Dodekafonia – wyznania człowieka zmęczonego

Długo trzeba było czekać na nowe autorskie przedsięwzięcie Krzysztof Grabaża Grabowskiego. Ale było warto – nowa płyta Strachów na Lachy ” Dodekafonia” to małe arcydzieło. Smutne arcydzieło.

„Dodekafonia” to jedenaście piosenek, z których każda z osobna i wszystkie do kupy zostawiają człowieka z wrażeniem, że ich autor to człowiek niezwykle zmęczony. Zmęczony swoim życiem, krajem, w którym mieszka, światem w ogóle. Człowiek „chory na wszystko”, „nieudacznik, grafoman i śmieć”.  Piosenki Grabaża, świetne muzycznie, te melancholijnie melodyjne, a nawet te skoczne i z pozoru wesołe, zostawiają po sobie posmak goryczy, zmuszają do jakiejś zadumy. To piosenki, których dla odmiany się słucha, a nie tylko słyszy, które oprócz funkcji wypełniania ciszy w samochodzie w porannym korku albo tła do obierania ziemniaków mają jeszcze jakiś sens i jakieś znaczenie.

O czym zatem śpiewa Grabaż? Jak sam twierdzi, „śpiewam tylko o Polsce albo o złej miłości, złe piosenki o złym systemie”. Wylewa żal na kraj, w którym „wszyscy chcą mnie zrobić w ch** za moją kasę”, w którym „nocą śmieją się widły, lipcem płonie stodoła, dookoła sąsiedzi, strach płakać, strach wołać”, króluje „brudny ryj z wąsem”, „pijany kierowca”. Rozlicza się z punkową i rewolucyjną przeszłością.  Już co prawda dawno temu śpiewał „otrzepałem się ze styropianu”, chociaż „dalej kocham Clash, ciągle lubię Ramones”, ale dziś już „nie mieszkam w Punk Rock City, mieszkam w całkiem innym miejscu Polski i cierpię na syndrom sztokholmski” (swoją drogą świetna definicja stosunku Grabaża do kraju – mieszaniny nienawiści i niezdrowego, traumatyzującego uzależnienia). Dziś z rozgoryczeniem śpiewa „z trudem przełykam ości flegmą wolności po soliterności”, zdaje sobie sprawę, że „nie obudziłem tych co w życiu utopili się po uszy, wokół jasnego celu – żądałem braterstwa duszy”, „dostałem w ryj fajką pokoju kiedy znowu kopałem się z koniem”.  Na marzenia współczesnego człowieka odpowiada: „zapłaciłeś stary już wszystkie raty i wysiadłeś na końcowej stacji, zostałeś człowiekowrakiem, znak, że byłeś w Korporacji”. Tęskni za piękną miłością, chociaż zdaje sobie sprawę, że „nigdy nie będziemy jak Bonnie i Clyde, ani orłem, ani reszką, będziemy jak ten deszczowy maj, jak ci wszyscy brzydcy ludzie z Tesco”.  

Przemijanie to chyba główny wątek tej płyty. Grabaż patrząc z perspektywy wieku już ogląda się na tych, co odeszli, śpiewa, że „dzisiaj w mej głowie zabili mi Kennedy’ego”, „wtedy zadzwonił Olof Palme i chciał porozmawiać z Kuroniem”, snuje apokaliptyczne wizje swojego własnego końca („coraz mniej nam z oczu – wiem, idzie definitywny Baach!!, Zostawiam pożegnalny list, kopertę z moim DNA”), oswaja własną śmierć dając jej „twarz niewinnej kujonicy i dołeczki na policzkach”, oświadcza, że „nie warto, nie liczy się”, „zgasiłem światło już”. Końcówka finałowego utworu, podsumowanie, to powtórzone echem i zwielokrotnione wyznanie zmęczonego życiem człowieka, krzyk – „chce mi się spać”.

Co mnie u Grabaża urzeka, to niezwykły językowy słuch, umiejętność mówienia przy pomocy małych metafor o rzeczach ważnych („Który to już błąd w obsadzie, która to miłości jesień, jej kamyczki w czekoladzie, uwierają mego serca kieszeń”), wykolejania związków frazeologicznych („Z ostatniej wieczerzy nie został tu prawie nikt, ni święty Jerzy ani głupcy bławatni”), z pozoru bezwysiłkowe gry słów, naginanie języka do granic wytrzymałości („Nasze usta z tortu tortury, wiśnieją ranem od zacałowania, niewyraźne oczu trójkąty, donkiszocieją od niezamykania”). W zalewie dramatycznie kiepskich produkcji słowno-muzycznych dostępnych na naszym lokalnym rynku fonograficznym, w których żenujące teksty śpiewane przez niezbyt rozgarnięte dziewoje z wyrazem lekkiego niezrozumienia na twarzach równie dobrze można by z korzyścią dla piosenki zamienić na proste „la, la, la”, „Dodekafonia” to prawdziwa perełka. Dowód na to, że Grabaż mimo wszystkich dołujących doświadczeń życiowych o jakich śpiewa, pozostał poetą. Tak jak muzyka Strachów na Lachy wyszła już dawno poza ciasne ramy punk rocka, tak to, co robi Grabaż dawno (jeszcze za czasów Pidżamy Porno) wyrosło poza zwykłe „tekściarstwo”.

Do mnie przemawiają te Grabażowe „smuty”. Dlaczego? Może dlatego, że ja też kiedyś nosiłam glany, koszulkę z napisem „One race, human race”, wierzyłam za Pidżamą Porno, że „mam prawo do dobrej zabawy, do najbardziej ciężkostrawnych myśli, nawet mam prawo mieć prawo, mam prawo płakać, mam prawo się wstydzić” i byłam przekonana, że nigdy nie dam się systemowi. W pewien sposób mam wrażenie, że tak jak razem z Grabażem dorastałam, tak też razem z Grabażem będę się starzeć, że chociaż jego przemyślenia o przemijaniu osadzone są mocno w tu i teraz, to są też uniwersalne. Poza tym tak jak kiedyś wierzyłam, że „my nie będziemy pokorni, nie będziemy bezsilni i bierni, weźmiemy co będzie pod ręką i staniemy po stronie rebelii”, tak teraz też mam kredyt mieszkaniowy i pracuję w korporacji.

Jak poseł udawał dziennikarza

Nigdy nie zapomnę  sytuacji, która uświadomiła mi, jak bardzo język mediów przenika do naszych głów – podświadomie, płynnie i trwale. To nie była wyreżyserowana, programowa czy świadoma w jakikolwiek inny sposób – rzecz działa się w hipermarkecie, na stoisku kosmetycznym. Piętnastoletni na oko chłopak sięgał po pastę do zębów, i już miał ją włożyć do koszyka, gdy zaprotestowała jego matka. „Nie – powiedziała – weźmy tę, polecaną przez stomatologów, która zapewnia świeży oddech na bardzo długo”.

Język mediów mamy wtresowany w głowy. Uznajemy go za lubiany, nobilitujący, bardziej nośny, znaczeniowo pełniejszy. Powiedzieć: „ustalamy” to znacznie więcej niż „szukamy”, a pochwalić się „jak ustalili nasi dziennikarze” to znacznie więcej niż przyznać „jak napisał w mailu do naszej redakcji pewien człowiek”. Przyzwyczailiśmy się do języka, który podgrzany do czerwoności skapuje z ekranów naszych telewizorów bądź z głośników w naszych samochodach. To język, który znaczy. Który wbija się w głowy. To najbardziej nośny kanał kultury popularnej – przypisany do tego jej segmentu, który tworzą dziennikarze: my, ludzie odpowiedzialni za to, żeby informacja, którą uznajemy za ważną, w żadnym wypadku nie ominęła naszego odbiorcy.

I wszystko jest w porządku, dopóki reguły gry są jasne: dopóki ten kanał kultury popularnej wypełniają i podgrzewają ludzie, dla których jest to zawód: którzy informację o partii X podadzą z tą samą, mniej więcej, dawką namiętności, co o partii Y. Gorzej, gdy w dziennikarskie kostiumy stroją się inni. Efekt nośności dziennikarskiego języka wynika po części stąd, że przypisano go ludziom, co do których opinia publiczna ma – jako takie przynajmniej – zaufanie. Jeśli podszywają się pod ten język ludzie, którym opinia publiczna przypisała inne zadania, zaczynają się schody.

Dzisiejsze ogłoszenie wyników prawyborów prezydenckich w Platformie Obywatelskiej. Z sali, w której zebrali się najbardziej prominentni członkowie partii, przenosimy się, dzięki telebimowi, do wirtualnego studia, gdzie w scenerii znanej z nowoczesnego studia wyborczego krząta się Pan Poseł, całą swoją aparycją udający dziennikarza. Mówi jak dziennikarz, gestykuluje jak dziennikarz, reaguje jak dziennikarz. Mamy uwierzyć, że oglądamy program informacyjny. Że to przekaz obiektywny.
Wiarygodny.

Kultura popularna lubi przemieszania. I poddajemy się im z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dziennikarze wchodzą w nie swoje buty, gdy udają programy rozrywkowe, tworząc infotainment. Twórcy reklam wchodzą w buty dziennikarzy, gdy formatują reklamy tak, by udawały obiektywny przekaz dziennikarski – tworząc advertorial. Przymykamy na to oko, przyzwyczajamy się.

Gdy partia polityczna przygotowuje i emituje propaganda news, najwyższy czas się ocknąć.

Przyszłość prasy

Niedawno pisałem o tym, do czego służy iPad. Przywołałem tam bardzo trafną opinię, że nowe cacuszko Steve’a Jobsa, oprócz tego, że posłuży do dostarczania radości z samego posiadania go, oprócz tego, że będzie urządzeniem do przeglądania sieci, ma też szansę – dużo większą niż czytniki eKsiążek – zrewolucjonizować prasę drukowaną. Sam nie będzie dobrym czytnikiem eKsiążek, ale właśnie z honorami zajął pustą niszę czytników eCzasopism. Dlaczego? – bo dostarcza tego, co dla konsumenta prasy magazynowej jest ważne: wizualności.

I jak się właśnie okazuje, potrafi tę wizualność wystrzelić w kosmos. To już nie będzie wizualność. To weeeeeeeee!-zualność 🙂

Jak zwykle pierwszy jest magazyn Wired, który właśnie, pospołu z Adobe, postanowił nam pokazać, jaka będzie niebawem prasa.

Kto myślał, że podłączone do sieci komputery uśmiercą prasę, jak zwykle w przypadkach takich proroctw, głęboko się przeliczył. Jeszcze nigdy się w historii mediów nie zdarzyło, żeby jakieś medium umarło, gdy narodziło się inne (no dobrze, jakimś jednak wyjątkiem od tej reguły jest inkaskie kipu). Media pod wpływem nowych mediów nie umierają. Zmieniają się.

Kto narzekał, że iPad to przerośnięty iPhone, niech teraz patrzy i rozumie.

Wybaczcie mi Państwo ten nadmierny entuzjazm, ale to, co pokazało Wired, jest jednak ekscytujące. Jak twierdzą sami przedstawiciele pisma, to coś jak przejście od radia do telewizji. (poza tym, właśnie sobie wyobraziłem „Tygodnik Powszechny” wydawany na iPada…).

Oczywiście, taka zmiana oznacza też, że to już nie jest stara dobra prasa przedstawiona na nowym podłożu. Nie, to zupełnie nowe medium, tak jak telewizja to nie tylko radio z obrazem. Ale takie uwagi zostawmy Marshallowi McLuhanowi.

Dobrze, już przestaję teoretyzować i podaję link.

Oto, co wychodzi ze skrzyżowania Wired i iPada.

Wstawiam tylko link, bo technologia serwisu blogowego największego portalu w Polsce nie pozwala na embedowanie filmów. Co w jakimś sensie sprowadza mnie na ziemię…

Nowa makdonaldyzacja

Po drodze do pracy wielki billboard, a na nim gigantyczny hamburger: McDonald’s namawia mnie do zakosztowania czegoś prawdziwie ekskluzywnego: oto burger „Wołowina Gratiné”, z nowej oferty ochrzczonej „Strefą Smaku”. Patrzę i myślę o tym, z jak doskonałą metaforą funkcjonowania kultury popularnej mam do czynienia.
Nie chodzi mi nawet o to, że na billboardzie hamburger wygląda co najmniej tak dostojnie, jak danie hautre cuisine z albumowego wydania książki kucharskiej. Zasada „Bigger than life” to akurat w marketingu wizualnym żadna nowość, a jak naprawdę wygląda hamburger – każdy wie, choćby się do tego nie przyznawał (więc na wszelki wypadek – zdjęcie pod tym wpisem). McDonald’s już wcześniej zaczął wprowadzać regionalne formaty swoich produktów (by nie powiedzieć: dań) – w Polsce, gdzie silna jest tradycja niejedzenia mięsa w piątek, powstał burger z rybą. W Wielkiej Brytanii już wiele lat temu można było kupić bekon z jajkiem sadzonym, w Maroku – kanapkę McArabia, przypominającą nieco kebab. McDonald’s powstał w świecie uniformizacji, a ten świat się już dawno skończył – więc potentat fast-foodu stara się sprostać trendom. To nie dziwi. Co natomiast mówi nam nowy format kanapek, pod wspólnym hasłem „Strefa Smaku” (nota bene: importowany z Francji, gdzie nazywa się „Petit Plaisir”)?

Polacy wyszli już jakiś czas temu z etapu fascynacji amerykańskim fast-foodem i mocnego przywiązania do rodzimej kuchni zarazem. Znaczna część wielkomiejskich przedstawicieli młodej generacji eksperymentuje dziś z kuchnią włoską, francuską, japońską, chińską, tajską – by wymienić tylko najważniejsze. Szuka nie tylko zapchania żołądka i znanych smaków, ale poszukuje nowych wrażeń, doświadczeń i smaków. W telewizji rządzą kolejni szefowie, importowani z krajów, które w ten trend weszły już jakiś czas temu: nie tylko kultowy Jamie Oliver, ale też choćby Anthony Bourdain, którego show polega na tym, by wzbudzić w widzu snobizm na jedzenie rzeczy nowych (swoją drogą, pomysł iście genialny. „Bez rezerwacji” Bourdaina to nie program o gotowaniu. To program pod hasłem „popatrz sobie, jak jem”. Skądinąd w tę stronę ewoluuje ostatnio program naszego Makłowicza. Szkoda. Ale to temat na inny wpis). To pierwszy powód, który przychodzi mi do głowy, gdy szukam odpowiedzi na pytanie, dlaczego u licha w McDonaldzie pojawił się kurczak po włosku, wołowina po francusku, a ostatnio „Kurczak Deli” i owa „Wołowina Gratiné”.

Szukając dalszych znaczeń, poświęciłem się specjalnie dla Was, drodzy czytelnicy, i wieczorową porą dopchałem się do osaczonej przez zagranicznych turystów kasy McDonalda na krakowskim Rynku. Zamówiłem i „Kurczaka Deli”, i „Wołowinę Gratiné”, a do tego ziemniaczane kratki z sosem śmietanowym (kolejny sposób na to, by zasugerować, że ma się do czynienia z czymś bardziej ekskluzywnym niż ze zwykłymi frytkami). W pamięci miałem też spróbowanego przy innej okazji kurczaka po włosku, który już zszedł z McDonaldowej oferty.

Ów kurczak po włosku różnił się od McChickena tym, że bułka z wierzchu posypana była tymiankowymi trocinami. Jeszcze mniej wrażeń przyniósł „Kurczak Deli”. Nie wiem, czy to ma być skrót od „delikates”, czy nazwa stolicy Indii. Smak nie sugerował ani tego, ani tego. Nie sugerował niczego, poza najzwyklejszym kurczakowym burgerem z McDonalda. Przewidywalne mięso z piersi kurczaka, frytura, tłuszcze trans, listek figowy w postaci pomidora, i sałata pekińska wypadająca z kanapki przy każdym gryzie. „Wołowina Gratiné” (nazwa sugerowałaby zapiekankę), różniła się przynajmniej wizualnie od zwykłego burgera – w górną część bułki wpieczono coś jakby ser. I to zapewne miało starczyć za owo „gratiné”, bo reszta nie różniła się niczym od zwykłego hamburgera z McDonalda. Może tylko tym, że klops jakby bardziej suchy, wiórzasty. Efektu dopełniły kartofelki (na plus trzeba zapisać, że potraktowano je czymś na kształt paprykowej posypki, w smaku przypominały więc raczej chipsy) z sosem śmietanowym. Pod tą nazwą z wyższej półki kryje się majonez z podwójną zawartością octu.

Gdy wyrzucałem smętne stosy papierów do kosza na śmieci (na którym trzeba było polskiemu konsumentowi napisać „proszę nie wrzucać tac”…), zstąpiło na mnie interpretacyjne olśnienie. Oto i ono.

Kiedy przed laty socjolog George Ritzer pisał kultową książkę „Makdonaldyzacja społeczeństwa” (w Polsce ukazała się, a także jej przejrzane wznowienie, w równie kultowej serii „Spektrum” wydawnictwa Muza S.A.), termin „makdonaldyzacja” wyjaśnił jako podniesioną do potęgi entej standaryzację, uniformizację i fordyzm, czyli logikę taśmy produkcyjnej. Ów wzór kultury, którego symbolem był McDonald’s, dowodził, można przyłożyć do wielu innych zjawisk kultury globalnej. Takie rozumienie makdonaldyzacji wyczerpało się wraz ze zmianą kultury, która odrzuciła dosłowną standaryzację i uniformizację, a zaczęła poszukiwać form odwołujących się do doświadczenia lokalnego, indywidualnego i niepowtarzalnego. Dzisiejsza kultura popularna stara się dostarczać produktów właśnie tak dających się odczytać. Paradoksalnie jednak – formatuje produkty w ten sposób, by jawiły się one jako niesformatowane.

Wgryzając się w ciągle to nowe i ciekawiej nazwane burgery, i doświadczając w efekcie wciąż tych samych smaków, miałem do czynienia z działaniem makdonaldyzacji rozumianej na nowo: otóż byłby to proces, w wyniku którego treści kultury (także treści pokarmowe, ale nie tylko – o tym za chwilę) przetwarzane są przez kulturę popularną w taki sposób, aby dostarczały wrażenia unikatowości i ekskluzywności, a równocześnie stanowiły dobrze znane, a więc bezpieczne doznanie. Lubimy czuć, że doświadczamy czegoś nowego, indywidualnego, ale zarazem obawiamy się tego, co nieznane. Makdonaldyzacja w rozumieniu „Strefy smaku” wydaje z siebie produkty takie, jak stylizowane na kontrkulturowe ubrania do nabycia w wielkich sieciowych sklepach, jak płyty „The Best of Mozart” nagrywane na syntezatorze, jak bestsellery głoszące, że ogłaszają sekrety nieznane światu, napisane według identycznej konwencji. Mamy się poczuć szczególni, a zarazem nasze nawyki konsumpcyjne mają być prowadzone za rączkę po doskonale znanej ścieżce. Jak wycieczka do Angkor Wat, na którą trzeba pojechać, bo to takie niezwykłe, a na szczęście w hotelu dają normalne, europejskie jedzenie…

  Wołowina Gratiné fot. MK

Do czego służy iPad

Nowy produkt Apple’a za każdym razem budzi falę emocji. Czytając wczorajsze komentarze towarzyszące premierze iPada nie mogłem się nadziwić, że krytycy nie nauczyli się jeszcze prostej zasady: produkty Apple krytyce się nie poddają. A to dlatego, że bynajmniej nie racjonalne argumenty za i przeciw są ich istotą.

Mogliśmy się wczoraj naczytać mnóstwa kwęknięć – na przykład że iPad tak naprawdę w niczym nie jest lepszy od prostego i tańszego netbooka. Że do czytania eKsiążek dużo lepiej nadaje się czytnik eBooków wyposażony w ekran oparty na technologii eInk (najprościej mówiąc, to ekran, który nie świeci nam w oczy, jak monitor LCD, a w taki wyposażony jest iPad, lecz tworzy na białej powierzchni czarne znaczki pigmentu, funkcjonując jak druk i nie męcząc oczu. Za to oferuje tylko obraz czarno-biały). Że nie nadaje się do grania.  Że nikt nie będzie z niego korzystał jako z przenośnego biura, bo wszyscy mają już przecież smartphony, które doskonale się w tej roli sprawdzają.
Otóż już dawno minęły czasy, w których projektanci śnili o urządzeniu do wszystkiego. Jak wywiedli kiedyś Al i Laura Ries w książce „Tryumf i klęska dot.comów”, urządzenia do wszystkiego, są do niczego. Natura nigdy nie zbudowała motylo-słonia, stworzyła zaś kilka gatunków słoni i kilkaset gatunków motyli. I tak samo jest z elektronicznymi gadżetami. Jesteśmy skazani na funkcjonowanie w keyring culture, kulturze obwieszania się kolejnymi urządzeniami. A dlaczego?

Dlatego, że istnieją ludzie tacy, jak Steve Jobs, geniusze sprzedawania gadżetów, którzy doskonale wiedzą, czego potrzebujemy. A co ważniejsze, co się nam podoba.

  
Steve Jobs i iPad, 27 stycznia 2010 r. / fot. AFP/Onet.pl

Każdy,  kto próbował surfować po sieci przy pomocy smartphone’a, wie że nie ma w tym nic komfortowego. Nauczyliśmy się oglądać strony www w kolorze, w pełnym rozmiarze, na wygodnych monitorach. Chcąc przenieść to doświadczenie w wymiar mobilny, stwierdziliśmy, że smartphone nie wystarcza. Po prostu, większy ekran jest bliższy naszemu treningowi kulturowemu, który przyzwyczaił nas do oglądania książek w formie kodeksów (czyli dwustronnie drukowanych, przewracanych kartek zamkniętych w okładkę) i obrazów w dużej skali (malowideł, ekranów TV itp.). Jobs odkrył fakt oczywisty – że iPad jest bliższy temu doświadczeniu niż tyci wyświetlacz telefonu.

Tak, nowe urządzenie Apple’a nie będzie dobrym czytnikiem eKsiążek, bo świeci nam w oczy. Ale żaden czytnik eKsiążek nie dostarczy nam wyuczonej już dobrze satysfakcji płynącej z oglądania cyfrowego faksymile pięknie złamanego czasopisma, które wygląda dokładnie jak na papierze. iPad nie będzie czytnikiem eKsiążek, lecz właśnie z honorami zajął pustą niszę czytników eCzasopism. Kto się zastanawia nad przyszłością prasy drukowanej, właśnie otrzymał odpowiedź.

Tak, iPad nie będzie przenośnym biurem. Bo nie do tego służy. Wszyscy rozwiązaliśmy już sobie ten problem, z wysiłkiem synchronizujemy zawartość naszych smartphone’ów z biurkowymi komputerami i zęby nas bolą na samą myśl o migrowaniu tego wszystkiego do kolejnego urządzenia.

Tak, iPad nie będzie służył do grania. Owszem, da się na nim w coś pograć, tak jak w coś można pograć na telefonie.  Ale do grania służą konsole, inny gadżet.
Owszem, iPad obsłuży Książki, dostarczy aplikacji biurowych, będzie zawierał kilka gier, bo musi. Istotą posiadania gadżetów, o czym Jobs wie doskonale, nie jest to, że spełniają nasze potrzeby. Jest nią to, że wiemy, iż mają taką opcję. Kropka. To nam wystarczy, by czuć się dobrze (ile razy skorzystali Państwo z Worda Mobile na swoim HTC? Ja raz. Ale cieszę się, że mam taką możliwość). Najistotniejsze, że iPad nie do tego służy.

Do czego więc służy iPad? Kluczem do zrozumienia odpowiedzi na to pytanie jest cytat przywołany w książce Leandera Kahneya pt. „Być jak Steve Jobs”. Bohater tej książki w wywiadzie dla „The Wall Street Journal” z 2000 r. powiedział: „Ogromnie nas kusiło, aby wydać palmtopa, ale spojrzeliśmy na niego i powiedzieliśmy sobie: »Chwileczkę, 90 procent ludzi, którzy z czegoś takiego korzystają, chce wyciągać z nich informacje, a niekoniecznie regularnie je wprowadzać: do tego mają telefony komórkowe«”. Otóż iPad nie próbuje nadrobić zaległości Apple’a w segmencie palmtopów i tabletów. To nie ma być kolejne urządzenie do notowania czegoś, zakładania kalendarza, wpisywania weń informacji. To urządzenie do przeglądania. Do oglądania internetu za pomocą własnych palców.

Dlatego nie ma klawiatury (dostępna jest klawiatura dotykowa na ekranie – w razie gwałtownej potrzeby wpisania czegoś krótkiego. Kto próbował pisać na czymś takim, z pewnością doświadczył obcości i niezręczności takiego rozwiązania. Ja próbowałem na Microsoft Surface. Koszmarne poczucie zupełnego nieogarniania klawiatury. Jakby się próbowało chodzić w stanie nieważkości. Ot, po prostu, klawiatura na ekranie dotykowym nie dostarcza poczucia sensoryczności pisania). Zamiast tego iPad służy interfejsem dotykowym, najbardziej odpowiadającym naszemu doświadczeniu zmysłowemu w dziedzinie przeglądania, przesuwania, przewracania, kartkowania, itp. Do przeglądania jest to rozwiązanie idealne. Steve Jobs oferuje nam gadżet, który umożliwia wzięcie do ręki przeglądarki internetowej. Do innych czynności służą inne gadżety.

No dobrze. Ale czy nie wystarczyłby do tego zgrabny, nowy, lśniący i do niedawna oferujący pewien powiew blichtru netbook? W końcu można przy jego pomocy nie tylko przeglądać sieć, ale też robić mnóstwo innych rzeczy.

Netbook to urządzenie z zupełnie innej bajki: uniwersalne urządzenie w wersji light, które nie ma nic wspólnego z ideą gadżetu. A idea gadżetu polega na tym, by służył właśnie do tego, do czego służy, i do niczego więcej, a co ważniejsze – żeby był oszałamiająco fajny. Dlatego właśnie Jobs zatrudnia doskonałych designerów. Wie, że podejmując decyzję o zakupie iGadżetu z jabłuszkiem, jesteśmy skłonni odsunąć na bok wszelkie racjonalne uzasadnienia bądź przeciwwskazania, z jednego prostego powodu: bo iGadżety z jabłuszkiem po prostu szalenie, ale to szalenie się nam podobają. I to z tego poczucia czerpiemy później wszelkie racjonalizacje: wystarczy przykleić jabłuszko na laptopa i od razu się wydaje, że chodzi szybciej.

Od czego zaczął swoją wczorajszą prezentację Jobs? Czy mówił o wydajności procesora? O wielofunkcyjności? Bynajmniej. Mówił po prostu: „Pozwólcie, że go wam pokażę. Oto, jak wygląda. Tak się składa, że mam go przy sobie. O, tu. Oto, jak wygląda. Jest bardzo cienki. Pozwólcie na krótką prezentację. Jest bardzo cienki. Możecie sobie zmienić tapetę, ekran początkowy, w dowolny sposób, spersonalizować go jak tylko chcecie. Jestem pewien, że ludzie będą sobie tam wstawiać swoje zdjęcia, a my też dostarczamy kilku [tapet], możecie dać tam to, co chcecie…”. Dopiero potem pyta: „A co to urządzenie robi?”. I odpowiada sam sobie: „jest nadzwyczajne”.

Nie chodzi o pożyteczność iPada. Chodzi o jego nadzwyczajność. Do tego w istocie służy.