Prawie jak Braveheart

„Janosik. Prawdziwa historia” to mógł być polski „Braveheart”. I miał wszelkie warunki, żeby nim być. No bo mamy tu góry moje góry (ładne), hej bystrą wodę (ładną), góralszczyznę (ładną), dekoracje i kostiumy (ładne) i samego Janosika (ładnego, nawet bardzo). Zabrakło dwóch rzeczy: fabuły i sensu.
I dlatego w tym przypadku prawie robi wielką różnicę.

Aż żal człowieka bierze, jak potwornie brak historii w tej „Prawdziwej Historii” potrafił zepsuć tak obiecujące połączenie dobrych aktorów (tych starych i sprawdzonych – jak bardzo dobry Żebrowski, grający jedyną relatywnie sensownie napisaną postać – jak i tych debiutujących), przekonujących (bo niecepeliowych) dekoracji i niezłych zdjęć. Tylko że niestety ci wszyscy aktorzy wśród tych wszystkich efektownych dekoracji błąkają się niezbornie, wygłaszając mądrości ludowe, bo – nie mają czego zagrać. Jeśli mielibyśmy sformułować swój główny zarzut wobec „Janosika”, to w skrócie nazwalibyśmy go ABS – Absolutny Brak Scenariusza.

Mamy więc naszego Janosika, chłopca z gór, który najpierw zostaje zbójnikiem, potem nim jest, jest, jest, a na końcu (uwaga: spoiler!) go zabijają. Tak w skrócie można streścić jego życie. Janosik, nieco odklejony, ale charyzmatyczny, dziwny i nieprzystosowany (to dobry punkt wyjścia, zwłaszcza jeśli reżyserki Agnieszka Holland i Kasia Adamik faktycznie chciały dokonać zapowiadanej dekonstrukcji postaci słynnego harnasia), snuje się po tych górach swoich górach, nad hej bystrą wodą, nie przeżywając żadnej przemiany, a jego losom nie towarzyszy żadna dramaturgia. Bo twórcy filmu wyżywają się w pobocznych, urwanych w połowie i porzuconych wątkach, zajmują się na chwilę jakąś drugo- albo i trzecioplanową postacią bez żadnego fabularnego znaczenia, dają się ponieść etnografii i krajoznawstwu. Tak, że w rzekomo prawdziwej historii Janosika, samego Janosika jest najmniej. A szkoda, bo Václav Jiráček miał wszystko, żeby stać się Janosikiem z krwi i kości. I to tym idealnie się nadającym do dekonstrukcji figury zbudowanej przez slapstickowo-sentymentalnego Perepeczkę. Brakowało mu tylko (!) fabularnej dramaturgii, dającego się uchwycić łuku przemiany. On sobie po prostu jest.  Nie ma w nim ambiwalencji, nie ma dramatu, jest taki święty, co to nikogo nie zabił, nikogo nie skrzywdził, a na końcu się zakochał w kobiecie bez fabularnego znaczenia, ale to i tak już nic nie wnosi, bo go akurat zabili.

A mogło być naprawdę dobrze. Oto kapitanem zbójnickiej drużyny zostaje pastuch, ale pastuch ze skazą, z przeszłością, nadzwyczajnie bitny, silny, inteligentny. Nawet czytać umie. Tylko przemocy się brzydzi i nie chce zabierać ludziom wszystkiego. Taki zbójnik z wnętrzem. W pewnym momencie zaczyna się obiecująca sytuacja – oto ów kapitan zaczyna się rozzuchwalać, daje się ponieść pysze, własnej legendzie, staje się butny, podoba się sobie taki, jakim jest. I co? I nic. W następnej scenie Janosik znowu jest nijaki, reżyserki zapominają o nabudowywaniu dramaturgii postaci, najwyraźniej pochłonięte rekonstrukcją etnograficznej prawdy o ówczesnej góralszczyźnie.
Tu też była szansa na dobrą robotę. Dużo w „Janosiku” prób uchwycenia wierzeń i obrzędów ludowych. Tyle, że obrzędy te powinny być tłem do interakcji postaci. Ale nie. Mamy piękną sekwencję ceremoniału pogrzebowego. Czemu ona służy? Ano, pokazaniu ceremoniału pogrzebowego. Janosik siedzi i się gapi. Owszem, miał wtedy zapewne zrozumieć, że losem zbójnika jest śmierć. Ale w scenie tej widać dzieci w góralskich strojach, a nie dotarcie bohatera do punktu zwrotnego.

Magia – i znowu, na tle magiczno-metaforycznych sekwencji Janosik Jiráčka uśmiecha się tylko sympatycznie. Przyjdzie mu się spotkać z wilami, z Matką Boską, nawet z diabłem samym. Ale z punktu widzenia scenariusza spotkania te spływają po nim jak woda po kaczce, w najmniejszym stopniu nie wpływając na rozwój postaci.
W ostatniej scenie – kaźni Janosika – twórcy filmu przypominają sobie najwyraźniej, że film powinien o czymś jednak być. I zbójnik, wciągany na haku na szubienicę, zaczyna z wysokości swojej nieszczęsnej kondycji widzieć góry. Słońce. Niebo. Jego twarz się zmienia (nareszcie!!!). Już, już się wydaje, że mamy czytelne nawiązanie do zakończenia „Bravehearta”. Już, już czekamy, aż zbójnik wykrzyknie wreszcie w gwarze góralskiej „freedom!” (albo przynajmniej „hej, góry moje góry!”). Ale nie. Janosik zwisa sobie smętnie, na oczach anonimowego dziecka (w stroju ludowym). I to też mogłoby być jako takie zakończenie. Ale to jeszcze nie jest zakończenie, czeka nas jeszcze zakończenie zakończenia. I tak dalej.

Oglądając ten film ma się wrażenie, że jego poszczególne elementy po prostu nie mają ze sobą nic wspólnego. Pewne rzeczy dzieją się w zupełnym oderwaniu od innych, postacie postępują niekonsekwentnie, a czasem nijak nie da się powiedzieć, o co im chodziło i dlaczego ich wzajemne relacje są niejasne, nieracjonalne, pozbawione znaczenia i dramaturgii. Ogólnie panuje męczący chaos, dający wrażenie nudy (nawet pościgi i napady są tu nudne, bo nie ma w nich żadnego niebezpieczeństwa, żadnego napięcia). Nic się nie kumuluje, nic nie zmierza do jakiegoś celu, nic nie nabudowuje napięcia, nic się nie przełamuje, nie pęka. Od czasu do czasu, na osłodę, dostajemy trochę seksu, czyjeś gołe pośladki albo piersi (góralszyczna jest sexy), gdzieś poleje się krew, ale to też nie ma żadnego znaczenia, niczemu nie służy. Ma się wrażenie oglądania pełnometrażowej telenoweli, jakby film z góry był przygotowany do pocięcia na serial.

Początkowo widz próbuje połapać rozłażące się wątki, ale w momencie, gdy się orientuje, że żadnej fabuły nie będzie, ogarnia go frustracja. I zaczyna się zastanawiać – po co to wszystko? Co ci wszyscy górale maja mi do powiedzenia? I o czym, pieruna, jest ta cała historia? No bo chyba nie o wolności i cenie, jaką za nią trzeba zapłacić (a mogłoby tak być, gdyby ktoś zdecydował się pójść właśnie tym tropem). Albo nie o narodzinach i upadku legendy (tak też mogłoby być, gdyby reżyserki postanowiły śledzić losy powstawania i rozpadu drużyny Janosika, pokazać wzajemne relacje zbójników, zmieniające się w czasie i pod wpływem dziejących się wydarzeń, nakreślić, jak bycie legendą za życia upaja, alienuje i przytłacza). A tak zostaje tylko etnograficzny obrazek, statyczny, zamrożony, nieruchomy. I zamiast filmu na miarę Bravehearta mamy Panoramę Racławicką.

Oglądanie Panoramy Racławickiej przez dwie i pół godziny jest naprawdę męczące.

PS. A Zalew Czorsztyński powstał w latach 90. XX wieku.

O filmie „Janosik. Historia prawdziwa” czytaj także w serwisie film.onet.pl >>

A więc Jackson jednak żyje

W kilkanaście minut po tym, jak spłynęła wiadomość, że Michael Jackson nie żyje, napisaliśmy o tym na tym blogu. Myliliśmy się. Król Popu jednak żyje. Tak przynajmniej twierdzą już setki tysięcy ludzi.

Po śmierci Jacko tak na swoim blogu pisał Bartek Dobroch:
Elvis odszedł. Bzdura! Elvis żyje. Jim Morrison zmarł z przedawkowania heroiny i leży na cmentarzu Pere-Lachaise. Au contraire! Sfingował śmierć i żyje sobie spokojnie na Kanarach. Siedzi całymidniami na werandzie czytając na okrągło Huxleya, Blake’a i Rimbauda. Marilyn Monroe popełniła samobójstwo. A może jedynie sfingowano jej morderstwo? The Beatles nie istnieją od 29 lat. Czyżby? Co kilka lat nagrywają nowe płyty. Kurt Cobain się zastrzelił. Sprzeciw! Kurt Cobain został zamordowany. Jimi Hendrix udusił się wymiocinami. A może też został zamordowany? Sid zabił Nancy. Nie, to Nancy wykończyła Sida.Walt Disney po śmierci został skremowany. Nieprawda! Został zamrożony,by za sto lat po wynalezieniu lekarstwa na raka, mógł wrócić do życia.Gdy obudzi się ze snu, z pewnością nakręci autobiograficzną wersję „Królewny Śnieżki”.

Bartek nie jest wyznawcą teorii spisku i chodziło mu o to, że śmierć ikony popkultury jest tak naprawdę przejściem do kolejnego etapu medialnego istnienia: kariera Michaela Jacksona, pisał, załamała się 12 lat temu, a teraz czeka nas renesans jego twórczości. Tymczasem krótko po śmierci Króla pojawiły się niezbite dowody na to, że bynajmniej on nie umarł. Tym razem – inaczej niż w czasach Presleya czy Marilyn, propagatorzy teorii spisku dysponowali nowoczesnymi mediami – i niezawodnym w takich sytuacjach YouTubem.

Jackson sfingował zatem swoją śmierć! Pierwszym dowodem było nagranie helikoptera transportującego jego ciało. W sposób nieulegający wątpliwościom widać tam, że ciało się porusza. I to wbrew zasadom fizyki, jakie mogłyby spowodować to poruszenie w skręcającym helikopterze. Dlaczego jednak miałby to zrobić? To proste. Miał ogromne długi. Ciążyły na nim zarzuty o pedofilię. W dodatku tuż przed śmiercią pokazał światu swoje dzieci bez masek, a w dodatku „umarł” tuż przed wielkim tournee – co łączyło się z wypłatą odszkodowań z ubezpieczeń koncertów. Wszystko staje się jasne: pokazał światu twarze podstawionych dzieci, nie swoich, po to, by fingując śmierć pozbyć się za jednym zamachem swoich kłopotów i spędzić z dzieciakami spokojną resztę życia.

Tę teorię spiskową można obejrzeć w tym filmie.

Inny fan wyśledził Jacksona na… jego własnym pogrzebie. Mężczyzna, o którego chodzi, jest dużo starszy, ma ciemną skórę i brodę. Ale przecież Jackson nie raz korzystał z takich przebrań (na poparcie – stosowne zdjęcia Króla z brodą). W dodatku na zbliżeniu widać kawałek przedramienia mężczyzny, wychylający się spod rękawiczki. Skóra na przedramieniu jest jasna… Z resztą, zobaczcie Państwo sami.

Ostateczny dowód przedstawia amatorskie nagranie furgonetki coronera wjeżdżającej na podziemny parking. Do tylnych drzwi podchodzi ochroniarz, otwiera je… i z wnętrza wyskakuje Król we własnej osobie, kompletnie żywy i wyglądający bardzo zdrowo. Furgonetka ma ten sam numer rejestracyjny, co wóz uwieczniony na zdjęciu przedstawiającym wyniesienie zwłok Jacksona owiniętych w biały całun. Oto ów film (na którym zareklamował się przy okazji portal hip-hopowy). Film jest robiony amatorską kamerą (albo telefonem), w tle słychać nawet stosowne dyszenie autora nagrania, niemogącego uwierzyć własnym oczom. W dwa dni po ukazaniu się tego filmu obejrzało go 700 tys. internautów. Badania wykazały, że 21 proc. uznało go za prawdziwy. Czyli 147 tys. ludzi uwierzyło, że Jackson żyje.

Inni mają jednak dowody na to, że Jackson nie żyje. Bo przecież niezbitym na to dowodem jest… ukazanie się jego ducha. A zdarzyło się to przynajmniej dwa razy: pierwszy raz nagrała jego pojawienie się ekipa CNN filmująca wnętrze rancha Neverland. Drugi raz ducha Jacksona sfotografował przypadkowo mężczyzna, który chciał zrobić zdjęcie swojego Rovera 200, by wystawić go na sprzedaż. W odbiciu na masce zobaczył twarz Króla. Tu nie mogę się pozbyć skojarzenia z objawieniami Matki Boskiej na szybach. Oba duchy można zobaczyć tutaj.

Dlaczego kultura popularna karmi się tak chętnie teorią spiskową? Pisaliśmy już trochę o tym w notce o „Aniołach i demonach” według Dana Browna. Wierzymy w spiski, bo nie możemy znieść myśli, że świat rządzi się zwyczajnymi prawami. Zbyt dużo w świecie dzieje się rzeczy niezwykłych, by mogły one mieć zwykłe przyczyny. Podobnie jest ze śmiercią osób o statusie ikony popkultury. Ludzie otoczeni rzeszą fanów, objawiający się im jako wiecznie piękni, wiecznie młodzi i wiecznie fascynujący, ludzie z którymi wiąże się tak wiele emocji i przeżyć, nie mogą, ot tak sobie, umierać. Niezwyczajni nie umierają zwyczajnie. Ikony popkultury jawią się nam jako współczesna wersja bogów. Wystarczy pomyśleć o źródłosłowie słowa idol. Greckie eidolon oznacza „odbicie”. Idol jest przedstawieniem bóstwa. Współczesny idol, oglądany na ekranach, na wystudiowanych zdjęciach i wyreżyserowanych koncertach, nie wygląda jak zwykły człowiek, nie zachowuje się jak zwykły człowiek i nie sprawia na nas wrażenia takiego, jak zwykły człowiek. Jest kimś więcej. Powinien więc odejść na ognistym rydwanie, wznieść się ku niebu, bądź przynajmniej umrzeć w atmosferze show. A nie w akcie samobójstwa, w wypadku, z przedawkowania narkotyków czy umierając wskutek podania śmiertelnej dawki źle dobranego leku. Dlatego też wspomniałem o „objawieniach” Matki Boskiej na szybie. Mechanizm jest ten sam: rozpaczliwie chcemy wierzyć (jeden z sezonów „X-files” nosił wszelako podtytuł „I want to believe”). Wierzyć, że świat nie jest zwyczajny. I że życie nie jest szare.

Dziś wyznawca teorii spisku dysponuje nowoczesną technologią, pozwalającą mu jeszcze lepiej przedstawić oczywiste dowody. Zdjęcie, nagranie, opis, można opublikować jednym kliknięciem, a link będzie w postępie geometrycznym wędrował wskroś całego globu. Dowód stanie się naoczny. Każdy będzie się mógł przekonać. Wiara będzie poparta konkretnym obrazem, działającym tak, jak objawienie. Nikt nie zada sobie nawet takiego pytania, w jaki sposób, do licha, można sfotografować ducha.

Cóż z tego, że do nagrania filmu z furgonetką coronera przyznała się niemiecka telewizja RTL? Stacja chciała zbadać, jak spiskowa teoria rozchodzi się w internecie i jak reagują na nią ludzie. Stąd mistyfikacja, badania opinii, i wreszcie – ten demaskujący całą sprawę film (po niemiecku, angielskie tłumaczenie znajduje się pod linkiem „więcej informacji”). Problem polega na tym, że dla wyznawcy teorii spiskowej próba jej obalenia jest najlepszym dowodem. Oznacza, że Ktoś chce zatrzeć ślady, skompromitować oczywiste fakty przemawiające za spiskiem, dokonać ponownej mistyfikacji.

To oczywiste: RTL, świadomie lub nie, działała na zlecenie samego Michaela Jacksona, który żyje sobie spokojnie gdzieś na tropikalnej wyspie, z dala od problemów, w otoczeniu najbliższych. Śledźcie YouTube. Niebawem zobaczymy niezbity na to dowód.

Wszyscy jesteśmy blondynkami

Mam kłopot z odczytaniem książki Michała Jędryki „Popkultura dlablondynek”. Autor chciał napisać przewrotny poradnik „lansu naintelektualistę”, jak informuje hasło na campowo – pop-artowej okładce.Pomysł dawał nadzieję na smakowitą i wytrącającą z dobrego samopoczucialekturę dla człowieka uważającego się z grubsza za intelektualistę.Wyszło co innego. Chyba. Bo nie jestem pewien dla kogo jest ta książka.

Najpierw sam autor: „…wykorzystującpotocznie funkcjonujący stereotyp blondynki jako zespołu cechcharakteru, powstrzymywania się od inteligencji oraz niechęci dokorzystania z jej przeróżnych wytworów bardziej skomplikowanych odsuszarki do włosów, próbowałem tę etykietę zakwestionować, alboprzynajmniej ruszyć Cię [, blondynko] z miejsca, w którym się znalazłaśprzyszpilona przez potoczną opinię i męskie stereotypy”.Dodajmy, że Jędryka już na początku zastrzega, iż „blondynka” tofigura, pod którą kryć się może osobnik płci dowolnej i dowolnegokoloru włosów. „Blondynka” Jędryki to stan umysłu. A jednak w wielumiejscach autor ulega własnej metaforze i momentami ma się wrażenie, żepisze jednak do blondynki faktycznej.
Niemniej chwyt ten, choćnienowy, wciąga: białe kozaczki mogą się okazać brązowymi mokasynami, ana blondynkę może wyjść brunet na topowym stanowisku w dużejkorporacji. Ale znowu: chwilami Jędryka znów się ześlizguje, opisującblondynkę tak, że nawet do niewielu blondynek ów opis pasuje (czyniącchoćby aluzje, jakoby sposobem na rozrywkę według blondynki było LSD).

Napiszmyod razu: chwyt jest seksistowski i autor tego nie ukrywa. Tak, jakseksistowskie są dowcipy o blondynkach. Jednak założenie, że blondynkato stan umysłu, usprawiedliwia moim zdaniem ten chwyt. Rzecz jasna,etykietka „blondynka” seksistowską pozostaje i to mnie razi. Niemniej,na potrzeby tego skromnego omówienia, będę go używał, bo używa goJędryka. Będzie na niego.

Otwierając tę książkę, miałem nadzieję– i miałem ją prawo mieć, sugerując się tytułem – raczej na przewrotnądiagnozę popkultury, na przewodnik po jej wzlotach i upadkach, ikonachi karykaturach. Liczyłem na książkę, która jest też smakowitą lekturądla kogoś, kto jednak do bycia blondynką się nie poczuwa (rzecz jasna,może to być pierwszy nieomylny symbol bycia blondynką). Bo o to aż sięprosiło w tej konwencji: jeśli „Popkultura dla blondynek” miała byćinstruktażem dostawania się na poziom, do którego aspirujemy, chciałobysię przeczytać – do czego aspirujemy. Czym jest popkultura.

Możeto był błąd mojego nastawienia, ale po lekturze pierwszych rozdziałówodniosłem wrażenie, że autor złożył mi obietnicę, a potem mniewystawił. „Popkultura dla blondynek” okazała się… w istocieprzyspieszonym kursem niewychodzenia na idiotę w każdej możliwejsytuacji.

Co więc mamy w książce? Na początek wykład o tym,jakie filmy wypada znać. Jędryka zaczyna od „Casablanki”. Ależ to niepopkultura, lecz klasyka! – chce się zakrzyknąć? Nic podobnego:„Casablanka” w swoich czasach była czystej wody utworem popkulturowym,statusu klasyki dorobiła się z wiekiem (i, dodajmy, dzięki temu, że to absolutnie wybitny film). Jędryka bardzo sprawnie i przystępnie pokazuje, czym się różni film wartościowy od bezwartościowego. Często też przewrotnie: „Filmydzielą się na takie, które wszyscy oglądają (tu możesz wydąć ładnieusteczka i rzucić z dobrotliwą pogardą: komercja!), takie które sąoglądane przez elity (wiesz, te pryszczate, w swetrach), oraz takie,które Ty w sposób twórczy i subiektywny zaliczysz do prywatnego kanonu.Tylko proszę, nie mów o nich filmy kultowe! Tak mówią w telewizji ipiszą w pismach kobiecych, a to, jak się słusznie domyślasz, wydymającusteczka – komercja. Czyli obciach”.

Następnie trafiamyna rozdział o tym, jak być sobą i dlaczego warto być oryginalnym, orazco to właściwie znaczy. Jędryka prowadzi swój weberowski typ idealnyblondynki przez rozmaite strategie: od no logo do koneserstwa, tłumaczyczym się różni oryginalność od autentyzmu („Nawet jeśli zamieszczone tupoglądy nie zawsze są niepowtarzalne – w końcu autor też na ogół zakimś powtarza – to jednak są poglądami. Zapewne zgodzisz się ze mną, żeblondynka z poglądami to niepowtarzalne zjawisko!”).
Trafiam narozdział trzeci: „Dlaczego książki są takie grube, skoro można jesprowadzić do paru zdań?” – i jest mi dziwnie. Najpierw jesteminstruowany, dlaczego warto być oczytanym, a potem otrzymujęstreszczenie (owszem, krotochwilne)… licealnego kanonu: Trylogia,Lalka, Proust, Noce i dnie, Dostojewski… To moment, kiedy „Popkulturadla blondynek” przestaje być książką, której się spodziewałem, i stajesię podręcznikiem dla aspirujących nieco wyżej nieuków.

Utwierdzamsię w tym przekonaniu, czytając kolejne rozdziały: o filozofii, oznaniu się na polityce, a wreszcie… o seksie, o prowadzeniu samochodui o radzeniu sobie ze stresem. Dla kogo Jędryka napisał tę książkę? –mogliby ją czytać uczniowie szkół średnich, żeby nabrać w ostatnimmomencie przekonania, że jednak warto czasem wyłączyć telewizor. Ale zokładki nie dowiedzą się, że mogłaby to być propozycja dla nich.Mogłyby ją czytać blondynki (przypomnijmy: niezależnie od płci i koloruwłosów). Ale pewnie nie przeczytają. Ludzie, którzy spodziewają się książki o popkulturze, znudzą się po pierwszym rozdziale. Szkoda.

Ale- bo jest też ale – próbuję przeczytać tę książkę inaczej. Po pierwsze,zastanawiam się po co, u licha, rozdział o prowadzeniu samochodu, ostresie, czy poradnik nieobciachowego randkowania. Jędryka bardzotrafnie pokazał w ten sposób, że termin popkultura nie obejmuje tylkomedialnych produktów dostępnych w w kinie, telewizji, w radiu, na CD iw księgarni. Że rozciąga się znacznie szerzej: na całe spektrumaktywności w świecie, w którym przyszło nam żyć. Elementem kulturypopularnej jest posiadanie i prowadzenie samochodu, który staje sięikoną statusu i elementem dyskursu władzy. Elementem kultury popularnejsą metody radzenia sobie ze stresem, bo tabletka nie jest tylkolekarstwem: jest obietnicą handlową niosącą konkretne konotacje ispełniającą aspiracje (bierzesz prozac – przynależysz do pewnej grupy).W tym sensie ultra-popkulturowy bywa też seks. A Jędryka szuka sposobówna to, jak się uwolnić od sprzedażno-partycypacyjnej logikiodnajdywania się w kulturze rozumianej w najszerszym sensie.

Jednakżeby ten trop odnaleźć w książce Jędryki, trzeba się przebić nie tylkoprzez kolejne rozdziały przeznaczone dla zupełnie innego czytelnika(bezpieczniej powiedzieć: odbiorcy, bo rzadko bywa on czytelnikiem), a– co gorsza – przez mentorski ton autora. Ów, bez wątpienia biegłyerudyta, nie pozwala o tym ani na chwilę zapomnieć. Jest belfrem,mentorem, tutorem – ale nie partnerem. Popatrz, mówi, ja się od tegowszystkiego wyzwoliłem, ty też, droga blondynko, możesz. Piekielnainteligencja i bardzo zaraźliwy humor autora w tej konwencji nazbytczęsto giną.

Drugi sukces Jędryki, który wynika z poradnikowegocharakteru jego książki, to demaskacja. Czuję się zdemaskowany tym, żeświadczący o obyciu kanon daje się streścić w kilku filuternychzdaniach. Czuję się zdemaskowany orientując się, jak niewiele treściwystarczy, żeby uznać kogoś za przynależącego do świata ludzimieniących się inteligentnymi. Jędryka pisze ABC oczywistości i w jakiśsposób dowodzi, że z tych kilku rozdziałów oczywistości składa sięzadowolony z siebie uczestnik kultury. Kultury, która – czy tego chcemyczy nie – jest i będzie popularna.

W tym celu czytelnik, którynie uważa się za blondynkę, może po „Popkulturę dla blondynek” sięgnąć.Żeby – jeśli zdoła w ten właśnie sposób książkę Jędryki odczytać –zweryfikować swoją pewność.

Trochę żal, że musi najpierw zdołać.

 
 Michał Jędryka, „Popkultura dla blondynek”,
wydawnictwo Helion, Gliwice 2009 r.

„Testament” – biblijna gra komputerowa

Szwedzcy studenci z Uniwersytetu w Skövde pracują nad grą komputerową, w której gracz, wcielając się w anioła, ma pomagać bohaterom Starego Testamentu. Autorzy chcą, by grę tę mógł wykorzystywać szwedzki Kościół w przygotowaniach młodzieży do konfirmacji.

Pamiętacie, jak Empik w pierwszokomunijnym sezonie sprzedawał konsolę do gier w zestawie z Pismem Świętym? Wyglądało to zupełnie jak konsola z dołączoną grą gratis, co natychmiast podchwycili internauci, układając serię komentarzy – według mnie jedną z najzabawniejszych w historii polskiego internetu. (można ją przeczytać tutaj…).

I oto się doczekaliśmy. Chociaż po wstępnym obejrzeniu projektu mam nieodparte wrażenie, że powyższe pomysły internautów były dużo lepsze.

Gra „Testament” zorganizowana jest jak klasyczna gra RPG typu hack’n’slash: ganiamy po planszy, bijemy się mieczem ognistym z  różnymi ludźmi i potworami, które chcą zaszkodzić ochranianym przez nas bohaterom.
Redaktorzy Gamecorner.pl zapytują z powątpiewaniem: „o ile Stary Testament jest rzeczywiście dość krwawy,to czy wycinanie w pień różnych mieszkańców Ziemi Świętej (orazpaskudnych stworów w stylu gigantycznych skorpionów) jest najlepszymmożliwym sposobem na przedstawienie tej historii? (…) Czego te dzieciaki rzeczywiście się nauczą z gry?Czegoś o Bogu i chrześcijaństwie, czy też może tego, że Arka Przymierzaprawie została zniszczona przez wielkie skorpiony albo tego, żeFilistyni mieli wielkie miecze, stalowe pancerze a ich szamani pluliogniem?”.

To kolejna odsłona tego samego mechanizmu, o którym pisałem w notce o tureckim programie „Zawody skruszonych”. Popkulturowa redukcja, która czerpiąc motywy i toposy z rejestru kultury wysokiej, przerabia je na własną, rozrywkową modłę. Przekonanie twórców gry o tym, że mógłby ją do katechizacji wykorzystać Kościół, zakrawa raczej na chwyt marketingowy – chociaż sama gra jest projektem studenckim, czyli raczej nie do końca nastawionym na komercję (inna sprawa, że Google też kiedyś było projektem studenckim…).

A może się mylę?

Anioł siekący na prawo i na lewo napastników, z których bucha jucha, to obrazek niosący niezbyt przekonujące teologiczne przesłanie. Ale przecież zbrojni aniołowie i walczący z wrogiem święci to motyw obecny w ikonografii chrześcijańskiej od średniowiecza, odkąd tylko pojawiła się doktryna wojny sprawiedliwej, a wczesnochrześcijański pacyfizm ustąpił na rzecz racji stanu chrześcijańskich władców. Marzenie o nadprzyrodzonym wojowniku, który przeprowadza słabą ludzkość (rzecz jasna – tę jej część, której jedynie słusznej racji przypisuje się bożą sankcję) przez czyhające na nią doczesne zagrożenia, jest prawie tak stare jak religia. W popkulturowym wydaniu może wyglądać tak, jak gra „Testament”.

Może jednak jest tak, jak sugerują twórcy serwisu theory.org.uk  – że zabawa prowadzi do  zadawania sobie głębszych pytań (tak jak głębiej można interpretować słynnego Szopieżwała)?Może grający aniołem z mieczem ognistym dzieciak postanowi w końcusprawdzić, kto to właściwie był ten Mojżesz, którego przeprowadziłwłaśnie przez gniazdo skorpionów-gigantów?

Jakieś szanse na jej edukacyjny walor byłyby wtedy, gdyby w grze – oprócz wywijania mieczem – trzeba było choćby porozmawiać z biblijnymi postaciami. W przeciwnym razie można się będzie z niej dowiedzieć tyle, ile z „Wolfensteina” można się dowiedzieć o hitleryzmie.

Wrogowie publiczni – dziś prawdziwych gangsterów już nie ma

Kim był John Dillinger? Jednym z najsłynniejszych amerykańskich gangsterów lat 30., specem od napadów na banki i spektakularnych ucieczek. Ostatnio również bohaterem jednego z najbardziej oczekiwanych filmów roku 2009. Mowa oczywiście o „Wrogach publicznych” Michaela Manna, z Johnym Deppem w roli głównej.

Ci, którzy spodziewali się oszałamiającego kina akcji z pościgami, strzelaninami, ruletką, pięknymi kobietami i odważnymi mężczyznami, mogą się poczuć rozczarowani. Bo to trochę nie taki film. Strzelaniny i pościgi, owszem są. Ale kręcone bez epickiego rozmachu, w ciasnym kadrze, rozedrgana kamerą, jak z ręki, huk nie dudni w uszach, muzyka nie podkreśla dramaturgii, tylko kilku zmęczonych facetów w kapeluszach strzela monotonnie do innych facetów w kapeluszach. Nawet trochę nudno to wygląda. Ale – powtórzę się – nie oto chodzi w tym filmie. Żeby było efektownie, epicko, żeby trzymało w napięciu.

Napięcie w tym filmie buduje coś zupełnie innego: zderzenie dwóch mitów popkultury, na których zwykle opierano takie historie. Mitu „miejskiego Robin Hooda” z mitem „anioła z FBI”. I tak jak dwie cząsteczki o przeciwnych ładunkach anihilują się wzajemnie, tak we „Wrogach publicznych” te dwa mity znoszą się nawzajem. I nie pozostaje po nich nic, tylko dymiące zgliszcza, wyprute z patosu smutne twarze odartych z mitu gangsterów i policjantów, i trochę złotego pyłu, żeby ozłocić legendę Johnny’ego Dillingera.

Może na początek anioły z FBI. Nie ma w nich nic patetycznego, nie są ani piękni w swych idealnie dopasowanych garniturach, kapeluszach i prochowcach, ani dobrzy, nieskazitelni, moralnie nietykalni, jak nie przymierzając Kevin Costner czy Sean Connery, nie przeżywają etycznych rozterek ani nie podejmują tragicznych wyborów, jak Clint Eastwood. Mają niesympatyczne twarze i po prostu strzelają, bo to ich metoda śledztwa. Christian Bale jako Melvin Purvis ma cel – dopaść Dilingera, ale jego motywacje nie są szlachetne, jak dobro publiczne, porządek, prawo czy inne bzdury. On ma wykonać zadanie, bo tego oczekuje od niego jego szef, J. Edgar Hoover, którego motywacje są z kolei polityczne. Ludzie Purvisa to zaś albo nieudacznicy, albo bezwzględni brutale, którzy z zimną krwią strzelają do ludzi, czy chociażby biją kobiety. Oglądamy jak rodzi się FBI, ale jest to poród w bólach, trudne lekcje odrabiane na własnych błędach, nie zaś „etap heroiczny”, o którym kiedyś będzie się pisać ballady.

Podobnie gangsterzy. Nie mają w sobie dostojeństwa Marlona Brando, sarkazmu Humphreya Bogarta, uroku Ala Pacino albo fantazji Roberta de Niro. Nie ma tu mafii z jej honorem, omertą, vendettą i michą spaghetti na stole, jest grupka facetów, którzy chcą się dorobić najmniejszym kosztem, nie mają żadnego planu, nie chcą się mścić ani podkopywać fundamentów systemu.  Nie ma zakazanych spelunek, gdzie leje się nielegalny alkohol, nie ma diamentów, nie ma ruletki, pokera i pięknych a upadłych kobiet. Nie ma nawet jazzu. Jest za to permanentna ucieczka, walka o przetrwanie, lawirowanie miedzy bankiem, gdzie przy pomocy krzyku i spluwy można zostać królem (no, jak trzeba podzielić się łupem z kolegami, to zostaje przynajmniej na waciki), a więzieniem, gdzie zostaje się żebrakiem. Są strzelaniny, a jakże, jest też i krew, ale są i łzy. Gdzie zatem te syndykaty, imperia zbrodni, jaskinie hazardu, gdzie leje się szampan i piszczą aktorki z wodewilów? Chyba w legendzie, którą „Wrogowie publiczni” skutecznie rozmontowują.  

I jest jeszcze Johnny. Który nijak nie pasuje do tego szarego i smutnego świata, jak egzotyczny ptak, papużka tłukąca się o strop piwnicy. Piotruś Pan, Billy the Kid, który na pytanie „czego chcesz, Johnny”? odpowiada – „wszystkiego. I to w tej chwili”. Człowiek z innej trochę bajki, innego komiksu. Z bajki, gdzie po tym, jak obrabuje się ostatni bank, można uciec gdzieś daleko i żyć długo i szczęśliwie, u boku kopciuszka, którego wyciągnęło się z szatni, gdzie podawał płaszcze. Dziecięca, niewinna twarz Johnny’ego (kto mógłby lepiej się do tej roli nadawać, niż Johnny Depp?) od samego początku budzi lęk – ten człowiek nie skończy dobrze, na pewno coś mu się stanie, nie ma dla niego miejsca w tym świecie. I mimo, że Johnny ma fantazję, to nie ma ani szczęścia, ani rozumu nie słucha. Wejdzie sam do budynku policji i przez nikogo nie niepokojony przejdzie się po pomieszczeniach sekcji odpowiedzialnej za poszukiwanie właśnie jego. Ucieknie z więzienia samochodem szeryfa. Ale w końcu straci swoich wszystkich kompanów, gdzieś popełni błąd, komuś niepotrzebnie zaufa. I źle się to skończy. A widz z napięciem czeka, kiedy to się stanie, co mu zrobią, bo w końcu to nie jest bajka, ani nawet „American gangster”. Widza nie obchodzi szachowy pojedynek tych dobrych z tymi złymi (poza tym – którzy są którzy?). Obchodzi go Johnny, który jak dziecko się śmieje i jak dziecko płacze.

Świat wykreowany we „Wrogach publicznych” odarty jest z patosu. Śledztwo nie jest błyskotliwe, agenci FBI nie są szlachetni, gangsterzy tudzież, nawet nie są demoniczni. Wszyscy są zmęczeni i zrezygnowani, pościgom brakuje brawury, akcji rozmachu, kadr jest jakiś taki ciasny, jak w telenoweli czy teatrze telewizji. Może to męczyć widza wychowanego na hollywoodzkich superprodukcjach, gdzie wagnerowska muzyka podkreśla te szczególnie ważne momenty, kiedy ktoś wypowiada jakieś ważne kwestie o Prawie czy Sprawiedliwości albo objaśnia komuś swój Evil Plan. Ale tego wymaga rozmontowanie konwencji, obalenie mitu. Pokazanie, że życie i śmierć gangstera nie są romantyczne, a życie i śmierć federalnego agenta nie są heroiczne.

Kiedy zabija się mit, pryska bańka mydlana i zostają tylko smutni faceci w kapeluszach strzelający do siebie bez opamiętania. I Johnny, który swoim trochę smutnym, trochę filuternym uśmiechem zdaje się mówić, jak mogło by być pięknie, gdyby rzeczywistość była choć trochę podobna do mitu.