Długo trzeba było czekać na nowe autorskie przedsięwzięcie Krzysztof Grabaża Grabowskiego. Ale było warto – nowa płyta Strachów na Lachy ” Dodekafonia” to małe arcydzieło. Smutne arcydzieło.
„Dodekafonia” to jedenaście piosenek, z których każda z osobna i wszystkie do kupy zostawiają człowieka z wrażeniem, że ich autor to człowiek niezwykle zmęczony. Zmęczony swoim życiem, krajem, w którym mieszka, światem w ogóle. Człowiek „chory na wszystko”, „nieudacznik, grafoman i śmieć”. Piosenki Grabaża, świetne muzycznie, te melancholijnie melodyjne, a nawet te skoczne i z pozoru wesołe, zostawiają po sobie posmak goryczy, zmuszają do jakiejś zadumy. To piosenki, których dla odmiany się słucha, a nie tylko słyszy, które oprócz funkcji wypełniania ciszy w samochodzie w porannym korku albo tła do obierania ziemniaków mają jeszcze jakiś sens i jakieś znaczenie.
O czym zatem śpiewa Grabaż? Jak sam twierdzi, „śpiewam tylko o Polsce albo o złej miłości, złe piosenki o złym systemie”. Wylewa żal na kraj, w którym „wszyscy chcą mnie zrobić w ch** za moją kasę”, w którym „nocą śmieją się widły, lipcem płonie stodoła, dookoła sąsiedzi, strach płakać, strach wołać”, króluje „brudny ryj z wąsem”, „pijany kierowca”. Rozlicza się z punkową i rewolucyjną przeszłością. Już co prawda dawno temu śpiewał „otrzepałem się ze styropianu”, chociaż „dalej kocham Clash, ciągle lubię Ramones”, ale dziś już „nie mieszkam w Punk Rock City, mieszkam w całkiem innym miejscu Polski i cierpię na syndrom sztokholmski” (swoją drogą świetna definicja stosunku Grabaża do kraju – mieszaniny nienawiści i niezdrowego, traumatyzującego uzależnienia). Dziś z rozgoryczeniem śpiewa „z trudem przełykam ości flegmą wolności po soliterności”, zdaje sobie sprawę, że „nie obudziłem tych co w życiu utopili się po uszy, wokół jasnego celu – żądałem braterstwa duszy”, „dostałem w ryj fajką pokoju kiedy znowu kopałem się z koniem”. Na marzenia współczesnego człowieka odpowiada: „zapłaciłeś stary już wszystkie raty i wysiadłeś na końcowej stacji, zostałeś człowiekowrakiem, znak, że byłeś w Korporacji”. Tęskni za piękną miłością, chociaż zdaje sobie sprawę, że „nigdy nie będziemy jak Bonnie i Clyde, ani orłem, ani reszką, będziemy jak ten deszczowy maj, jak ci wszyscy brzydcy ludzie z Tesco”.
Przemijanie to chyba główny wątek tej płyty. Grabaż patrząc z perspektywy wieku już ogląda się na tych, co odeszli, śpiewa, że „dzisiaj w mej głowie zabili mi Kennedy’ego”, „wtedy zadzwonił Olof Palme i chciał porozmawiać z Kuroniem”, snuje apokaliptyczne wizje swojego własnego końca („coraz mniej nam z oczu – wiem, idzie definitywny Baach!!, Zostawiam pożegnalny list, kopertę z moim DNA”), oswaja własną śmierć dając jej „twarz niewinnej kujonicy i dołeczki na policzkach”, oświadcza, że „nie warto, nie liczy się”, „zgasiłem światło już”. Końcówka finałowego utworu, podsumowanie, to powtórzone echem i zwielokrotnione wyznanie zmęczonego życiem człowieka, krzyk – „chce mi się spać”.
Co mnie u Grabaża urzeka, to niezwykły językowy słuch, umiejętność mówienia przy pomocy małych metafor o rzeczach ważnych („Który to już błąd w obsadzie, która to miłości jesień, jej kamyczki w czekoladzie, uwierają mego serca kieszeń”), wykolejania związków frazeologicznych („Z ostatniej wieczerzy nie został tu prawie nikt, ni święty Jerzy ani głupcy bławatni”), z pozoru bezwysiłkowe gry słów, naginanie języka do granic wytrzymałości („Nasze usta z tortu tortury, wiśnieją ranem od zacałowania, niewyraźne oczu trójkąty, donkiszocieją od niezamykania”). W zalewie dramatycznie kiepskich produkcji słowno-muzycznych dostępnych na naszym lokalnym rynku fonograficznym, w których żenujące teksty śpiewane przez niezbyt rozgarnięte dziewoje z wyrazem lekkiego niezrozumienia na twarzach równie dobrze można by z korzyścią dla piosenki zamienić na proste „la, la, la”, „Dodekafonia” to prawdziwa perełka. Dowód na to, że Grabaż mimo wszystkich dołujących doświadczeń życiowych o jakich śpiewa, pozostał poetą. Tak jak muzyka Strachów na Lachy wyszła już dawno poza ciasne ramy punk rocka, tak to, co robi Grabaż dawno (jeszcze za czasów Pidżamy Porno) wyrosło poza zwykłe „tekściarstwo”.
Do mnie przemawiają te Grabażowe „smuty”. Dlaczego? Może dlatego, że ja też kiedyś nosiłam glany, koszulkę z napisem „One race, human race”, wierzyłam za Pidżamą Porno, że „mam prawo do dobrej zabawy, do najbardziej ciężkostrawnych myśli, nawet mam prawo mieć prawo, mam prawo płakać, mam prawo się wstydzić” i byłam przekonana, że nigdy nie dam się systemowi. W pewien sposób mam wrażenie, że tak jak razem z Grabażem dorastałam, tak też razem z Grabażem będę się starzeć, że chociaż jego przemyślenia o przemijaniu osadzone są mocno w tu i teraz, to są też uniwersalne. Poza tym tak jak kiedyś wierzyłam, że „my nie będziemy pokorni, nie będziemy bezsilni i bierni, weźmiemy co będzie pod ręką i staniemy po stronie rebelii”, tak teraz też mam kredyt mieszkaniowy i pracuję w korporacji.