„Janosik. Prawdziwa historia” to mógł być polski „Braveheart”. I miał wszelkie warunki, żeby nim być. No bo mamy tu góry moje góry (ładne), hej bystrą wodę (ładną), góralszczyznę (ładną), dekoracje i kostiumy (ładne) i samego Janosika (ładnego, nawet bardzo). Zabrakło dwóch rzeczy: fabuły i sensu.
I dlatego w tym przypadku prawie robi wielką różnicę.
Aż żal człowieka bierze, jak potwornie brak historii w tej „Prawdziwej Historii” potrafił zepsuć tak obiecujące połączenie dobrych aktorów (tych starych i sprawdzonych – jak bardzo dobry Żebrowski, grający jedyną relatywnie sensownie napisaną postać – jak i tych debiutujących), przekonujących (bo niecepeliowych) dekoracji i niezłych zdjęć. Tylko że niestety ci wszyscy aktorzy wśród tych wszystkich efektownych dekoracji błąkają się niezbornie, wygłaszając mądrości ludowe, bo – nie mają czego zagrać. Jeśli mielibyśmy sformułować swój główny zarzut wobec „Janosika”, to w skrócie nazwalibyśmy go ABS – Absolutny Brak Scenariusza.
Mamy więc naszego Janosika, chłopca z gór, który najpierw zostaje zbójnikiem, potem nim jest, jest, jest, a na końcu (uwaga: spoiler!) go zabijają. Tak w skrócie można streścić jego życie. Janosik, nieco odklejony, ale charyzmatyczny, dziwny i nieprzystosowany (to dobry punkt wyjścia, zwłaszcza jeśli reżyserki Agnieszka Holland i Kasia Adamik faktycznie chciały dokonać zapowiadanej dekonstrukcji postaci słynnego harnasia), snuje się po tych górach swoich górach, nad hej bystrą wodą, nie przeżywając żadnej przemiany, a jego losom nie towarzyszy żadna dramaturgia. Bo twórcy filmu wyżywają się w pobocznych, urwanych w połowie i porzuconych wątkach, zajmują się na chwilę jakąś drugo- albo i trzecioplanową postacią bez żadnego fabularnego znaczenia, dają się ponieść etnografii i krajoznawstwu. Tak, że w rzekomo prawdziwej historii Janosika, samego Janosika jest najmniej. A szkoda, bo Václav Jiráček miał wszystko, żeby stać się Janosikiem z krwi i kości. I to tym idealnie się nadającym do dekonstrukcji figury zbudowanej przez slapstickowo-sentymentalnego Perepeczkę. Brakowało mu tylko (!) fabularnej dramaturgii, dającego się uchwycić łuku przemiany. On sobie po prostu jest. Nie ma w nim ambiwalencji, nie ma dramatu, jest taki święty, co to nikogo nie zabił, nikogo nie skrzywdził, a na końcu się zakochał w kobiecie bez fabularnego znaczenia, ale to i tak już nic nie wnosi, bo go akurat zabili.
A mogło być naprawdę dobrze. Oto kapitanem zbójnickiej drużyny zostaje pastuch, ale pastuch ze skazą, z przeszłością, nadzwyczajnie bitny, silny, inteligentny. Nawet czytać umie. Tylko przemocy się brzydzi i nie chce zabierać ludziom wszystkiego. Taki zbójnik z wnętrzem. W pewnym momencie zaczyna się obiecująca sytuacja – oto ów kapitan zaczyna się rozzuchwalać, daje się ponieść pysze, własnej legendzie, staje się butny, podoba się sobie taki, jakim jest. I co? I nic. W następnej scenie Janosik znowu jest nijaki, reżyserki zapominają o nabudowywaniu dramaturgii postaci, najwyraźniej pochłonięte rekonstrukcją etnograficznej prawdy o ówczesnej góralszczyźnie.
Tu też była szansa na dobrą robotę. Dużo w „Janosiku” prób uchwycenia wierzeń i obrzędów ludowych. Tyle, że obrzędy te powinny być tłem do interakcji postaci. Ale nie. Mamy piękną sekwencję ceremoniału pogrzebowego. Czemu ona służy? Ano, pokazaniu ceremoniału pogrzebowego. Janosik siedzi i się gapi. Owszem, miał wtedy zapewne zrozumieć, że losem zbójnika jest śmierć. Ale w scenie tej widać dzieci w góralskich strojach, a nie dotarcie bohatera do punktu zwrotnego.
Magia – i znowu, na tle magiczno-metaforycznych sekwencji Janosik Jiráčka uśmiecha się tylko sympatycznie. Przyjdzie mu się spotkać z wilami, z Matką Boską, nawet z diabłem samym. Ale z punktu widzenia scenariusza spotkania te spływają po nim jak woda po kaczce, w najmniejszym stopniu nie wpływając na rozwój postaci.
W ostatniej scenie – kaźni Janosika – twórcy filmu przypominają sobie najwyraźniej, że film powinien o czymś jednak być. I zbójnik, wciągany na haku na szubienicę, zaczyna z wysokości swojej nieszczęsnej kondycji widzieć góry. Słońce. Niebo. Jego twarz się zmienia (nareszcie!!!). Już, już się wydaje, że mamy czytelne nawiązanie do zakończenia „Bravehearta”. Już, już czekamy, aż zbójnik wykrzyknie wreszcie w gwarze góralskiej „freedom!” (albo przynajmniej „hej, góry moje góry!”). Ale nie. Janosik zwisa sobie smętnie, na oczach anonimowego dziecka (w stroju ludowym). I to też mogłoby być jako takie zakończenie. Ale to jeszcze nie jest zakończenie, czeka nas jeszcze zakończenie zakończenia. I tak dalej.
Oglądając ten film ma się wrażenie, że jego poszczególne elementy po prostu nie mają ze sobą nic wspólnego. Pewne rzeczy dzieją się w zupełnym oderwaniu od innych, postacie postępują niekonsekwentnie, a czasem nijak nie da się powiedzieć, o co im chodziło i dlaczego ich wzajemne relacje są niejasne, nieracjonalne, pozbawione znaczenia i dramaturgii. Ogólnie panuje męczący chaos, dający wrażenie nudy (nawet pościgi i napady są tu nudne, bo nie ma w nich żadnego niebezpieczeństwa, żadnego napięcia). Nic się nie kumuluje, nic nie zmierza do jakiegoś celu, nic nie nabudowuje napięcia, nic się nie przełamuje, nie pęka. Od czasu do czasu, na osłodę, dostajemy trochę seksu, czyjeś gołe pośladki albo piersi (góralszyczna jest sexy), gdzieś poleje się krew, ale to też nie ma żadnego znaczenia, niczemu nie służy. Ma się wrażenie oglądania pełnometrażowej telenoweli, jakby film z góry był przygotowany do pocięcia na serial.
Początkowo widz próbuje połapać rozłażące się wątki, ale w momencie, gdy się orientuje, że żadnej fabuły nie będzie, ogarnia go frustracja. I zaczyna się zastanawiać – po co to wszystko? Co ci wszyscy górale maja mi do powiedzenia? I o czym, pieruna, jest ta cała historia? No bo chyba nie o wolności i cenie, jaką za nią trzeba zapłacić (a mogłoby tak być, gdyby ktoś zdecydował się pójść właśnie tym tropem). Albo nie o narodzinach i upadku legendy (tak też mogłoby być, gdyby reżyserki postanowiły śledzić losy powstawania i rozpadu drużyny Janosika, pokazać wzajemne relacje zbójników, zmieniające się w czasie i pod wpływem dziejących się wydarzeń, nakreślić, jak bycie legendą za życia upaja, alienuje i przytłacza). A tak zostaje tylko etnograficzny obrazek, statyczny, zamrożony, nieruchomy. I zamiast filmu na miarę Bravehearta mamy Panoramę Racławicką.
Oglądanie Panoramy Racławickiej przez dwie i pół godziny jest naprawdę męczące.
PS. A Zalew Czorsztyński powstał w latach 90. XX wieku.
O filmie „Janosik. Historia prawdziwa” czytaj także w serwisie film.onet.pl >>