77, pokazał, gdzie ma szwadrony specjalistów od polityki historycznej. Jego Kloss to wielki, ale zarazem bardzo czuły hołd dla bohatera dzieciństwa. Piotr Adamczyk jako Bruner wypada bezdyskusyjnie doskonale. Tomasz Kot jest takim Klossem, jakiego stworzył przed laty Stanisław Mikulski: szlachetnym, ale gdy trzeba – brutalnym. Kawał twardziela. Ale jeszcze większe wrażenie robi stary Hans Kloss i czułość, z jaką potraktowali go twórcy nowej „Stawki”. Mundur Abwehry, w który przebierał się tamten Kloss, już na nim nie leży, bohater jest zmęczony i złamany. Ostatnia akcja, w którą rzuca go scenarzysta, jest dla niego brzemieniem, nie przygodą. Ale, jak w każdej prawdziwej opowieści, czeka na niego nagroda najważniejsza. Dramaturgia tej fabuły to klasyczna opowieść popkulturowa, głęboki i na serio złożony ukłon w stronę przygodowych historii, importowanych w tamtych czasach z Zachodu. „It’s still the same old story, the fight for love and glory”, chciałoby się zacytować.
To kino dla widza o zupełnie innej wrażliwości niż tamta, z czasów serialu o Klossie. Vega używa środków współczesnego kina: żadnego markowania, żadnych niedosłowności, krew to krew a wybuchy to wybuchy (pisał o tym w „TP” Michał Olszewski). Ale to też widz, który nie będzie się zżymał na scenę, w której za pomocą jednego działka przeciwlotniczego samotny Kloss powstrzymuje cały batalion Waffen-SS, bo widz ten grał przecież w „Call of Duty” czy „Medal of Honor”, gdzie takie akcje są na porządku dziennym. Jesteście w kinie, zdają się mówić twórcy filmu, tu obowiązują inne zasady, świat jest umowny, oglądacie baśń.
Jest jeszcze jeden drobny, a wyrazisty szczegół, który pokazuje umowność oglądanego obrazu: Bruner paraduje w czarnym mundurze SS, o ile się nie mylę, pod koniec wojny już nieużywanym (m.in. tu >> ciekawa dyskusja na temat kostiumów w „Stawce”). To raczej niemożliwe, by faktograficzny błąd popełnili twórcy kostiumów, dziś przy takich produkcjach pracują świetni specjaliści. Zgadywałbym, że to raczej świadome nawiązanie do błędu popełnionego przez ekipę „Stawki większej niż życie”. Jesteśmy w kinie, bardziej niż na faktach bazujemy na naszych wyobrażeniach, historiach, które mamy w głowie. A esesman w naszych wyobrażeniach nosi czarny mundur i kropka.
Vega pokazał dobre, popkulturowe kino, które nie aspiruje do roli głosu w debacie o polityce historycznej, lecz chce być tylko – i aż – solidną rozrywką. To znamienny krok. Do głosu doszło pokolenie, które opowieść o czasach wojny traktuje jako opowieść dziadków. Gdy powstawała pierwsza „Stawka”, w mainstreamie działali ludzie, którzy wojnę pamiętali. Teraz są w nim ich wnuki. A opowieść dziadków rządzi się swoimi prawami: słucha się jej z przejęciem, z zaangażowaniem, ale też z poczuciem bezpieczeństwa.
Jak baśni.
PS. Ten trend okazuje się być w Polsce bardzo delikatny, gdy zdać sobie sprawę, że w maju tego roku wchodzi do polskich kin film „Iron Sky” Timo Vuorensoli, ni mniej ni więcej tylko o inwazji nazistów z kosmosu. Na blogu napiszemy o nim z pewnością 🙂

Dziewczyna z tym samym tatuażem

Świat żyje ostatnio “Dziewczyną z tatuażem”, więc pora, żeby na ten temat wypowiedzieli się też popkulturalni. Głosy są rózne – że film doskonały, że objawienie, a ja przesiedziałam w kinie te dwie godziny i jakoś nie czuję się powalona na kolana. Zgrabnie zrobiony film. I tyle.
Czy amerykańska wersja wnosi coś w stosunku do szwedzkiej wersji? Blomkvist jest przystojniejszy, Lisbeth młodsza, Szwecja, owszem, ładna, adwokat Bjurman brutalny. Ale nic nowego, żadne nowe wątki, interpretacje, rozłożenie akcentów się tutaj nie pojawia. Wiernie i zgodnie z larssonowskim oryginałem zrobiony film. Nawet nie nudny (znam tę historię na siódmą stronę, ale film oglądałam z przyjemnością), ale też nie odkrywczy.
Co mi zatem w całym tym przedsięwzięciu nie pasuje? Może już po prostu jestem zmęczona tą historią. Może za dobrze ją już znam i nie potrafi mnie ona już niczym zaskoczyć (czytałam książkę, słuchałam audiobooka, widziałam szwedzką wersję, brakuje mi tylko filmu animowanego i musicalu opartego o historię Lisbeth Salanader). Może to, co było w niej nowe i świeże spaliło się dla mnie w którymś z pierwszych czytań i teraz skazana jestem na odkrywanie tylko coraz to nowych plot holes, szwów i miejsc, w których intryga się rozłazi? Bo dlaczego Martin Vanger najpierw strzela do Blomkvista, a potem gorąco go namawia, żeby został na wyspie? Już nie mówiąc o tym, że cały biblijny kod, którym posługuje się morderca kupy się nie trzyma (mamy tu imiona i cyfry, tzw. sigla – a skąd znamy księgę, do której się odnoszą?). Poza tym moralizatorski smrodek, który u Szwedów mi jakoś nie przeszkadzał, u Amerykanów zaczyna mnie nieco drażnić.
Ale najbardziej drażni mnie to nihil novi – szwedzka ekranizacja była wiernym przeniesieniem na ekran prozy Larssona, a amerykańska ekranizacja jest w wymiarze treści klonem ekranizacji szwedzkiej. Przeniesiona na ekran historia poszukiwania mordercy kobiet nie tylko nie wnosi nic nowego, ale wręcz spłaszcza (chociażby w wymiarze czasowym) całą akcję, która wygląda jak barwny teledysk, szereg genialnych olśnień i odkryć dokonywanych na zasadzie deus ex machina. A przecież książka “Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to kilkaset stron żmudnego i mało efektownego tropienia, grzebania w papierach, picia kawy, zakupów w 7-eleven i odgrzewania Billy’s Pan Pizza w mikrofalówce (kiedy znalazłam na szwedzkiej stacji benzynowej zapas Billy’s Pan Pizza w lodówce, to poczułam, jakbym spotkała starego znajomego). Może można się było skupić na jakimś innym elemencie tej opowieści, jakiś do tej pory marginalizowany wątek pogłębić, pociągnąć tą historię w stronę jakiejś innej interpretacji?
A może taka właśnie jest proza Larssona – to zgrabnie opowiedziane historie: tylko tyle i aż tyle. Może na siłę dopisujemy do niej to, czego autor wyprostować już nie może? A może to tacy właśnie jesteśmy my, odbiorcy popkultury – lubimy, gdy ktoś opowiada nam historię, którą już znamy, tylko szybciej, mocniej, barwniej? Przecież odkąd ubrani w skóry “pradzieje” (jako dziecko miałam w domu książkę “Pradzieje człowieka” z pięknymi rysunkami małpoludów, australopiteków i neandertalczyków i  byłam szczerze przekonana, że przodkowie człowieka nazywali się właśnie “pradziejami”) opowiadali sobie przy ognisku pierwsze mity, ludzkość nie robi nic innego, tylko opowiada sobie te same historie zmieniając tylko dekoracje. Ale może za dużo tego “może” – może więc zamiast pływać w możu (dla purystów – to taki koncept a nie błąd ortograficzny), lepiej pójść do kina i przekonać się na własnej skórze. Na pewno nie będzie to czas stracony.
PS. od Michała: A ja się nie zgadzam! 🙂 Bałem się tego hollywoodzkiego remake’u jak diabli, że Amerykanie zepsują tę historię tak, jak to tylko oni potrafią – a tymczasem oglądało mi się świetnie i mam przyjemne wrażenie, że pierwsza część sagi o Liesbeth w wykonaniu Davida Finchera jest… tu szukam właściwego słowa… Jest: nie-gorsza. I nie mam poczucia, jakoby ktoś opowiedział tę historię zaledwie poprawnie. “Dziewczyna z tatuażem” ma własny, autonomiczny klimat (Gośka wzdycha mi nad ramieniem i narzeka, że nie poczuła tego klimatu; ja poczułem; Szwecja oczami Amerykanów jest sinawo mroźna, groźna, łapiąca za gardło). A choć najbardziej bałem się o to, jak wypadnie Liesbeth Salander w wykonaniu Rooney Mara, z kina wyszedłem zadowolony. Mara znalazła własny sposób na tę postać, choć subtelnie nawiązujący do wcielenia niedoścignionej Noomi Rapace, to jednak nieco inny. Salander w jej wykonaniu jest nieco bardziej miękką kreską kreślona, przez co może nawet bardziej – proszę wybaczyć sformułowanie – przystępna. Ludzka? Choć jednak, z drugiej strony, kreacja Salander w wykonaniu Rapace w trzeciej części szwedzkiej ekranizacji… A może po prostu tak się bałem o to wszystko, że gdy zobaczyłem, iż film nie został położony, uznałem z naddatkiem, że jest świetny? Sam nie wiem. Czasu w kinie, choć wynosił całe 160 minut, bynajmniej nie uważam za zmarnowany.
PS. od Gośki: Well, nie o to chodzi, że mi się film nie podobał… Zostanę jednak przy własnym zdaniu…

Upiór w Operze czyli globalna wioska 2.0

Onet.pl donosi, że w sieci kwitnie czarna magia. Zamawianie i zdejmowanie klątw przez internet stało się podobno “niszą rynkową” a w sprawie wypowiedział się nawet Kościół. Jeśli więc reklamy Google na twoim blogasku przestały przynosić dochód, na forum wybuchła epidemia trolli, ludzie przestali lajkować twoje posty na Facebooku, twoje maile lądują w spamie, ewentualnie uPadł ci iPad, to znaczy, że ktoś rzucił internetowy urok na ciebie i twój komputer lub urządzenie mobilne (albo gacopys nad nim przelecioł…). Może więc pora update’ować programy antywirusowe o ezoteryczne firewalle, powinna pojawić się aplikacja chroniąca twoją pocztę, listę kontaktów i konto na Facebooku (iNquisition na iOSa i e-xorcist na androida), a duże portale powinny ponownie przemyśleć kwestie bezpieczeństwa w kontekście stosujących voodoo hakerów i rzucających klątwy robotów. W Hogwarcie natomiast powinna powstać natychmiast pracownia komputerowa z dostępem do internetu. Aż włos się jeży na głowie, gdy pomyślimy o wszystkich tych elektronicznych maleficiach, które mogą nas spotkać w ciemnym lesie www, strach się bać i otwierać przeglądarkę (a nuż w Operze kryje się jakiś upiór?). Strasne niebios som wyroki, strasne, strasne som roboki…
Ale na poważnie – co to mówi o nas jako o użytkownikach sieci i stworzeniach popkulturowych? W latach sześćdziesiątych Marshall McLuhan wprowadził termin “globalna wioska”, który ilustrować miał funkcjonowanie ludzi w kontekście masowych mediów elektronicznych, które obalają ograniczenia czasu i przestrzeni w komunikacji. I od lat sześćdziesiątych pojęcie to jest szeroko dyskutowane. Czy sieć jest globalną wioską? Raczej globalnym miastem – komentowano. Miastem, które ma swoje autostrady, po których płyną terabajty danych, swoje galerie handlowe (jak Amazon chociażby), agory (fora portali internetowych i blogi), swoje dzielnice czerwonych latarni (pamiętamy słynną triadę Piwo internet Seks), uniwersytety (w rodzaju Wikipedii), multipleksy (serwisy VOD), ale i ciemne zaułki, o których wolelibyśmy nie wiedzieć (jak tajne fora neonazistów czy pedofilów). Tylko czy bycie użytkownikiem sieci od razu czyni z nas obywateli świata? Patrząc na urokliwy problem opisany powyżej, to chyba jednak coś z tą wioską jest na rzeczy…
Sieć zmienia nasze przeżywanie świata, nawyki i aktywności przenoszą się do sieci, w sieci zaspokajamy swoje potrzeby informacyjne, rozrywkowe i społeczne. Jednak cały czas internet to tylko narzędzie, przestrzeń, którą kształtujemy na swój obraz i podobieństwo. Myśl w sieci płynie bez ograniczeń czasu i przestrzeni, wzmacniana przez uwolnienie od opornej materii, nadawana na cały świat przez globalną tubę, możliwa do znalezienia z każdego zakątka Ziemi. Sieć daje nam możliwości wyborów, które podejmujemy zgodnie ze sobą – ciężko będzie znaleźć wegetarianina na forum dla myśliwych, a bloga chińskiego dysydenta nie będą czytali skinheadzi z Manchesteru czy Sandomierza. Jakkolwiek i jedno, i drugie bez problemu można znaleźć w Google (chociaż z chińskim dysydentem mógłby być problem, biorąc pod uwagę politykę Google wobec Największego Rynku Świata). Podobnie jak znaleźć można zamawiaczy, zaklinaczy i uzdowicieli.
Ale tak, jak forma komunikacji się zmienia, tak treść pozostaje ta sama (a nawet jest wzmocniona nieraz do kuriozalnych rozmiarów przez wyżej wymienioną tubę) – tak więc otwarci w sieci będą jeszcze bardziej otwarci, a zamknięci jeszcze bardziej zamknięci. Błyskotliwi jeszcze bardziej błyskotliwi, chamscy jeszcze bardziej chamscy (to nie internet stworzył trolli – on tylko dał im wielką, pustą białą ścianę do bazgrania po niej wołami), zboczeni jeszcze bardziej zboczeni, podejrzliwi jeszcze bardziej podejrzliwi, a przesądni jeszcze bardziej przesądni (kiedyś istniał przesąd, że wpisując zapytanie “Google” w Google można zepsuć internet). Wyznawca teorii spiskowych, szukając w sieci informacji o interesujących go spiskach, zalany zostanie komunikatami innych “spiskowców” i jeszcze bardziej utwierdzi się w przekonaniu, że światem rządzą kosmici / banki / Żydzi / geje czy krasnoludki. Maniak horoskopów i wróżb znajdzie w internecie aż nadto stron i aplikacji pozwalających wygenerować przepowiednię na dosłownie każdą minutę swojego życia. Co z tego, że sprzecznych? Któraś się kiedyś sprawdzi i będzie to dowód na prawdziwość horoskopów. Dla amatorów czarnej magii czy e-znachorów też się znajdzie miejsce, bo nie ma chyba sfery życia, której by w internecie nie było.
Globalny internet pokonuje więc przeszkody czasu i przestrzeni i daje nam cały świat na talerzu w jednej chwili, świat w całej okazałości, ze wszystkimi jego zakamarkami dostępnymi przez jedno kliknięcie. Jednej bariery internet nie jest w stanie pokonać – bariery ludzkiej mentalności. Bo w większym stopniu niż internet kształtuje naszą mentalność, to nasza mentalność kształtuje internet. Kto mentalnie żyje w najgorzej pojętej wiosce, to w internecie znajdzie globalną – ale jednak wioskę, z jej wszystkimi nieodłącznymi aspektami: kłótniami o miedzę na forum, wiejskiego głupka w postaci “gwiazdy” YouTube’a w szortach lub bez, nieodłączną plotkę (tyle że o celebrytach) i miotane pod nosem pod adresem sąsiada klątwy (“…żeby mu okradli garaż, żeby go zdradzała stara, żeby mu spalili sklep, żeby dostał cegłą w łeb…”).
Wioska jednak nie zawsze implikować musi obciach i zaścianek – tak ważne dla struktur wiejskich bliskie kontakty społeczne i wzajemne wspieranie się społeczności odnaleźć możemy na forach serwisów parentingowych, w grupach wsparcia dla ofiar przemocy czy emigrantów, oparty na zaufaniu handel wymienny – na serwisach aukcyjnych, kulturę daru – w oprogramowaniu open source. Techonologia zmienia się w tempie, od którego można dostać zawrotu głowy. Wolniej ewoluują wzory kulturowe, które adaptują się do nowych warunków i są w stanie przetrwać pokolenia.
A przesądy, uroki, roboki? Skoro nie udało się z nimi wygrać Oświeceniu, rewolucji przemysłowej i Elizie Orzeszkowej z kagankiem oświaty, to internet nic nie zmieni, a nawet byłoby to wbrew jego naturze.

Był sobie Kot

Jak zrobić film dla dzieci tak, żeby własne pociechy wyciągali do kina ich rodzice? Kino animowane opanowało tę sztukę do perfekcji. „Kot w butach” to nie jest jednak przypadek „Shreka”, a zwłaszcza „Shreka 2”, który pod pozorem bajki dla dzieci opowiadał historię przeznaczoną tak naprawdę dla ich młodych rodziców. Choć na „Kocie” i ci ostatni będą się, przynajmniej chwilami, dobrze bawić, ale z zupełnie innych względów.
„Kot w butach” to też nie wynalazek nowy – kultura popularna od dawna zna sposób na to, jak na fali popularności wcześniejszych produkcji zrobić kolejny przebój kasowy, nie popełniając zarazem sequelu. „Shrek Forever”, czwarta część przygód światowej sławy ogra, miała być już definitywnym zamknięciem cyklu, ale któż nie wykorzystałby szansy? Zastosowano więc zabieg podobny, jak w przypadku znakomitego serialu animowanego „Pingwiny z Madagaskaru”, choć tak naprawdę jeszcze starszy: przecież już amerykańskie wydawnictwa komiksowe wiele dekad temu wpadły na to, że jeśli gościnnie występujący na łamach popularnego cyklu nowy bohater się spodoba, należy dlań stworzyć własne wydawnictwo. Kot w Butach (znany pod wieloma imionami: Puszek Okruszek, a nawet Puszysty Kochanek, jak się właśnie dowiadujemy) był drugoplanową postacią „Shreka 2” – tak udaną, że doczekał się własnego filmu. Doskonale z resztą wykorzystującego powyższą konwencję. „Może znacie moje imię – słyszymy w trailerze – ale nie znacie legendy”.
„Shrek” był pomysłem wyjątkowym – na potrzeby zaludnienia świata zielonego ogra zbudowano całe bajkowe uniwersum, niezwykle kreatywnie wykorzystując znane z rozmaitych bajek i baśni postacie. Udał się tu podobny zabieg, jak – zachowując, rzecz jasna, należne proporcje – w „Lidze niezwykłych dżentelmenów”. Autorzy animacji po prostu twórczo eksplorowali chodzące, mówiące – a niekiedy też mruczące – cytaty. Magiczne Lustro z baśni o Śpiącej Królewnie pełniło tu rolę entertainmentowej telewizji, Dobra Wróżka była bezwzględną szefową wielkiego koncernu, zaś Królewna Śnieżka okazywała się celebrytką. Słowem – za pomocą baśniowych cytatów twórcy „Shreka” trawestowali naszą kulturę. Kultura popularna przeglądała się we własnym krzywym (magicznym?) zwierciadle.
W przypadku Kota legenda to słowo jak najbardziej na miejscu – bo baśniową postać Kota w Butach przeniesiono w konwencję opowieści o bohaterach pustynnego Południa, z Zorro na czele. Kot to rzezimieszek broniący słabszych, topos występujący pod każdą szerokością geograficzną – czy to wspomniany Zorro, czy Robin Hood, czy swojski (choć słowacki przecież) Janosik. Typ postaci, który w popkulturze rozwinąć miał się dopiero dużo później, gdy już wyblakły gwiazdy kryształowych herosów w rodzaju Supermana. Postać banity, po którego stronie widz bądź czytelnik natychmiast lokują swoją sympatię, występującego przeciw skorumpowanym i złym, a najczęściej po prostu głupim, stróżom prawa. Opowieść o Kocie w Butach ma akurat pod tym ostatnim względem trochę bardziej złożone tło – jakkolwiek to nie zabrzmi w kontekście kota – psychologiczne. Kot z mroczną przeszłością, ze skazą, Kot który chce odkupić winy młodości, lecz wciąż prześladuje go fatum, to przecież klasyczna recepta na bohatera. Choćby jego nemezis miało się okazać jajkiem.
A jednak „Kot w Butach” to nie opowieść, która od początku do końca będzie się podobać rodzicom właściwych adresatów filmu. Owszem, marketing animacji 3D po raz kolejny zastosował swój ulubiony chwyt. Otóż całą kampanię poprzedzającą premierę filmu, skierowano do dorosłych, serwując im gęsty od gry z konwencją trailer, a nawet ogromnie sympatyczną kampanię wirusową, na którą składały się krótkie filmiki z Kotem w roli głównej, np. parodiujące reklamy. Albo newsy z czerwonego dywanu z udziałem hollywoodzkich kotów (np. Kitty Purry, Robertem Meowny Jr. i Leonardo DiCatrio). Jak się łatwo domyślić, natychmiast zrobiły furorę na Facebooku (choć żaden z animowanych kotów nie domaga się cheeseburgera…; inna sprawa, że jeśli się nie mylę, przynajmniej jeden z kocich bohaterów trzecioplanowych „Kota w Butach” jest Lolkotem). Cały wic kampanii polegał na tym, żeby na film ściągnąć dorosłych, bo to przecież oni płacą za bilety.  Oczywiście, nie ominął tej kampanii grzech główny, nagminny w podobnych przedsięwzięciach – gdy arcyśmieszna dla dorosłego widza scenka z traileru nie trafia do filmu. Doliczyłem się jednak zaledwie jednej takiej sytuacji. Szczęśliwie, bo np. w przypadku filmu „Skok przez płot” dotyczyło to większej części trailera…
A sam film? Większość tej opowieści skierowana jest jednak do dzieci. To głównie miła i dobrze się oglądająca bajka o poszukiwaniu skarbu i przyjaźni. Kłopotliwa dla polskiego widza o tyle, że czerpie głównie z baśni anglosaskich (kto z Was, drogie dzieci, wie kim jest Humpty Dumpty?). A więc bajka dla dzieci… z wyjątkiem pierwszych kilkunastu minut, które są istną fiestą cytatów, gier skojarzeniowych i zabaw z konwencją. Scena w tawernie to rzecz absolutnie kanoniczna, z wszystkimi obowiązkowymi w podobnych sekwencjach chwytami. Tyle, że w wykonaniu kota. Intertekstualna uczta, dla której warto zapłacić za bilet. Zwłaszcza, że polskie dialogi przygotował niezastąpiony Bartosz Wierzbięta, w efekcie czego są miejscami lepsze niż w angielskim oryginale).
I jeszcze jedno – fenomenalnie ograno w tym filmie kategorię, którą ośmielę się nazwać „kociością”. Uchwycono tu całą wyjątkowość tych futrzaków, jednocześnie dumnych i rozkosznych, zarazem dostojnych i niepoważnie uganiających się za odblaskiem światła (kapitalna scena, choć lepiej użyta w trailerze niż w samym filmie; zaś na osobną uwagę zasługują koty z teledysku puszczanego pod napisy końcowe, które tańczą synchronicznie dzięki odbiciom z lustrzanej dyskotekowej kuli…). Sposób, w jaki Kot w Butach pije w tawernie swojego drinka, jest tak koci, jak tylko być może.