„Dom zły”, czyli studium paskudnego przypadku

Zaczyna się prawie niewinnie. Jak pastisz filmów Barei: brzydcy ludzie w niemodnych fryzurach, z wąsami, w za dużych okularach i z przerwami w uzębieniu. Drobne kłopoty:  rozkraczony autobus, pies, co zerwał się z łańcucha, przekręty w PGR-ze, brak funduszy na Poloneza. Stan wojenny. Wódka. Czy to wszystko do kupy może dać prawdziwy dramat? Taki, że włos się jeży na karku? Okazuje się, że tak. Mówimy oczywiście o „Domu złym” Wojciecha Smarzowskiego.

Smarzowski buduje swoją historię na śmietniku naszej zbiorowej pamięci, w jakieś zapomnianej rekwizytorni, lamusie, do którego trafiło to, o czym z lat PRL-u chcemy zapomnieć. Z tego, co nie weszło w idealizujący, humorystyczno-nostalgiczny, albo heroiczno-patriotyczny dyskurs mówienia o minionym świecie poprzedniej epoki.  Pozbierane na śmietniku rekwizyty, z których poskładano scenografię, postawione w świetle reflektorów, dają upiorne wrażenie, wydają się karykaturalnie monstrualne, nierzeczywiste (coś jak Czarna Chata w Miasteczku Twin Peaks Davida Lyncha), kreują niezwykłą scenę, na której rozegra się dramat. Dramat Edwarda Środonia, który pewnej burzowej nocy ląduje w domu małżeństwa Dziabasów oraz dramat dociekających po latach do prawdy milicjantów.

Smarzowski snuje swoją opowieść w jednej scenografii, ale w dwóch planach czasowych. Noc, w której w domu Dziabasów doszło do tragedii oraz wizja lokalna, podczas której znowu dochodzi do tragedii, nakładają się jak w jakimś upiornym deja vu. Historia, którą odkrywamy, zaczyna się niewinnie, ale metodycznie atmosfera gęstnieje, wątki się plączą, dochodzi do tego wszystkiego polityka, hektolitry wódki i robi się duszno. Ale „afera”, na jaką przy okazji śledztwa w sprawie wydarzeń w owym „złym domu” natyka się porucznik Mróz, jest aferą na miarę czasów i możliwości. Zamiecione pod dywan malwersacje w PGR-ze, zaginiony zootechnik, ot i cała sprawa, ale wystarcza, żeby jedynego porządnego glinę kosztować życie, a nieszczęsnego Ewarda Środonia znów zmusić do panicznej ucieczki z pechowego obejścia.

Sama wizja lokalna jawi się jak surrealistyczny teatrzyk nieustannie pijanych milicjantów, którzy jak niedorozwinięte dzieci snują się po miejscu zbrodni. Na koniec, kiedy kamera odjeżdża pokazując „dom zły” z ptasiej perspektywy, widz ma wrażenie, że ogląda jakiś żywy obraz Breughla, z leżącym w śniegu ciałem porucznika, uciekającym Środoniem, wywracającym się na śniegu policjantem i w centralnym punkcie – wiejskim głupkiem z siekierą.

Obraz Smarzowskiego miejscami boli – jak bolało „Wesele”, jak oglądanie pod mikroskopem czegoś wyjątkowo obrzydliwego. Wstrętni, mali ludzie, którzy dla swoich małych, egoistycznych celów gotowi są do naprawdę wstrętnych rzeczy. Wiecznie pijani, zapijający mizerię swoich egzystencji litrami pędzonego pokątnie bimbru, zdemoralizowani, agresywni, zrozpaczeni, marzący o paszporcie albo Polonezie. W świecie Smarzowskiego nie ma miejsca na przyjaźń czy miłość, jest za to chwilowe alkoholowe zbratanie na zasadzie „mordo ty moja”, jest obrzydliwy stosunek zakończony donośnym pierdnięciem.  Czy to obraz realistyczny? Oczywiście, że nie. Prawda? Nie ma takiej.

„Dom zły” może się bardzo podobać, albo bardzo nie podobać, ale nie sposób przejść obok niego wzruszywszy ramionami. Dekonstuując za jednym zamachem barejowski mit PRL-u jako w sumie najweselszego namiotu w obozie, rozbijając konwencję policyjnego thrillera przyłożeniem jej do zupełnie nieprzystających do porządnego thrillera realiów, reżyser buduje antynostaligczny obraz poskładany ze zmarginalizowanych, wypartych i odrzuconych elementów kulturowej pamięci o czasie minionym. Ale – i to moim zdaniem zaleta – Smarzowski nie ma ambicji mówienia czegoś ważnego o społeczeństwie tamtych czasów, o naszej polskiej, zapijaczonej duszy, która od czasu do czasu ma ochotę wziąć siekierę i kogoś zarąbać. On przede wszystkim opowiada historię. Historię pewnego zła w pewnym domu. To studium przypadku, wyjątkowo paskudnego przypadku. Ale to banalne, nieefektowne zło jest dużo bardziej niepokojące, niż krwawe fajerwerki różnych „Pił” i „Hosteli” (spuściwszy zasłonę milczenia na naszą polską „Porę mroku”). Bo takie zło, dla odmiany, naprawdę istnieje.

„Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”. Oskarżony: Szwecja

Można się było spodziewać, że pierwsza z cyklu „Millenium” powieść Stiega Larssona prędzej czy później trafi na ekrany kin. Tak też się stało. Mając tak kuszący materiał, który sam w sobie jest prawie gotowym scenariuszem filmowym, któż by nie skorzystał. Solidny materiał to podstawa. Do tego dodać może nie błyskotliwe, ale poprawne i rzetelne wykonanie i możemy spodziewać się dobrego kina. Wciągająca intryga, barwne postacie, klasyczna kryminalna zagadka, osadzona głęboko w szwedzkich realiach – to zalety filmu. Zaletą w tym wypadku jest też dość wierne trzymanie się pierwowzoru (Larssona nie trzeba poprawiać, co najwyżej streszczać). Film „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to zarówno barwna ilustracja dla tych, którzy znają twórczość Larssona (i chyba nic więcej, ale za to w bardzo dobrym stylu), jak i dobrym wprowadzeniem w klimat skandynawskiego kryminału dla tych, którzy go nie znają.

Po kolei. W filmie – jak w książce – śledzimy losy dziennikarza, Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander, którzy próbując wyjaśnić tajemnicze zniknięcie bratanicy znanego przemysłowca, natykają się na serię zapomnianych zbrodni popełnionych na kobietach w całej Szwecji. Fabuła kryminalna u Larssona ma w sobie z jednej strony klasyczną logikę kryminalnej układanki rodem z powieści Agaty Chriestie, a z drugiej strony zastrzyk adrenaliny nieznany kominkowym kryminałom. Bo morderstwa, o których mowa są wyjątkowo paskudne, a ciała okrutnie okaleczone. Nie wszystko z bardzo obszernego materiału Larssona znalazło się w filmie, skróty były konieczne (książka ma w końcu kilkaset stron) i chociaż czasami to poszatkowanie widać, to całość trzyma się i nie widać szwów. Największą z „flimowego” punktu widzenia zaletą są świetni odtwórcy głównych ról. Michael Nyqvist jako Mikael Blomkvist jest dokładnie taki, jak trzeba – misiowaty, ale inteligentny, wzbudza sympatię, taki szwedzki miś polarny, nie żaden tam Brudny Harry albo inny Eberhard Mock. Rolę drapieżnika w tym układzie przejmuje Noomi Rapace, czyli Lisbeth Salander. Lisbeth – dokładnie tak aspołeczna, zamknięta w sobie, agresywna, niekomunikatywna, zbuntowana i odpychająca, ale genialna, jak w pierwowzorze Larssona. Dziewczyna o trudnym charakterze i jeszcze trudniejszej przeszłości. Napięcie, jakie rodzi się między nimi widać na ekranie, różnią się, ale łączy ich cel. Powstrzymać mordercę.

Co takiego jest u Larssona (a siłą rzeczy w filmie), co wyróżnia go spośród innych kryminałów? Wydaje się, że jego społeczne zaangażowanie. Larsson oskarża bardzo wyraźnie i bardzo wprost (chociaż jego zaangażowanie nie jest w jego książkach nachalne) szwedzkie społeczeństwo o szereg niewybaczalnych grzechów. Oczami bohaterów obserwujemy piękną, bogatą, zadowoloną z siebie Szwecję, która pod pozorem porządku rodem z Ikei kryje moralny brud.

Pierwszym z nich jest przemoc wobec kobiet – bagatelizowana, spychana na margines, przyzwalana, zapomniana. O los mordowanych w bestialski sposób kobiet – prostytutek, imigrantek – nie ma się kto upomnieć. Natomiast zaginionej przed 40 latami Harriet, bratanicy bogatego przemysłowca, szuka sztab ludzi. Każda z bohaterek powieści (tych pierwszoplanowych i tych drugoplanowych) doświadczyła w jakiś sposób przemocy (najczęściej seksualnej) od jakiegoś mężczyzny – męża, ojca, kuratora. Mało która odważyła się tą przemoc ujawnić – ze strachu, z poczucia, że i tak nic to nie zmieni, ze wstydu. Jeśli o czymś się nie mówi, to nie znaczy, że tego nie ma. Ale zawsze można udawać, że nic się nie stało.

Następny grzech, to nierozliczenie z nazistowską przeszłością. Trzej mężczyźni z klanu Vangerów mieli nazistowski epizod w swoim życiu, żaden w żaden sposób za to nie zapłacił, a nawet nie musiał się tłumaczyć. W domu Haralda znajdziemy pamiątki z „najszczęśliwszego okresu w jego życiu”, a morderstwa, których zagadkę starają się odkryć nasi dzielni detektywi-amatorzy mają również rasistowskie podłoże. Larsson przypomina, że na temat tej niechlubnej przeszłości części szwedzkich obywateli nie odbyła się żadna debata.

Kolejnym oskarżonym jest szwedzki system opieki społecznej, który co prawda uchodzi za jeden z najlepszych na świecie, ale z drugiej strony tu również otwiera się pole do nadużyć. Szwedzkie państwo opiekuńcze może łatwo z opiekuna zmienić się w oprawcę. To właśnie przytrafia się ubezwłasnowolnionej Lisbeth Salander, która pada ofiarą gwałtu ze strony swojego własnego kuratora. Lisbeth nie pójdzie ze swoją krzywdą na policję. Nie ufa państwu, które dlatego, że jest inna, traktuje ją jak niedorozwiniętą umysłowo, woli wziąć sprawy w swoje ręce. W kraju, gdzie więzienie wygląda jak luksusowy pensjonat, ofiary przemocy zostają pozostawione samym sobie.

Larsson oskarża też korporacje i koncerny finansowe o nieczyste interesy, handel bronią i inne niecne sprawki, ale w filmie wątek ten został zminimalizowany. Może i dobrze, wystarczy tego społecznego zaangażowania na jeden kryminał, nawet szwedzki.

Podsumowując, okazuje się więc, że nawet w pocztówkowo-świątecznym krajobrazie Szwecji są grzechy większe, niż li tylko nieporządek w szufladzie ze skarpetkami i objawy buntu bardziej skrajne niż nawet układanie produktów na taśmie kodem kreskowym nie w stronę kasjerki. Ale „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to przede wszystkim świetny kryminał, doskonały kąsek dla koneserów zbroni na ekranie, klimatyczny (w klimatach polarnych trzaskającego mrozu), dobrze napisany – i zagrany, trzymający w napięciu, o zaskakującym zakończeniu. Po prostu klasyka.

 

Inna sprawa, że to ciekawe, jak kryminał – czyli gatunek popularny, narodzony jako tania rozrywka dla kucharek i dorożkarzy – przejmuje funkcje zarezerwowane dla wysokiej literatury, jak chociażby owo społecznie zaangażowane oskarżanie systemu społecznego. Ciekawe, co na taką ewolucję powiedzieliby pozytywiści.

Reklama inaczej

Dziś krótko, ale nie sposób się nie podzielić przyjemnością obejrzenia czegoś, co zostawia widza z błogą przyjemnością i lekkim rozczuleniem – zwłaszcza, gdy jest to reklama. W ramach I. Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada miałem przyjemność poprowadzić spotkanie z Kotem Przyborą i Wojciechem Kowalem z agencji reklamowej PZL – temat brzmiał tajemniczo i nieco prowokacyjnie: „Reklama jako literatura”. Bo przecież jeśli najprostsza definicja literatury brzmi „twórcze działania na języku”, to reklama ściśle się w tę definicję wpisuje. A raczej: niekiedy się wpisuje. Rozmawialiśmy o tym, jak reklama kształtuje język, ale też jak korzysta z metafory, jak buduje współczesne mity, jak funkcjonuje jako „zwierciadło przechadzające się po gościńcu” – czyli jak odbija świat naszych wartości, dążeń i pragnień. Rozmawialiśmy o tym, czy copywriter jest pisarzem – wszelako w słowie tym jak byk widnieje słowo writer (odpowiedź da się streścić najkrócej w słowach: „chciałby nim być, ale przeważnie nie może”).
Rodzynkami w cieście podczas tego spotkania były reklamy, które prezentowali copywriterzy z PZL – reklamy niebanalne, niezwykłe, często krótkie formy fabularne, mikronowele, impresje poetyckie, lub po prostu świetne zabawy słowem (to PZL stworzyło reklamy sieci Plus GSM z kabaretem Mumio.  Dodajmy, jak wyznali goście spotkania, że nieprawdą jest, jakoby treść tych reklam tworzył w całości kabaret Mumio).
Fragmenty tego spotkania będą niebawem dostępne na tygodnikowym kanale YouTube. Teraz chciałem tylko pokazać reklamę, która zaprezentowana została na koniec (chciałoby się rzec: na dobranoc) – to klip stworzony dla telewizji TiJi TV. Reklamuje telewizję dla dzieci. Bez wyśpiewujących głupawe piosenki małolatów skaczących po animacjach 3D. Bez cukierkowych efektów, które w przekonaniu większości copywriterów są tym, co dzieci lubią najbardziej. Mamy tu za to uroczą mini-narrację utrzymaną w tonacji baśni (cóż lepszego można pokazać dzieciom?), nawiązującą do stylu animacji Hayao Miyazakiego. Dwuminutową opowieść, od krórej oczy robią się okrągłe, a uśmiech się poszerza. Jeśli reklamę można rozpatrywać w kategoriach literatury, to mamy tu do czynienia z najwyższą przyjemnością z lektury.
Z resztą… zobaczcie sami.

 

 
(wstawiam tu tylko zrzut ekranu, a reklamę można obejrzeć tutaj, bo zaawansowana technologia systemu blogowego Onetu nie pozwala na embedowanie filmów…)

„Dystrykt 9” – ostateczne rozwiązanie kwestii Obcych

Czy „Dystrykt 9” jest filmem o kosmitach? W pewnym (a dokładnie – dosłownym) sensie tak. Mamy więc niedaleką przyszłość, statek kosmiczny, mamy wreszcie samych obcych, oczywiście z czułkami, śliniących się i oślizgłych (nic dziwnego, że miejscowi nazywają ich „krewetkami”). Ale jest to wyjątkowy film o kosmitach. Po pierwsze dlatego, że rzuca dekonstuujące wyzwanie konwencji tego rodzaju filmów (kto widział obcych jako nieprzystosowane, żałosne stwory, które nawet nie potrafią o siebie zadbać?). A po drugie – to wcale nie jest film o kosmitach.

To w takim razie o czym jest ten film? Po kolei. Niedaleka przyszłość. Na Johanessburgiem zawisa statek kosmiczny. I tak sobie wisi, wprawiając w konsternację cały świat. Wysłana na pokład misja odkrywa umierającą z głodu i wyczerpania populację obcych. Kosmiczni uchodźcy zostają sprowadzeni na ziemię, statek spenetrowany, kosmiczna broń skonfiskowana przez rządowe instytucje. Ale to dopiero początek kłopotów. Bo obcy – ja to obcy – wcale nie chcą się asymilować, ani nawet pokojowo współżyć z ludźmi. Brzydcy, głupawi, społecznie nieprzystosowani, grzebią w śmieciach, kradną (nie wiedzą, co to prawo, czy własność), dokonują aktów wandalizmu, objadają się jedzeniem dla kotów i nie ma z nich żadnego pożytku. W dodatku ich broń jest kompletnie bezużyteczna dla ludzi. I mnożą się jak króliki. Nic dziwnego, że ludzie zaczynają ich nienawidzić.

Historia lubi sie powtarzać, a może to ludzie w ogóle się nie zmieniają. Doskonale znany schemat – segregacja, koncentracja, eksterminacja. Ten słabszy, ten inny – ten OBCY (a któż może być bardziej obcy, niż obcy?) jako podczłowiek albo nieczłowiek zostaje wyjęty spod prawa, również tego moralnego. Można z nim zrobić wszystko, bo „to” przecież nie czuje, nie myśli, jest tylko bolącym wrzodem na czterech literach społeczeństwa. Pierwszy krok to odizolowanie obcych od ludzi w gettcie, jakim jest sam Dystrykt 9. Tutaj mogą sobie w spokoju uprawiać zbieractwo śmieci, zabijać się o kocie żarcie, handlować bronią z plemiennymi watażkami. Istny slums, gdzie króluje bieda, przemoc i zbrodnia. Co tylko utwierdza wszystkich w przekonaniu, że obcy są kompletnie nieprzystosowani do życia wśród ludzi, że trzeba ich odizolować, pozbyć się ich poza nawias społeczeństwa, usunąć z oczu jak najdalej.

Ale „zarządzanie obcymi” to też olbrzymia administracyjna maszyna zapewniająca obcym humanitarną „opiekę” państwa, przedsiębiorstwo prowadzące szeroko zakrojone badania nad wykorzystaniem kosmicznej technologii. Ale na czym polega owa opieka? Na przesiedlaniu, regulowaniu populacji, trzymaniu obcych z daleka od ludzi. A badania nad technologią sprowadzają się do pseudomedycznych eksperymentów rodem z gabinetu doktora Mengele. Bo przecież „krewetki” to nie ludzie.Nie ma się czym przejmować.

Tak poznajemy Wikusa van der Merwe, sympatycznego urzędnika w żółtej kamizelce, gadułę do-rany-przyłóż, pokazującego z dumą zdjęcie własnej żony, który muchy by nie skrzywdził. Wikus awansuje, rusza w teren, z ważną misją zbierania w Dystrykcie podpisów pod zgodą na eksmisję obcych do nowego, „lepszego” obozu, daleko od Johanessburga (wszystko przecież dzieje się w majestacie prawa). Do obozu koncentracyjnego. Wikusowi towarzyszy kamera, oglądamy, jak sympatyczny urzędniczyna i jego Einsatzgruppe poczynają sobie z obcymi. „Odłączamy kabelek i maluszek idzie lulu”. Przecież nie mieli zgody na rozmnażanie. Od drzwi do drzwi skleconych z byle czego szop, w których żyją „krewetki” poznajemy metody pracy Wikusa i jego ludzi, ich podejście do nietypowych gości z kosmosu. W międzyczasie nasuwa się refleksja – czy Wikus to nie typowy przykład SS-mana? To przecież nie żadna brutalna, ziejąca nienawiścią świnia, lubująca się w sadystycznych zabawach i zadawaniu bólu. To po prostu urzędnik, radzący sobie z pewnym „problemem” do „ostatecznego rozwiązania”, po to, żeby na ziemi ludziom żyło się lepiej, w czystym może nie rasowo (bo jesteśmy przecież w RPA), ale przynajmniej gatunkowo świecie.

Ale Wikus ma pecha, w trakcie misji zostaje spryskany tajemniczą substancją, która zmienia go w „krewetkę”. Tu zaczyna się wyscig z czasem i całym światem, który nagle zaczyna na Wikusa polować (jako mutant jest w stanie uruchomić kosmiczną broń). W samotnej walce o życie, w której odwracają się od niego jego najbliżsi, znajduje sprzymierzeńców tam, gdzie tego zupełnie sie nie spodziewał. I będzie musiał dużo się nauczyć. O sobie, o ludziach i o tych, którym człowieczeństwa odmówił.

A tzw. ludzkość? Czy czegoś się nauczy? Czy uzna swoje winy, wobec swoich dalekich braci? Niestety nie. Będzie co najwyżej obawiać się zemsty uciskanych, którzy okazują się jednak mieć jakieś przebłyski inteligencji. „Dystrykt 9” to zatem film o banalności zła. O tym, jak łatwo dzieli się świat na swoich i obcych. Tych gorszych, tych brudnych, tych biednych, ciemnych, głupich, niecywilizowaych, którzy nie żyją tak, jakbyśmy chcieli, nie podzielają Naszych Wartości. Cyganów, Arabów, Czarnych. Obcych.  Dosłownie i w przenośni. Inność, obcość rozgranicza – Niemców od Rosjan, Europejczyków od Arabów, Białych od Czarnych, obcych od ludzi. Ale obecność obcego też buduje wspólnotę – tak jak Europejczycy wobec Arabów, biali Amerykanie (włoskiego, polskiego, czy irlandzkiego pochodzenia) wobec Afroamerykanów są jednym, ludzkość wobec obcych też jest jedna, już nie ma Białych i Czarnych. Bo znalazł się ktoś gorszy. Ktoś, kogo wszyscy mogą dyskryminować na równi. Jak łatwo się tych obcych wyrzuca poza nawias człowieczeństwa. A potem jest już tylko z górki. Wśród trybików administracyjnej machiny rozmywa się odpowiedzialność. Na koniec zostaje tylko zbrodnia. I smutni, mali naziści przekonani, że nie zrobili nic złego, tylko wykonywali swoją pracę.

Cóż za pomysł. Obcy jako metafora obcego. „Dystrykt 9” to świetnie zrobiony (metodą paradokumentu), trzymający w napięciu do ostatniej sceny film, opowiadający w konwencji science fiction o czymś bardzo ważnym. Cóż, mogłoby się wydawać niesamowite, popkultura zawstydziła moralistów.