„Jak oni nawracają”

Ksiądz, rabin, imam i buddyjski mnich przeciw dziesięciu ateistom. Kto się nawróci – wygrywa pielgrzymkę. I zbawienie. To nie żart. W tureckiej telewizji Kanal T ma we wrześniu wystartować telewizyjne show „Tövbekarlar Yarışıyor”. W wolnym tłumaczeniu: „Zawody skruszonych”.

Albo: „Jak oni nawracają”. Albo „Taniec z pokutnikami”. Albo „Wiara w ciemno”.

Jak podaje wpływowy turecki dziennik „Hürriyet” (a za nim m.in. BBC) co tydzień naprzeciw duchownych czterech wielkich religii stanie dziesięciu niewierzących, starannie wyselekcjonowanych w castingu prowadzonym przez komisję teologów. Jeśli któryś z uczestników się nawróci – wygra wyjazd-pielgrzymkę do centrum nowo wybranej religii: do Jerozolimy dla chrześcijan i Żydów, do Mekki dla muzułmanów, do Tybetu dla buddystów. Jak zapewnia zastępca dyrektora Kanal T Ahmet Özdemir, zwycięzca będzie obserwowany również po programie, bo „wyjazd nie ma być wycieczką, lecz przeżyciem duchowym”. Na tym jednak nie koniec. Bo program reklamuje się hasłami „Otrzymasz największą możliwą nagrodę” i „Uwierz, nawróć się, Bóg ci wybaczy”.

Chyba pierwszy raz ktoś ogłosił, że nagrodą w telewizyjnym show jest zbawienie.

Özdemir zapewnia, że jego kanał nikomu nie narzuca, jaką religię ma wybrać. Zachęca natomiast do wiary w Boga. Turecki „Hürriyet” publikuje głosy sprzeciwu liderów muzułmańskich, pomysł nie spodoba się też na pewno katolikom, zwłaszcza tym, którym bliski jest duch deklaracji „Dominus  Iesus”. Ale problemy doktrynalne zostawmy na boku. Bo pomysł na „Zawody skruszonych” jest książkowym przykładem tego, jak działa przykładanie kategorii kultury popularnej do zjawisk spoza jej rejestru.

Socjolog George Ritzer ukuł już dawno temu pojęcie „makdonaldyzacja”. Jego zdaniem kultura globalna funkcjonuje według zasady, że najlepiej, gdy wszystko jest wszędzie takie samo, możliwe do szybkiego nabycia i szybkiej konsumpcji. Jakość to sprawa drugorzędna. I oto program, w którym nawrócenie ma się dokonać w jednym odcinku, w formule znanej na całym świecie, i to od ręki. Zawodnik wychodzi z programu z gotowym towarem, zadowolony klient, w dodatku usatysfakcjonowany w świetle kamer. Jaką tymczasem jakość może mieć nawrócenie w pół godziny? Czy opiera się o to, który z duchownych lepiej wypadł, ładniej mówił, miał efektowniejsze szaty? Trudno sobie wyobrazić, by nawet najlepszy kaznodzieja czy mistyk zdołał niewierzącego skłonić (bo takim słowem posługują się twórcy programu), by swą niewiarę porzucił na rzecz konkretnej religii. Chyba, że zdoła sprowadzić na delikwenta cud na miarę nawrócenia Szawła.

Albo – na miarę dokonań teleewangelistów, którzy przed kamerami wzbudzają religijną ekstazę, uzdrawiają i rozwiązują problemy życiowe. Teleewangeliści to jedyny wzorzec dla takiego programu, jaki można sobie wyobrazić. Ale to wzorzec z innej tradycji, dość młodej z resztą (więcej o teleewangelistach – i nie tylko – w moim tekście „Własność – rzecz święta”, w dodatku do najnowszego „TP”).

Tymczasem ogromnie jestem ciekaw, jak twórcy programu chcą go dopasować do modelu telewizyjnego show, skoro sami deklarują, że będzie on polegał na dyskusji duchownych z ateistami. Dyskusja w show? Toż to będzie (nomen omen) piekielnie nudne. Chyba że będzie to typ dyskusji znany z „Randki w ciemno”: dowcipne pytanie, błyskotliwa odpowiedź. Chichoty widowni. Wybieram kandydata numer jeden. Oklaski. Wygraliście pielgrzymkę do Jerozolimy.

Za całym przedsięwzięciem kryje się jeszcze jeden problem. Dziś profanum bardzo chętnie sięga po sacrum – czerpie z jego narracji albo wręcz tworzy własne formy dla sacrum. I często jest tak, że przedstawiciele religii łapią się w tę pułapkę, choć w szlachetnym odruchu. Chcąc ewangelizować, wkraczają na tereny profanum – i bardzo dobrze, wszelako, ograniczając przykład do katolicyzmu, na tym właśnie polega postulat obecności Kościoła w świecie, wysunięty przez Sobór Watykański II. Gorzej, gdy szukając na terenach profanum metod ewangelizacji, nieostrożnie sięgają po środki kultury masowej. I zamiast kierować w stronę sacrum, kierują w stronę dokładnie przeciwną. Gdzie przebiega granica między skuteczną obecnością religii w świecie i mówieniem przez religię językiem świata, a zagubieniem ewangelizatora w tym świecie? Trudno tę granicę wykreślić, ale osobiście robię się podejrzliwy, gdy duchowny zaczyna rapować.

Owszem, twórcy programu przekonują, że będzie on źródłem edukacji o największych religiach. Jeśli jednak wpisze się go w model telewizyjnego show – z tej edukacji niewiele wyjdzie. Jeśli się tego nie zrobi – niewiele wyjdzie z programu.

Może poza fajną wycieczką.

Retrowampir, czyli podróż do źródeł konwencji

Czy jest sens odgrzebywać starocie, które kiedyś wywoływały może burzę emocji, ale dzisiaj są w stanie wywołać co najwyżej uśmiech pobłażania? Oczywiście, że jest, przynajmniej w przypadku niektórych. Do tych, które stały się fundamentalne dla popkultury i wciąż stanowią inspirację dla kolejnych pokoleń twórców. Tekst, o którym myślę, jest nietypowy. Fundamentalny, ale zapomniany. Do tego stopnia, że nie udało mi się znaleźć polskiego tłumaczenia całości. Ale bohatera tego tekstu wszyscy znamy. Od ponad stu lat wciąż żywy, rozmnożył się nawet, a setki jego dzieci zaludniają strony powieści, komiksów, kadry filmów i seriali. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest to jedna z najbardziej żywotnych (czy może raczej – nieumarłych?) postaci popkultury. Chodzi o Hrabiego Drakulę z powieści Brama Stokera.

Dzisiejszy wampir popkulturowy daleko odszedł i uniezależnił się od swojego wiktoriańskiego przodka. Różnica między nimi jest mniej więcej taka, jak między Bradem Pittem (czyli Louisem z „Wywiadu z wampirem”) czy Robertem Pattinsonem (czyli Edwardem ze „Zmierzchu”) a Maxem Schreckiem – czyli Hrabią Orlockiem z filmu Murnaua „Nosferatu – symfonia grozy”.

 
Robert Pattinson jako Edward (2008) oraz Max Schreck jak Nosferatu (1922), materiały dystrybutorów

Lektura Brama Stokera to swego rodzaju powrót do źródeł konwencji. Do czasów, kiedy eteryczne damy w zwiewnych nocnych koszulach snuły się w lunatycznym letargu przez zrujnowane opactwa, wariaci z zakładu zamkniętego wyli po nocy do księżyca a arystokraci upijali się absyntem. Mimo miejscami irytującego, egzaltowanego języka i patetycznych dłużyzn, powieść Brama Stokera wydaje się zaskakująco nowoczesna. Poskładana z zapisków głównych bohaterów, fragmentów artykułów prasowych, telegramów, daje subiektywny obraz z różnych „kamer”, bez wątpliwych dobrodziejstw wszechwiedzącego narratora. Co ciekawe, najmniej w tej książce jest… samego Drakuli. Towarzyszymy w ostatnich dniach życia jego ofiarom, w gorączkowych poszukiwaniach jego tropicielom, ale sam Hrabia pojawia się na kartach powieści dosłownie kilka razy, a wypowiada sie jeszcze mniej (całe szczęście, nie zanudza czytelnika przydługimi monologami tłumaczącymi jego Złowieszczy Plan wszystkim dookoła). Jego obecność jest jednak wyczuwalna, jest stale towarzyszącym bohaterom zagrożeniem (znakomita intuicja autora, teraz dokładnie tak robi się dobre filmy grozy, bez epatowania silikonowymi potworkami śliniącymi się czymś paskudnym). Drakula to wcielenie Zła, a zmaganie bohaterów z tym właśnie Złem jest tematem tej książki.

Czarno-biały podział na tych dobrych i tego Złego, może irytować. Jak nieskazitelni rycerze Graala Lord Godalming, amerykański podróżnik Quincey Morris, londyński psychiatra dr Seward, skromny prawnik Jonathan Harker i oczywiście wielki łowczy Profesor Van Helsing (na marginesie: cóż za piękna galeria wiktoriańskich postaci), bez wahania i bez wątpliwości podejmują trudne zadanie wytropienia wampira i nie ustają w nim, póki go nie ukończą. Na swoiste „zainfekowanie” złem narażone są za to kobiety. Piękna, delikatna Lucy, wykorzystana przez Hrabiego sama staje się wampirem, od przerażającego wiecznego życia uwalniają ją jej ukochani mężczyźni, ucinając jej głowę i przebijając serce kołkiem. Podobnie Mina Harker, która przeszła „chrzest krwi” pijąc krew samego Drakuli – oczyścić ją może tylko unicestwienie samego Hrabiego, inaczej po śmierci przeistoczy się w wampira. Kobieta, ta słabsza i niesamodzielna, ta bliższa naturze i ciemności, pełna tajemnic, niezrozumiana do końca przez tworzących cywilizację mężczyzn – to myślenie bardzo typowe dla tamtej epoki. Charakterystyczne zresztą, że ofiarami wampirów stają się głównie kobiety – czy to spuścizna po Stokerze jako ojcu-założycielu gatunku, czy może jest w tym jakaś kulturowa głębia? Maria Janion interpretuje „pocałunek wampira” jako metaforę gwałtu.

Drakula to potwór. Bezwzględny, nieludzki, przebiegły, brutalny. Nie przeżywa dramatu z powodu swojego utraconego człowieczeństwa, nie filozofuje na temat wieczności, nie tęskni za ciepłem ludzkiego ciała, miłością i rodziną. Stokerowski wampir nie ma osobowości – ma tylko zęby. Od tamtych czasów wampiry jakoś tak generalnie wyspokojniały, wypiękniały, a ostatnio popijają nawet sztuczną krew z puszki i walczą o swoje prawa publiczne. A tymczasem Drakula był wyjątkowo nieestetyczny. Długie, ostro zakończone paznokcie, przeraźliwie blada cera, emanujący nienawiścią do wszystkiego co żywe wyraz twarzy, a do tego otaczający go stęchły zapach psującej się krwi („odór tysiąca otwartych grobów”). Nie to, co eteryczny Lestat… W Drakuli nie ma nic tajemniczo pociągającego. Współczesny wampir, ten nieśmiertelny nadczłowiek, piękny i zimny, jest w jakiś przeraźliwy sposób doskonały, amoralny i wolny. On uwodzi, elektryzuje, jak sen o potędze, wiecznym życiu i wolności od dobra i zła. Stokerowski Drakula, nasz protowampir, jest zaś dokładnie tym, czym jest – wielką pijawką łasą na ludzką krew. Temu celowi podporządkowana jest cała jego mizerna egzystencja. Naprawdę nie ma czego zazdrościć. Co ciekawe, Stoker w stosunku do wampira używa sformułowania nie „nieśmiertelny”, ale „nieumarły” – jakby to nie wieczne „życie” (a w zasadzie coś w rodzaju życia, mizerna egzystencja spędzana na letargu w trumnie i wiecznych łowach na ludzką krew), ale śmierć właśnie była darem, którego wampiry zostały pozbawione.

Kultura popularna pokochała jednak tego potwora, kreaturę, w której nie ma nic ludzkiego, która pożywia się na człowieku i zamieszkuje cuchnące zepsutą krwią groby. I to właśnie ona dała mu prawdziwie wieczne życie i w jakiś przewrotny sposób „zbawiła” wampira obdarzając go jeśli nie uwodzicielskim czarem, tajemniczym urokiem, ludzkimi odruchami i głębią, to przynajmniej osobowością i inteligencją. I w pewnym momencie zaczęła cytować, a nawet „poprawiać” samą siebie.

Jeśli przypomni się film Francisa Forda Coppoli z 1992 roku o znaczącym tytule „Bram Stoker’s Dracula”, to w dość wiernie zekranizowanej historii transylwańskiego arystokraty z nienaturalnie długimi zębami pojawia jedna znacząca różnica – okazuje się, że cały ten zgiełk dlatego, że Drakula kocha Minę, a Mina w sumie też kocha Drakulę. Nie do pomyślenia dla Brama Stokera, którego granice dobra i zła są stałe i niezmienne jak klify Dover i imperium Królowej Wiktorii. Granice te później znacząco naruszy Hannibal Lecter, sympatyczny intelektualista, który lubi od czasu do czasu przyrządzać nietypowe dania z podrobów (co ciekawe, filmowy Hannibal, czyli Anthony Hopkins gra w filmie Coppoli Van Helsinga), ale w świecie Brama Stokera były one święte.

Następne obok powieści Stockera fundamentalne dzieło gatunku, czyli film Murnaua „Nosferatu – symfonia grozy” z 1922 roku zostało ciekawie wykorzystane w filmie Eliasa Merhige „Cień wampira” z 2000 roku. Film bazuje na legendzie, według której odtwórca głównej roli z filmie z 1922 roku Max Schreck rzeczywiście był wampirem. I z tym wampirem w pewien szatański pakt wchodzi reżyser, poświęcając życie swojej załogi dla filmu. To właśnie on, a nie stary, żałosny, zdziczały, samotny i smutny wampir jest tu prawdziwym potworem. Dodajmy jeszcze, że wampira gra Willem Dafoe, a reżysera John Malkovich, co zapowiada imponujący pojedynek aktorski.

Wampir zatem ewoluuje, dorasta, zmienia się z każdym twórczo użytym cytatem, dostosowuje się do nowych czasów i wymagań odbiorców popkultury. A może po prostu każda epoka ma takiego wampira na jakiego sobie zasłuży? Takiego „wampira na miarę naszych możliwości”?

Michael Jackson nie żyje

Trudno uwierzyć tym czterem słowom zapisanym razem. Umierają ludzie. A Michaela Jacksona odbierało się jako symbol, ikonę, gwiazdę. „Michael Jackson nie żyje” to tytuł nie do pomyślenia.

Wielbiony i odsądzany od czci i wiary, naśladowany i wyśmiewany, przez ostatnie kilka lat zapomniany, a jednocześnie – przez ponad dwie dekady – niezapomniany.

Michael Jackson był wcieloną popkulturą. Był treścią brukowych gazet i treścią arcydzieł popu. Znany na całym świecie i równocześnie całkowicie od tego świata odcięty. Stworzył najbardziej rozpoznawalny image świata, porównywalny może tylko z Marilyn czy Elvisem. Podzielił los ludzi-znaków, w których to co widać odrywa się od znaczenia. Wizerunek – od człowieka. Uciekając w wymyślony, bajkowy świat zbudowany za miliony dolarów, przekształcając swój wygląd, teatralizując strój, stawał się żywym baudrillardowskim symulakrum.

Dla dzieciaków lat 80. pozostanie wspomnieniem z dzieciństwa, pierwszym smakiem kultury popularnej Zachodu. Dla urodzonych w latach 80., które go stworzyły i które stworzył, Michael Jackson był od zawsze. Także dlatego tytuł „Michael Jackson nie żyje” jest tytułem nie do pomyślenia.

Gdzieś jeszcze mam tamte kasety magnetofonowe. Jest coś takiego w muzyce Jacksona, że choćby się jej nawet bardzo nie lubiło, to się ją lubi. Siedzi w nas, po prostu.

W tamtych latach Jackson wyprzedzał swoje czasy muzyką i technologią tworzenia show. Scena z morphingiem z teledysku „Black or white” przeszła do historii. To były czasy, gdy nikomu się takie rzeczy jeszcze nie śniły. Jackson bardzo konsekwentnie wpisywał w swoją twórczość swoje wielkie przesłania i budował wielkie symbole.

Bajecznie bogaty chłopak  z wielodzietnej, ubogiej rodziny, stał się wcieleniem amerykańskiego marzenia. Potem stał się tego marzenia ofiarą.

Teraz, gdy wszystkie media świata podają tę informację, a fora internetowe na YouTube, pod wideoklipami króla popu zapełniają się pożegnaniami, cisną się na usta same komunały o kończących się epokach. Pointy więc nie będzie. Swoją pointę dopiszą na pewno tabloidy. Nie mam ochoty jej czytać.

Za to posłucham jeszcze „Heal the world”

Szopieżwał a sprawa polska

Instytut Adama Mickiewicza ogłosił konkurs na gadżet promujący kulturę polską. Sam się prosił. Do konkursu stanęli Michał Jońca i Sebastian Bałut, którzy zgłosili plastikową figurkę ochrzczoną uroczo „Szopieżwał”. Ma głowę Szopena, uniesione ręce Jana Pawła II i tułów Wałęsy (oczywiście z Matką Boską w klapie). Profanacja? Prowokacja?

(Sprawa ma już prawie miesiąc, ale nie mogłem się oprzeć. Dziękuję Grzegorzowi za informację na forum „TP” w Goldenline!).

Szopieżwał to wielostwór, który przez wchłonięcie poszczególnych elementów luminarzy polskiej kultury ucieleśnia cały jej splendor i powab” – napisali, jak relacjonuje Gazeta.pl, artyści. Figurkę można by montować własnoręcznie i twórcy przekonują, że można by ją także własnoręcznie kompletować, np. dokładając jej nogi strzelca złotej bramki na Euro2012. Rzecz jasna, pomysł wykorzystania gestu Jana Pawła II jest dyskusyjny, może bulwersować (Ryszard Bugaj tak się zdenerwował, że aż w konkurencyjnym wobec „Wyborczej” „Dzienniku” opublikował manifest swojego oburzenia – choć chyba bardziej przeszkadza mu uznawanie za bohatera Lecha Wałęsy, za którym raczej nie przepada… Ale to inna historia). Warto chyba jednak przejść nieco ponad tym problemem: choć Szopieżwał to zgrywa, to jego twórcy mają chyba coś ważnego do powiedzenia.

  

Jońca i Bałut odwołali się do tradycji zabawek zwanych action figures.Figurek bohaterów komiksów czy kreskówek. Jako dzieciak marzyłem o GIJoe, wcześniej – zwykle po wizycie u dentysty – dostawałem w ramach rekompensaty gumowe figurki bohaterów Gwiezdnych Wojen. Kto miał ich najwięcej – rządził na podwórku (i pewnie miał najzdrowsze zęby). Dziś kolekcjonerzy action figures za wyjątkowe egzemplarze potrafią dać grube pieniądze. A kupić można nie tylko plastikowego Batmana czy Darth Vadera. W Stanach Zjednoczonych furorę robią action figures polityków i innych wielkich tego świata. Na przykład Jana Pawła II.

Znakomity, poświęcony teorii kultury serwis Theory.org.uk przedstawia (fikcyjne niestety) figurki Anthony’ego Giddensa i Michela Foucaulta. „Te zabawki mają prowokować dyskusjępiszą autorzy. – Zabawa action figures prowadzi do pytań takich, jak 'dlaczego Giddens trzyma książkę pt. Modernity and Self-Identity?’, albo 'kto to jest ten łysy?’.

Do jakich pytań prowokowałby Szopieżwał?

Szopieżwał to wielostwór. Tak, jak nasza tożsamość narodowa, składana z części, fragmentarycznych gestów, kawałków wyjętych z kontekstu całej postaci. Składanie z kawałków to przecież tak charakterystyczna popkulturowa czynność, a jej efekt, ów wielostwór, okazuje się karykaturą. Szopieżwał „ucieleśnia cały splendor i powab” naszej tożsamości narodowej – jeśli tak, to jest ona plastikowa, zabawkowa, groteskowa… Ponura interpretacja nasuwa się sama. Ale szukajmy dalszych znaczeń.

Instytut Adama Mickiewicza chciał gadżetu. A gadżet z natury rzeczy jest niepoważny. Ma być efektowny, ma zaskakiwać, śmieszyć, rozluźniać przestrzeń biurka, dyndać przy telefonie komórkowym. Ma być masowy, ale też stwarzać pozory bycia zindywidualizowanym, wyrażać jego posiadacza.

Zjawisko action figures to wzór kultury przeniesiony z USA, a zatem nie ma sensu doszukiwać się w podobnych figurkach profanacji. Kultura amerykańska lubi przetwarzać ważne rzeczy na rejestry popkultury i nie ma to nic wspólnego z wyśmiewaniem. Najważniejsze wydarzenia historyczne obchodzi się barwnymi paradami pełnymi baloników i karnawałowych przebierańców. Z okazji inauguracji prezydentury Baracka Obamy ukazało się specjalne wydanie „Spidermana”, gdzie Człowiek-Pająk jest jej specjalnym gościem. A występ w najpopularniejszym talk-show to punkt honoru szanującego się polityka czy celebryty. W tym kontekście figurki pełnią niemal funkcję kieszonkowych pomników.

I właśnie – nie mogę się oprzeć skojarzeniu action figures z pomnikami Jana Pawła II. Oczywiście, pomnik w obrębie naszej kultury powstaje z innych motywacji i ma być nośnikiem innych emocji niż zabawka. Ale polskie pomniki Papieża są masowe, choć chciałyby być zindywidualizowane (wystarczy przejrzeć znakomitą pracę Kazimierza S. Ożoga albo galerię na Wikipedii). Zapewniają dobre samopoczucie, budzą uproszczone skojarzenia, działają pojedynczym gestem, abstrahują od kontekstu. Z pomnika można być dumnym, można zapalić pod nim znicz, można nasycić swoje poczucie spełnionego obowiązku i okazania szacunku. Podniosłość zastępuje skupienie, a emocje – refleksję. Przy takich pomnikach figurka Szopieżwała okazuje się błahą li tylko krotochwilą.

Action figures, choć często stoją w kolekcjonerskiej gablocie, są w swojej proweniencji zabawkami. Zabawka to więcej niż gadżet, bo służy do aktywnej rozrywki. Gadżet jest nośnikiem znaczeń, natomiast zabawka – w akcie zabawy – prowokuje do budowania własnych narracji za pomocą postaci, którą przedstawia.Robimy dokładnie to samo – ikonie naszej kulutry czy tożsamości sami dopisujemy znaczenia, czasem wręcz słowa i motywacje. Jak w dziecięcej zabawie, animujemy figurkę Papieża czy bohatera narodowego, każąc jej wypowiadać to, co wymyśliliśmy sami. Szopieżwał wtedy przemawia.

Figurka Jana Pawła II czy prezydenta George’a W. Busha to uproszczony wizerunek: sprowadzony do jednego atrybutu, zredukowany, a zarazem charakterystyczny. Taki rodzaj znaku nauka nazywa ikonem – a my tak spreparowane postacie nazywamy ikonami popkultury. Czy tego chcemy, czy nie, wielcy tego świata – przez konsekwencje wynikające z obecności w upraszczających, „spłaszczających” mediach – stają się w naszych oczach ikonami popkultury. Tyle że ostatecznego aktu spłaszczenia dokonujemy my sami – to my wyjmujemy z kontekstu, montujemy swoją zabawkę z kopiących piłkę nóg, uniesionych dłoni, charakterystycznych wąsów, zapamiętanych szlagwurtów (a niektóre, bardziej zaawansowane figurki, mają czip z nagranymi najbardziej znanymi cytatami, z których słynął ich pierwowzór).

Przecież dokładnie tyle zostaje nam w głowach. Akurat na plastikową figurkę.