Czytając „Kod Leonarda da Vinci” miało się wrażenie oglądania filmu. Paradoksalnie z tego powodu, ekranizacja tej najbardziej znanej powieści Dana Browna okazała się porażką. Z „Aniołami i demonami” (nie streszczamy, streszczenie można znaleźć tutaj) wyszło inaczej. To bowiem książka, która nawet jak na standardy gatunku składa się z tak ogromnej ilości bzdurnych rozwiązań fabularnych, że nie da się przymrużyć oka – bo oko łzawi, a autor naciąga rzeczywistość i fakty do swoich teorii, tracąc często zupełnie kontakt z wyżej wymienioną rzeczywistością (co z tego, że na obelisku nie ma anioła tylko gołąb? Dla bohaterów gołąb jest w końcu „aniołem pokoju”, a przynajmniej ma skrzydła, więc czego się czepiać). Twórcy ekranizacji zdecydowali się książkę poprawić. I chyba się udało.
Robert Langdon nie poleci więc do Europy prototypem ultraszybkiego samolotu, a później nie wyskoczy z helikoptera, by bezpiecznie wylądować w Tybrze na rozpostartej kurtce. Także papieski kamerling nie okaże się synem papieża spłodzonym z zakonnicą za pomocą in vitro. Główny antagonista zaś nie będzie Arabem, w dodatku seksualnym dewiantem. Twórcy filmu wycięli te wątki chyba nawet nie z obawy przed reakcją widowni bądź dla politycznej poprawności. Po prostu, postąpili litościwie, jak dobry redaktor, któremu zależy na autorze. To, co niewiarygodne, staje się dzięki temu odrobinę wiarygodniejsze, relacja kamerlinga i zmarłego papieża – głębsza, zaś antagonista staje się postacią ciekawszą: nie wiemy, kim jest, wiadomo, że jest zimnym profesjonalistą, który jednak zdradzi ślady emocji, inteligentnym zabójcą, co czyni go w jednej z finałowych scen – nomen omen – demonicznym.
Sam główny bohater także zyskał w porównaniu z „Kodem” – Langdon Toma Hanksa jest prawdziwszy, ma swoją dramaturgię, nie jest tylko chodzącą encyklopedią, problem jego niewiary zagra w filmie ważną rolę. Może nie bez znaczenia jest to, że Hanks od poprzedniej części sympatycznie się postarzał.
***
Książka – a za nią także film – koncentruje w sobie całego Dana Browna – z jego ujmującą umiejętnością miksowania teorii spiskowych, wiecznie żywych motywów (Kościół, zagadki ukryte w dziełach sztuki, lęk przed nauką, złoczyńca pragnący władzy nad światem…) i amerykańskiej perspektywy. Ta ostatnia ujawnia jego ogromny kompleks wobec Europy (to CERN jest najważniejszym ośrodkiem naukowym, to w Europie powstały największe dzieła sztuki) i tak charakterystyczne dla Amerykanów „spłaszczenie historii”: między „trzysta lat temu” a „tysiąc lat temu” nie ma większej różnicy. W oryginalnym tekście książki wszystko, co starsze niż wiek, Dan Brown opatruje przymiotnikiem „ancient”. Amerykańską perspektywę widać też w ogromnie uproszczonym pojmowaniu rzeczy bardzo skomplikowanych i w czarno-białym podziale świata.
Na przykład relacja między nauką i Kościołem, która stanowi rdzeń fabuły: problem z nią miał i Dan Brown, i twórcy ekranizacji. W efekcie ocieramy się o trywialne schematy, postacie wygłaszają głównie komunały. Najciekawsza w tym kontekście postać: naukowca, który wyizolował antymaterię, a który jest zarazem księdzem – zostaje w filmie zredukowana do minimum. Nauka przysporzy też filmowcom kłopotów, gdy chodzi o wizualne stereotypy, na jakich się oparli: oto jesteśmy w Wielkim Zderzaczu Hadronów ośrodka naukowego CERN, skąd wykradziona zostanie antymateria, mająca później posłużyć do… anihilowania Watykanu. Filmowcy realizują nam przed oczami obraz, jakiego oczekujemy po naukowym laboratorium: mnóstwo ekranów, przełączników, kłębowisko rur i kabli, wreszcie pojawiają się wizualizacje cząstek – oglądamy teledyskową animację, w której zasuwamy rurą z prędkością światła, mijają nas inne cząstki… Nie jesteśmy fizykami, ale jesteśmy święcie pewni, że przelatujące cząstki nie robią „ziuuu!”. W filmie robią. Całe szczęście, że zderzane ze sobą w akceleratorze, nie robią „bum”. Za to antymateria… Fizycy pękają zapewne ze śmiechu, gdy do elektromagnetycznego pojemnika skapuje błękitnawa, świecąca i pełgająca substancja. Nie wiemy, jak wygląda antymateria, ale materia w pojemniku jest stuprocentową materią kultury popularnej. Na filmie musi tak wyglądać – bo tak sobie przecież to wszystko wyobrażamy.
Piekielnie duże wrażenie robi za to scenografia. Watykan nie zgodził się na kręcenie filmu w oryginalnych lokacjach, zatem wszystkie wnętrza musiały powstać w hollywoodzkim studio. To też dobra metafora dla rozważań o kulturze popularnej: skarby chrześcijańskiego dziedzictwa zostały przetworzone na potrzeby filmu, żeby w nowym kontekście wyglądały – w zamierzeniu autorów – jeszcze lepiej niż w oryginale. Bigger than life. Swoją drogą, autorzy filmu kilka razy puszczają w nim oko (do nas? do Watykanu?): gdy do Langdona przybywa wysłannik Stolicy Apostolskiej, ten odparowuje, że nie sądzi, by go tam szczególnie lubiano.
***
Dlaczego jednak w ogóle interesują nas historie ze spiskiem w roli głównej? Dlaczego nie przestajemy drążyć i pytać – czy Elvis żyje? Kto zabił generała Sikorskiego? Co było na pokładzie Kurska? Czy Amerykanie naprawdę byli na księżycu? Kto rządzi światem – amerykańskie służby specjalne, Żydzi, kosmici, Watykan, czy ludzie-jaszczury? Każdy chciałby poznać największe tajemnice, a tych, którzy twierdzą, że im się udało, jest więcej, niż nam się wydaje. Ile rozwiązań wszystkich niewyjaśnionych historii i zagadek można znaleźć w internecie, a każde jest inne!
Spiskowy światopogląd zakłada, że nic się nie dzieje bez przyczyny, że wszystko powiązane jest ze wszystkim a każde wydarzenie ma swój głęboko umotywowany sens. W świecie, jak w wielkim zegarku, trybiki kręcą się, z każdym tyknięciem przybliżając tajemniczych Onych do ich demonicznego celu. Główną zasadą spiskowego światopoglądu jest porządek. Choćbyśmy nawet nie widzieli sensu w otaczających nas wydarzeniach, to ktoś ten sens widzi, dokładnie wszystko zaplanował i z ukrycia pociąga za sznurki. Z odpowiedniego oddalenia wszystkie elementy, jak olbrzymia mandala, zaczyna się układać w pewien wzór, kod. Dla spiskowego światopoglądu nie do zniesienia jest myśl, że rzeczy po prostu się dzieją, że świata nie da się kontrolować zza multimedialnego biurka. Woli sądzić, że porządek i sens – chociaż niepoznany – istnieje, że władza nad światem – nawet demoniczna – jest możliwa, że wszystko da się – chociaż jest to niezmiernie trudne – wyjaśnić. Że prawda – jakakolwiek by nie była – jest gdzieś tam.
Spiskowy światopogląd jest całościowy i ekspansywny. Od wiary w globalne sprzysiężenie korporacji i eksporterów ropy naftowej przechodzi do spekulacji, czy przypadkiem za atakiem na WTC nie stoją Żydzi. Siłą innych, tych Onych, tłumaczy własną słabość. Strach przed ślepym i bezdusznym przypadkiem, który sprawia, że wielki transatlantyk po zderzeniu z górą lodową idzie na dno, tłumi wiarą we wszechmoc szalonych naukowców i dyktatorów zanoszących się demonicznym śmiechem przy wtórze błyskawic. Bombardowany przez medialne przekazy, w których są śmierć, cierpienie, katastrofy, wojny, zamachy terrorystyczne, klęski żywiołowe, woli przyjąć do wiadomości, że ktoś za tym wszystkim stoi, a nie, że świat po prostu taki jest.
Ale – jak druga strona monety – wszechmocne zło ma też swojego przeciwnika, wszechmocne dobro, nieustraszonego obrońcę w walce o przerwanie świata. Jamesa Bonda, Stevena Seagala, Batmana, wreszcie – Roberta Langdona. Bohatera na białym koniu. Księcia z bajki.
***
Spiskowy światopogląd daje olbrzymie pole do popisu dla kultury popularnej, eksplorującej niezmordowanie zakamarki teorii spiskowych. Im szerszy spisek, im potężniejsi „Oni” , im większy skarb, im potężniejszy smok, tym lepiej. Od demonicznego Doktora No, po korporacyjne Quantum, od świętego Graala po Skarb Narodu, w świecie permanentnej inwigilacji Jasona Bourne’a, odwiecznej walki dobra ze złem, wyrażają się największe lęki epok. Nuklearna zagłada zgotowana przez szalonego naukowca, infiltracja przez radzieckie służby specjalne – to lęki lat 50. i 60. Rewolucja lat 60. i wojna w Wietnamie otworzyły nowe możliwości – światowy spisek zrewoltowanych intelektualistów, czerwonych brygad – a podróż w kosmos wyzwoliła lęk przed inwazją z kosmosu. Czasy lat 90., „końca historii”, przynoszą pewną konfuzję w poszukiwaniu wroga – z tych czasów pochodzą najbardziej absurdalne chyba filmy o Bondzie z Piercem Brosmanem, których autorzy miotają się między zimnowojennym sentymentem a wykluwającymi się zagrożeniami związanymi z bezpieczeństwem energetycznym i wszechwładzą mediów. Superszpiedzy nagle stracili godnego siebie wroga, a zdetronizowani Oni – swoją władzę nad światem. Wydarzenia 11 września na nowo otwierają drzwi wielkim narracjom, z bajecznie bogatymi islamskimi fundamentalistami chcącymi zniszczyć nasz „way of living”, handlarzami bronią i międzynarodowymi korporacjami spekulującymi naturalnymi bogactwami w rolach głównych.
W kulturze popularnej, jak w krzywym zwierciadle, odbijają się lęki będące pożywką teorii spiskowych. W ten nurt doskonale wpisuje się fenomen Dana Browna, który do katalogu możliwych spiskujących dopisuje jeszcze Kościół katolicki. Strategii Browna, w jakkolwiek hamburgerowej formie nie podanej, nie da się odmówić sprytu. Bo jakaż instytucja sprawowała przez wieki większą „władzę nad światem” niż Kościół? Któraż instytucja ma więcej tajemnic niż Kościół? I tak jak Zakon Syjonu z „Kodu da Vinci” i Iluminaci z „Aniołów i demonów” są ewidentnie z palca wyssani, tak ziarenko niepewności – „czy aby na pewno wiesz wszystko o swoim Kościele” – zostaje zasiane. Konkluzją „Aniołów i demonów” jest to, że nie ma żadnego spisku, żadnych Iluminatów. Ale jest sekret: dzierży go Kościół ze swymi tajemnicami, odkładanymi przez wieki w archiwach watykańskich, niepodawanymi do informacji publicznej wydarzeniami. Widz dodaje dwa do dwóch: to prawda, Kościół ma tajne archiwum (bo też kto wie, że od XIX wieku jest ono dostępne dla naukowców?). Nie wszystko ujawnia (uczy się tego dopiero od niedawna).
Ale niebezpiecznie jest przywiązywać do tego zbyt wielką wagę – czy np. nie zgadzając się na filmowanie w oryginalnych lokacjach, Watykan nie podjął niechcący gry, dając sygnał, że w wymysłach Browna może być ziarenko prawdy? Jak sobie radzić z insynuacjami popkultury, dał dobry przykład biblioznawca Bart Ehrman – bez emocji, za pomocą naukowych faktów i analiz, rozmontował „Kod Leonarda da Vinci” na czynniki pierwsze, pisząc przy okazji fascynującą książkę. Na szczęście, tym razem jakoś mniej słychać głosów oburzenia i oskarżeń o herezję, niż to było w przypadku „Kodu”. To dobrze, że drugi raz nie dano się nabrać: tematy nietykalne są dla kultury popularnej jednym z najpożywniejszych pokarmów, trudno się więc dziwić, że chce się ona zajmować Chrystusem czy Kościołem. Źle, jeśli bierze się ją serio, a jeszcze gorzej, gdy się zakłada, że wszyscy wierni wezmą ją serio. Jeśli wezmą – świadczy to raczej o nich niż o Kościele.
Co szczególnie ważne: w naszym odczuciu „Anioły i demony” w najmniejszym stopniu nie kpią z Kościoła. Owszem, kolegium kardynalskie wydaje się momentami gromadką poczciwych staruszków, ale czy to herezja? Owszem, głównym sprawcą zła okaże się ksiądz, ale czy to nowość w kinie? Film pieczołowicie i dostojnie odmalowuje kościelne tradycje (konklawe!). Choć bohaterowie głównie biegają po Rzymie, to jednak jego majestatu filmowcy w biegu nie przegapiają. Zaczepia kościelne sekrety, które uświadamiają przy okazji jego ogromne znaczenie w naszej historii. Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że film na swój, popkulturowy sposób, podchodzi do Kościoła z szacunkiem. I z takim wrażeniem pozostaje także widz.
***
W filmie jesteśmy kilkakrotnie wprowadzani na pogranicze profanacji. Ale zostaliśmy z silnym poczuciem, że nie była to tylko profanacja dla profanacji. Oto oglądamy medialną relację z pogrzebu papieża. Chwiejna kamera, szybkie ujęcia, dziennikarze na standzie, przebitki z płaczącymi pielgrzymami. W pewnym momencie widz zadaje sobie pytanie, czy aby w filmie nie użyto dokumentalnych ujęć z pogrzebu Jana Pawła II. Filmowy papież niesiony na marach wygląda prawie jak on. Filmowi kardynałowie występują w identycznych ornatach. Takie same są papieskie szaty pogrzebowe, taka sama jest drewniana trumna. Cała narracja będzie prowadzona także z perspektywy medialnych relacji. Stoją wozy transmisyjne, dziennikarze nadają na tle tłumu (pojawi się też reporter TVN – Nobel dla PR-owca, który to wymyślił). W scenach z tłumem kamera filmowa pracuje jak telewizyjna: podgląda, podąża, chwieje się, szuka zbliżeń. Po co to wszystko? Otóż przyłapujemy się w końcu: przecież właśnie takie obrazy Watykanu mamy zakodowane w głowach, takimi oczami oglądamy dziś Kościół. To nie „Anioły i demony” przetwarzają dla nas Stolicę Apostolską na język popkultury. To się stało już wcześniej. Teraz oglądamy tylko znane już sobie obrazy. Jest w tym – mniejsza, czy zgodnie z zamiarem twórców filmu, czy nie – coś demaskującego nas samych.
Ale „Anioły i demony” to film, który trzeba oglądać w multipleksie, z wiaderkiem popcornu i z nastawieniem, z jakim idzie się na Bonda. W przeciwieństwie do książki i do „Kodu da Vinci” (zarówno książki, jak i filmu) – film skutecznie wysadza w powietrze teorię spisku. Bardzo zresztą spektakularnie, przy pomocy bzyczącej cichutko i świecącej niebieskawym światłem antymaterii.
To, co filmowcom udało się w „Aniołach i demonach”, to wydobycie historii Roberta Langdona na wojennej ścieżce Iluminatów z oparów danobrownowskiego absurdu i zrobienie z niej zgrabnej, popkulturowej narracji z teorią spiskową w tle. Jednak proza Dana Browna ma jedną zasadniczą wadę – jest produktem jednorazowego użytku. Poza wartką akcją i intelektualną akrobatyką pozwalającą postaciom płynnie przechodzić od egipskich obelisków i ekstazy świętej Teresy do antymaterii i zderzacza hadronów, nic tu nie ma. Znając zakończenie tej historii nie jesteśmy ciekawi, jak zostanie opowiedziana. W przeciwieństwie do na przykład „Władcy Pierścieni”, który w wersji filmowej wzrusza dalej, chociaż każdy wie, jak się skończy.
Przewodnicy po szkockiej kaplicy Roslyn, która odegrała główną rolę w „Kodzie da Vinci” narzekają, że turyści pytają ich, gdzie jest krypta z sarkofagiem Marii Magdaleny. Czy teraz przewodnicy po Zamku Anioła będą mieli to samo utrapienie z pytaniami o Kościół Iluminatów?
PS. Tak, ten tekst był zdecydowanie za długi jak na blog. Obiecujemy sięna przyszłość poprawić. Tym razem jednak nie mogliśmy się powstrzymać.