Generator tytułów

Nowy nurt z pogranicza kryminału, powieści sensacyjnej i popkulturowej interpretacji historii uruchomił (albo wskrzesił) – jakże by inaczej – Dan Brown i jego bijący wszelkie rekordy popularności „Kod Leonarda da Vinci”. Jaki jest przepis na ten rodzaj literatury? Sprawdzić, która z wielkich postaci historii lub literatury jeszcze nie została wyeksploatowana, wymyślić mroczny sekret, którego była autorem lub powiernikiem, a następnie skonstruować postać, która ten sekret odkryje (bardziej szczegółowy przepis na bestseller opisywał Wojciech Orliński w „Dużym Formacie”). Spójrzmy na tytuły: „Kod Leonarda da Vinci”, „Szyfr Szekspira”, „Manuskrypt Chopina”, „Ewangelia Judasza”, „Gra Anioła”, 'Tajemnica Medyceuszy”, „Skarb Czyngis-Chana”, „Skarb Herkulesa”…

Potrzebujemy więc po pierwsze imienia historycznej lub mitycznej postaci, po drugie synonimu słowa tajemnica lub szyfr. Te pierwsze zaczerpnijmy np. z mądrości zbiorowej, czyli z WikiAnswers:
Elvis, Neil Armstrong, Washington, Bill Gates, McDonald, Disney, Ford
albo ze słynnego „The 100” Michaela H. Harta:
Newton, Gutenberg, Kolumb, Einstein…
Na potrzeby konwencji można by dorzucić jeszcze kilku bohaterów mitologii greckiej, jak Afrodyta, Dionizos, Tezeusz, choć tu mogą być kłopoty: problematyczny byłby np. tytuł „Nemezis Nemezis”, zaś tytuł „Tajemnica Pana” prowokowałby niezamierzone pytania („jakiego? nazwisko!”… Z podobnych przyczyn nasza skromna książeczka nie nazywa się „Sekret Kazimierza”…).

Czas na synonimy:
tajemnica, niewiadoma, sekret, enigma, szarada, zagadka
kod, szyfr, hasło
skarb, bogactwo, fortuna, klejnot, precjoza

Wreszcie, można generować. Wstawmy te hasła do arkusza kalkulacyjnego w dwóch sąsiednich kolumnach i każmy programowi ustawić je kolejno w losowym porządku.

Mnie wyszło np.:

Niewiadoma Elvisa
Bogactwo McDonalda
Precjoza Kolumba
Hasło Washingtona
Szarada Newtona
Tajemnica Disneya
Enigma Dionizosa
Fortuna Billa Gatesa
Skarb Afrodyty
Zagadka Neila Armstronga
Kod Gutenberga
Klejnot Forda
Szyfr Einsteina

O czym mogłyby być te książki?
Jakim hasłem wyborczym posłużył się George Washington, że został pierwszym prezydentem USA? (wiadomo, był wolnomularzem, z pewnością było to tajne hasło). Bogactwo składników odżywczych w McDonalds i tajny przepis na Dziejowego BigMaca. W jakim egnigmatycznym stanie znalazł się pewien amator dionizyjskich rozrywek? Co to jest: duże, okrągłe i widać je tylko w nocy?  Co tak naprawdę kryje formuła E=mc2? Skarb Afrodyty? Boję się pomyśleć.

Czekam na Wasze pomysły!

Głowa W Pudełku Na Tort

Wydaje się, że widzieliśmy już wszystko, a różnego rodzaju piły i hostele na trwało stępiły naszą wrażliwość na tzw. Okropności. Nie straszni nam Hannibal Lecter, Freddy Kruger ani nawet gigantyczne, zmutowane człekokształtne motylice wątrobowe. Ten pierwszy wydaje się nawet miły, taki oczytany starszy pan o niekonwencjonalnych zwyczajach żywieniowych. To dlaczego oglądając zdjęcia Weegee’ego (wystawione w krakowskim Muzeum Narodowym w ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie) mamy poczucie, że coś podchodzi nam do gardła? Jak to się dzieje, że zrobione ponad pół wieku temu zdjęcia każą wstrzymać oddech, jakby w powietrzu unosił się ciężki, stęchły zapach rzeźni?

Weegee, prasowy fotograf, kronikarz Nowego Jorku, miasta zbrodni i grzechu, nieczuły ironista, cmentarna hiena zaglądająca w najciemniejsze zaułki w poszukiwaniu najlepiej zwłok w malowniczej kałuży zaschniętej krwi, a ostatecznie przykrytych gazetami pijaków w dziurawych butach. Niestrudzony ostatni towarzysz zakutych w ciemnej uliczce gangsterów, dziwek, zastrzelonych na służbie policjantów, a nawet Głowy W Pudełku Na Tort. Ten, który przyrządza na śniadanie krwawy befsztyk zbrodni, na specjalne zamówienie statecznego i poukładanego mieszczańskiego społeczeństwa.

Weegee nas nie oszczędza. Kadruje tak, żeby wszystko było widać. Bezkształtny worek ubrań, z których powoli wypływa Coś Obrzydliwego, z pękniętymi okularami na rozkwaszonym nosie. Gapiów wychylających się zza policyjnej taśmy, żeby zobaczyć jak najwięcej z tego krwawego spektaklu. Mimochodem uchwycony w kadr plakat filmowy, afisz, reklamę. „Joy of living” – mruga neon taniego kina, poniżej zwłoki przykryte gazetą. Rozbity samochód, jeszcze dymiący tuż pod biurem handlu ubezpieczeniami. Makabryczny, czarny humor, jakby fotograf potraktował zwłoki jak element dekoracji. Aż czasem nie sposób się nie uśmiechnąć.

A przecież znamy te obrazki. Znamy te obdarte dzieci z Małej Italii, Harlemu czy Chinatown i spasionych gangsterów z cygarem w zębach ze starych filmów z Humpreyem Bogartem. Znamy te zakazane mordy i ciemne zaułki z komiksów Franka Millera. Znamy te puste ulice, którymi wiatr pędzi stare gazety i mrugające nierealnym światłem neony z powieści Raymonda Chandlera, portowe knajpy ze stołami lepkimi od brudu i Burbona z piosenek Toma Waitsa. To wszystko już zostało skonsumowane przez kulturę popularną, skonwencjonalizowało się i opatrzyło. To co jest takiego w tych zdjęciach, że oglądając je, mamy wrażenie, że stąpamy po cienkim lodzie?

Bo świat na zdjęciach Weegee’ego jest naprawdę. Nie ma pretensji być czymś więcej, niż jest. Nie przeobraża siebie w jakieś wyobcowane dzieło sztuki, nie wykracza poza siebie samego jak jakaś tandetna metafora, niczego nie manifestuje. Głowa W Pudełku Na Tort nikogo nie oskarża, nic nie znaczy, po prostu jest, leży na krawężniku jak jakiś paskudny żart. I może to jest w tym wszystkim najgorsze. Zdjęcia Weegee’ego niepokoją, bo nie zostawiają miejsca na dystans, nie są dziełem sztuki, które trzeba zinterpretować (czyli wyjść poza nie w poszukiwaniu jakiegoś ogólniejszego sensu), są kawałkiem rzeczywistości, tak jak zwłoki nie są tu symbolem niczego, niczemu nie służą, są po prostu zwłokami. Martwym człowiekiem. Bez sensu i morału.

Weegee fotografuje nie tylko zbrodnię. Obok zwłok, pożarów i wypadków mamy tutaj dzieci chlapiące się w hydrancie, transwestytów zgarniętych przez policyjny patrol, parę całującą się po kryjomu w kinie, pustą ulicę, zasypany śniegiem samochód, kobietę-klauna, samotny zegar na tle czarnego nieba, niedzielę w Harlemie i popołudnie na plaży. Kronikę małych rzeczy, drobnych dziwactw. Oglądamy te codzienne obrazki z rosnącym napięciem. Bo Weegee nam nie daruje, zaraz pokaże nam kolejnego trupa, zwęglone zwłoki faceta w spalonym samochodzie, Głowę W Pudełku Na Tort.

Weegee’emu udaje się to, co nie udaje się reżyserom filmów gore przy pomocy litrów keczupu, udaje się mu wstrząsnąć widzem. Obcowanie z tymi „dowodami zbrodni”, daje poczucie lekkiego obrzydzenia, grozy i fascynacji, jakie daje zaglądanie do otwartej trumny, eksplorowanie granic tabu. Zdjęcia Weegee’ego jak zwierciadło odbijają świat w jego najbardziej paskudnym wydaniu. Ale też, gdzieś w rogu lusterka może odbijają nas samych, gapiów na miejscu zbrodni z niezdrową fascynacją wpatrujących się w plastikowy worek na zwłoki. Zdjęcia te nie powstały z żadnych wyższych powodów, nie usprawiedliwia ich sztuka ani etyka. Powstały dla pieniędzy, bo zbrodnia, krew, przemoc, bieda i szaleństwo sprzedają się najlepiej (kolejny obrazek – pokwitowanie za zdjęcia – dwa morderstwa, 35 dolarów), bo w końcu Weegee robił je dla prasy, którą to prasę kupowali ludzie, którzy z takim samym dreszczem fascynacji i obrzydzenia, jak my dzisiaj w galerii, oglądali je przy śniadaniu.

Nie zmienia to faktu, że są to piekielnie dobre zdjęcia.

Kobiety lubią zakupy, czyli reklamowe dno

Jednym z moich ulubionych zjawisk ostatnich czasów, jest to, że zamiast mycia połowy jajka zwykłą pastą i połowy głowy zwykłym szamponem, powoli pojawiają się coraz ciekawsze przekazy reklamowe. Twórcy reklam wiedzą, że widz jest już skrajnie osłuchany z panią domu, która coś poleca, i zamiast tego starają się tworzyć przekazy droczące się z konwencją, apelujące do erudycji widza (bo niewiele jest przyjemności takich, jak dojście do wniosku, że zrozumiało się wyrafinowany żart, a ta przyjemność ta przekłada się na opinię o produkcie – „kupuję, bo widziałem świetną reklamę”), coraz częściej romansujące z formą (reklama często udaje zwiastun filmu – bo badania opiniipokazują, że reklam w kinie nie lubimy, a zwiastuny – tak). Czasem są to dzieła sztuki. Ot, na przykład moją ulubioną, mimo upływu czasu, wciąż jest ta reklama EDS. Kapitalną reklamą flitrującą z erudycją widza jest natomiast ostatnio wyświetlana w kinach reklama Orange, część świetnej serii, z resztą.

Takie reklamy zrywają z żelazną dotąd zasadą komunikatu reklamowego: osadzenia w stereotypie. Na dwóch płaszczyznach – po pierwsze, zrywają ze stereotypem samej reklamy. Po drugie – ze stereotypem społecznym, poprzez który zwykle ilustruje się w reklamie jej grupę docelową. Czy w czasach, gdy coraz więcej młodych mężczyzn gotuje, reklama kostki rosołowej przedstawiająca mamę, która musi coś ugotować, nim tata wróci z pracy, ciągle może być tak samo skuteczna, jak jeszcze kilka lat temu?

W Polsce – jak się okazuje – jak najbardziej. Twórcy reklam załamują ręce – pierwsza konfrontacja niestereotypowej reklamy z grupą fokusową kończy się zwykle katastrofą: „jak to?” – słyszą. – „Przecież tak nie jest, mężczyźni nie gotują”. W efekcie w Polsce dobre reklamy można zobaczyć na festiwalach, co najwyżej w kinie, gdzie twórcy reklam pozwalają sobie na trochę więcej fantazji. W telewizji – którą ogląda najbardziej masowa publiczność – króluje stereotyp.

I tak oto oglądam właśnie reklamę PKO BP. Małe dziecko (bo kto przejmuje się prawnymi obostrzeniami wobec wykorzystywania dzieci w reklamie?) informuje widza, że największą przyjemnością kobiety są zakupy, a zatem tata musi się postarać o kredyt. Koniec, kropka, wszystko jasne, widz zrywa się od śniadania i pędzi do banku.

Być może sami jesteśmy sobie winni, bo to my, nie kto inny, z taką żarliwością wyznajemy stereotypy płciowe. Uczą się ich już dzieci w szkole (role społeczne w czytankach są jasno rozpisane), w domu – i w telewizji.

Skoro jesteśmy tak rozmiłowani w stereotypach, dlaczego jednocześnie oburza nas spot wyborczy hiszpańskich socjalistów, w którym polski ksiądz przedstawiony jest jako fanatyk?

Do historii przeszli ci twórcy reklam, którym nie zabrakło odwagi do zerwania ze stereotypem i banałem, do przekonania – albo wręcz postawienia warunków swojemu zleceniodawcy. Ale nie, przecież tak jest bezpieczniej i skuteczniej. Branża usprawiedliwia się wymaganiami zleceniodawców i wynikami badań fokusowych, zapominając jak niebezpieczny i destruktywny jest stereotyp społeczny.

Stereotypizacja zawsze jest elementem nie tylko treści kultury popularnej, ale też naszego sposobu myślenia w ogóle. Jednak pozostawiona samej sobie, niekontrolowana, zamienia się w bardzo groźny mechanizm. Czy zgodzilibyśmy się na taką reklamę: brudna ulica, rudera, w niej mały, ciemny, obskurny kantorek. W kantorku siedzi ubrany ortodoksyjnie Żyd, oczywiście z wielkim nosem i pejsami, licząc złote monety. Nagle do kantorku, wraz z promieniem ciepłego światła i budującą muzyczką, wchodzi ubrany w niebieską koszulę przedstawiciel banku. „Żydzie! – wykrzykuje – wszyscy wiedzą, że jesteś łasy na pieniądze! Skorzystaj z naszej pożyczki, aj waj!”.

Przykład, rzecz jasna, doprowadzony do absurdu. Ale mechanizm przecież ten sam.

Eberhard Mock w delegacji

Marek Krajewski znowu mi to zrobił. Znowu bolą mnie oczy i ziewam, bo noc zarwałem czytając jego najnowszy kryminał. „Głowa Minotaura” to piąta już książka z cyklu o niekonwencjonalnym policjancie – detektywie Eberhardzie Mocku z Breslau, mrocznego miasta grzechu, zbrodni i wszelkiego występku.

Krajewski w dotychczas opublikowanych książkach zbudował postać znakomitą – jednego z tych bohaterów, do których, mimo ich koszmarnego charakteru i jeszcze koszmarniejszych poczynań, przywiązujemy się na dobre i na złe. Z przestępcami walczy jak Brudny Harry, mówi jak Sam Spade, a przy jego relacjach z kobietami James Bond jest ministrantem. Może właśnie dlatego się go tak lubi – może Mock ucieleśnia wszystko to, co czasem drzemie w spokojnym, grzecznym i mającym poprawne relacje społeczne czytelniku (niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nie warknął nigdy, słysząc wiadomość o kolejnej zbrodni, że „tych przestępców powinno się…” – i tu następuje wyjątkowo wyrafinowany opis mąk, jakich powinni doświadczać).

Postać Mocka budował Krajewski konsekwentnie przez cztery tomy historii z Breslau. Nie bardzo chciało mi się wierzyć, że coś jeszcze można z Mocka wycisnąć. Tymczasem w piątej części autor postąpił według rasowego schematu rozwijania konwencji – wydawałoby się – wyczerpanej. Według klasycznego schematu budowania sequelu. Co mianowicie zrobił?

Ano, w „Głowie Minotaura” mamy dwóch Eberhardów Mocków.

Ten drugi jest lwowskim policjantem Edwardem Popielskim (nawet imię jest w jakimś sensie bliźniacze). Owszem, zmanierowany jest w inny sposób niż Mock, ma inne niekonwencjonalne metody niż Mock, ale w istocie jest lustrzanym odbiciem detektywa z Breslau. Gdy ten musi z kolejnym śledztwem udać się do Lwowa (to także kolejny motyw właściwy sequelom – bohater wyjeżdża na inny teren), poznaje Popielskiego – i do reszty infekuje go swoim stylem. To zdublowanie bohaterów przyjemnie współgra ze schematem, który czytelnik ma już w głowie, i jest twórcze zarazem. Efekt – zarwana noc, właśnie.

Tylko… coś stało się z samym Mockiem. Budując – po raz chyba pierwszy w historii tej postaci – partnerską przyjaźń z równym sobie i podobnym do siebie bohaterem, Mock jakby mięknie. Staje się jowialny, familijny, momentami wylewny. Nie wiem, czy to zarzut. Trudno nazwać to niekonsekwencją autora, bo przecież w życiu pogromcy bandytów z Breslau wydarza się coś nowego, otwiera się jakieś nieznane. W kluczowych momentach Mock będzie Mockiem, jednak chwile, gdy staje się „Ebim”, bywają wręcz irytujące. Czytelnik to wybredne stworzenie. Źle, jeśli postać jest wciąż taka sama, źle też, jeśli się zmienia. Chcielibyśmy, żeby Bond się ustabilizował, a Jack Sparrow założył tawernę? Pewnie nie, choć mogłoby być ciekawie.

Jeden natomiast brak faktycznie w „Głowie Minotaura” doskwiera. Brak „Breslau” już w samym tytule. Brak go też w książce. Lwów jest piękny, sposób, w jaki Krajewski go odmalowuje – to majstersztyk, z resztą książkowy Lwów bardzo przypomina zakapiorskie, mroczne i plugawe Breslau. Ale to jednak nie to samo. Breslau to największy skarb Krajewskiego, to na jego tle Mock jest Mockiem. Akcja wyjazdowa to ciekawy i udany eksperyment, ale…

…ale nie byłoby źle, gdyby w następnej części Mock wrócił do heimatu.

Anioły, demony i popcorn

Czytając „Kod Leonarda da Vinci” miało się wrażenie oglądania filmu. Paradoksalnie z tego powodu, ekranizacja tej najbardziej znanej powieści Dana Browna okazała się porażką. Z „Aniołami i demonami” (nie streszczamy, streszczenie można znaleźć tutaj) wyszło inaczej. To bowiem książka, która nawet jak na standardy gatunku składa się z tak ogromnej ilości bzdurnych rozwiązań fabularnych, że nie da się przymrużyć oka – bo oko łzawi, a autor naciąga rzeczywistość i fakty do swoich teorii, tracąc często zupełnie kontakt z wyżej wymienioną rzeczywistością (co z tego, że na obelisku nie ma anioła tylko gołąb? Dla bohaterów gołąb jest w końcu „aniołem pokoju”, a przynajmniej ma skrzydła, więc czego się czepiać). Twórcy ekranizacji zdecydowali się książkę poprawić. I chyba się udało.

Robert Langdon nie poleci więc do Europy prototypem ultraszybkiego samolotu, a później nie wyskoczy z helikoptera, by bezpiecznie wylądować w Tybrze na rozpostartej kurtce. Także papieski kamerling nie okaże się synem papieża spłodzonym z zakonnicą za pomocą in vitro. Główny antagonista zaś nie będzie Arabem, w dodatku seksualnym dewiantem. Twórcy filmu wycięli te wątki chyba nawet nie z obawy przed reakcją widowni bądź dla politycznej poprawności. Po prostu, postąpili litościwie, jak dobry redaktor, któremu zależy na autorze. To, co niewiarygodne, staje się dzięki temu odrobinę wiarygodniejsze, relacja kamerlinga i zmarłego papieża – głębsza, zaś antagonista staje się postacią ciekawszą: nie wiemy, kim jest, wiadomo, że jest zimnym profesjonalistą, który jednak zdradzi ślady emocji, inteligentnym zabójcą, co czyni go w jednej z finałowych scen – nomen omen – demonicznym.

Sam główny bohater także zyskał w porównaniu z „Kodem” – Langdon Toma Hanksa jest prawdziwszy, ma swoją dramaturgię, nie jest tylko chodzącą encyklopedią, problem jego niewiary zagra w filmie ważną rolę. Może nie bez znaczenia jest to, że Hanks od poprzedniej części sympatycznie się postarzał.

***
Książka – a za nią także film – koncentruje w sobie całego Dana Browna – z jego ujmującą umiejętnością miksowania teorii spiskowych, wiecznie żywych motywów (Kościół, zagadki ukryte w dziełach sztuki, lęk przed nauką, złoczyńca pragnący władzy nad światem…) i amerykańskiej perspektywy. Ta ostatnia ujawnia jego ogromny kompleks wobec Europy (to CERN jest najważniejszym ośrodkiem naukowym, to w Europie powstały największe dzieła sztuki) i tak charakterystyczne dla Amerykanów „spłaszczenie historii”: między „trzysta lat temu” a „tysiąc lat temu” nie ma większej różnicy. W oryginalnym tekście książki wszystko, co starsze niż wiek, Dan Brown opatruje przymiotnikiem „ancient”. Amerykańską perspektywę widać też w ogromnie uproszczonym pojmowaniu rzeczy bardzo skomplikowanych i w czarno-białym podziale świata.

Na przykład relacja między nauką i Kościołem, która stanowi rdzeń fabuły: problem z nią miał i Dan Brown, i twórcy ekranizacji. W efekcie ocieramy się o trywialne schematy, postacie wygłaszają głównie komunały. Najciekawsza w tym kontekście postać: naukowca, który wyizolował antymaterię, a który jest zarazem księdzem – zostaje w filmie zredukowana do minimum. Nauka przysporzy też filmowcom kłopotów, gdy chodzi o wizualne stereotypy, na jakich się oparli: oto jesteśmy w Wielkim Zderzaczu Hadronów ośrodka naukowego CERN, skąd wykradziona zostanie antymateria, mająca później posłużyć do… anihilowania Watykanu. Filmowcy realizują nam przed oczami obraz, jakiego oczekujemy po naukowym laboratorium: mnóstwo ekranów, przełączników, kłębowisko rur i kabli, wreszcie pojawiają się wizualizacje cząstek – oglądamy teledyskową animację, w której zasuwamy rurą z prędkością światła, mijają nas inne cząstki… Nie jesteśmy fizykami, ale jesteśmy święcie pewni, że przelatujące cząstki nie robią „ziuuu!”. W filmie robią. Całe szczęście, że zderzane ze sobą w akceleratorze, nie robią „bum”. Za to antymateria… Fizycy pękają zapewne ze śmiechu, gdy do elektromagnetycznego pojemnika skapuje błękitnawa, świecąca i pełgająca substancja. Nie wiemy, jak wygląda antymateria, ale materia w pojemniku jest stuprocentową materią kultury popularnej. Na filmie musi tak wyglądać – bo tak sobie przecież to wszystko wyobrażamy.

Piekielnie duże wrażenie robi za to scenografia. Watykan nie zgodził się na kręcenie filmu w oryginalnych lokacjach, zatem wszystkie wnętrza musiały powstać w hollywoodzkim studio. To też dobra metafora dla rozważań o kulturze popularnej: skarby chrześcijańskiego dziedzictwa zostały przetworzone na potrzeby filmu, żeby w nowym kontekście wyglądały – w zamierzeniu autorów – jeszcze lepiej niż w oryginale. Bigger than life. Swoją drogą, autorzy filmu kilka razy puszczają w nim oko (do nas? do Watykanu?): gdy do Langdona przybywa wysłannik Stolicy Apostolskiej, ten odparowuje, że nie sądzi, by go tam szczególnie lubiano.

***
Dlaczego jednak w ogóle interesują nas historie ze spiskiem w roli głównej? Dlaczego nie przestajemy drążyć i pytać – czy Elvis żyje? Kto zabił generała Sikorskiego? Co było na pokładzie Kurska? Czy Amerykanie naprawdę byli na księżycu? Kto rządzi światem – amerykańskie służby specjalne, Żydzi, kosmici, Watykan, czy ludzie-jaszczury? Każdy chciałby poznać największe tajemnice, a tych, którzy twierdzą, że im się udało, jest więcej, niż nam się wydaje. Ile rozwiązań wszystkich niewyjaśnionych historii i zagadek można znaleźć w internecie, a każde jest inne!

Spiskowy światopogląd zakłada, że nic się nie dzieje bez przyczyny, że wszystko powiązane jest ze wszystkim a każde wydarzenie ma swój głęboko umotywowany sens. W świecie, jak w wielkim zegarku, trybiki kręcą się, z każdym tyknięciem przybliżając tajemniczych Onych do ich demonicznego celu. Główną zasadą spiskowego światopoglądu jest porządek. Choćbyśmy nawet nie widzieli sensu w otaczających nas wydarzeniach, to ktoś ten sens widzi, dokładnie wszystko zaplanował i z ukrycia pociąga za sznurki. Z odpowiedniego oddalenia wszystkie elementy, jak olbrzymia mandala, zaczyna się układać w pewien wzór, kod. Dla spiskowego światopoglądu nie do zniesienia jest myśl, że rzeczy po prostu się dzieją, że świata nie da się kontrolować zza multimedialnego biurka. Woli sądzić, że porządek i sens  – chociaż niepoznany – istnieje, że władza nad światem – nawet demoniczna – jest możliwa, że wszystko da się – chociaż jest to niezmiernie trudne – wyjaśnić.  Że prawda – jakakolwiek by nie była – jest gdzieś tam.

Spiskowy światopogląd jest całościowy i ekspansywny. Od wiary w globalne sprzysiężenie korporacji i eksporterów ropy naftowej przechodzi do spekulacji, czy przypadkiem za atakiem na WTC nie stoją Żydzi. Siłą innych, tych Onych, tłumaczy własną słabość. Strach przed ślepym i bezdusznym przypadkiem, który sprawia, że wielki transatlantyk po zderzeniu z górą lodową idzie na dno, tłumi wiarą we wszechmoc szalonych naukowców i dyktatorów zanoszących się demonicznym śmiechem przy wtórze błyskawic. Bombardowany przez medialne przekazy, w których są śmierć, cierpienie, katastrofy, wojny, zamachy terrorystyczne, klęski żywiołowe, woli przyjąć do wiadomości, że ktoś za tym wszystkim stoi, a nie, że świat po prostu taki jest.

Ale – jak druga strona monety – wszechmocne zło ma też swojego przeciwnika, wszechmocne dobro, nieustraszonego obrońcę w walce o przerwanie świata. Jamesa Bonda, Stevena Seagala, Batmana, wreszcie – Roberta Langdona. Bohatera na białym koniu. Księcia z bajki.

***
Spiskowy światopogląd daje olbrzymie pole do popisu dla kultury popularnej, eksplorującej niezmordowanie zakamarki teorii spiskowych. Im szerszy spisek, im potężniejsi „Oni” , im większy skarb, im potężniejszy smok, tym lepiej. Od demonicznego Doktora No, po korporacyjne Quantum, od świętego Graala po Skarb Narodu, w świecie permanentnej inwigilacji Jasona Bourne’a, odwiecznej walki dobra ze złem, wyrażają się największe lęki epok. Nuklearna zagłada zgotowana przez szalonego naukowca, infiltracja przez radzieckie służby specjalne – to lęki lat 50. i 60. Rewolucja lat 60. i wojna w Wietnamie otworzyły nowe możliwości – światowy spisek zrewoltowanych intelektualistów, czerwonych brygad – a podróż w kosmos wyzwoliła lęk przed inwazją z kosmosu. Czasy lat 90., „końca historii”, przynoszą pewną konfuzję w poszukiwaniu wroga – z tych czasów pochodzą najbardziej absurdalne chyba filmy o Bondzie z Piercem Brosmanem, których autorzy miotają się między zimnowojennym sentymentem a wykluwającymi się zagrożeniami związanymi z bezpieczeństwem energetycznym i wszechwładzą mediów. Superszpiedzy nagle stracili godnego siebie wroga, a zdetronizowani Oni – swoją władzę nad światem. Wydarzenia 11 września na nowo otwierają drzwi wielkim narracjom, z bajecznie bogatymi islamskimi fundamentalistami chcącymi zniszczyć nasz „way of living”, handlarzami bronią i międzynarodowymi korporacjami spekulującymi naturalnymi bogactwami w rolach głównych.

W kulturze popularnej, jak w krzywym zwierciadle, odbijają się lęki będące pożywką teorii spiskowych.  W ten nurt doskonale wpisuje się fenomen Dana Browna, który do katalogu możliwych spiskujących dopisuje jeszcze Kościół katolicki. Strategii Browna, w jakkolwiek hamburgerowej formie nie podanej, nie da się odmówić sprytu. Bo jakaż instytucja sprawowała przez wieki większą „władzę nad światem” niż Kościół? Któraż instytucja ma więcej tajemnic niż Kościół? I tak jak Zakon Syjonu z „Kodu da Vinci” i Iluminaci z „Aniołów i demonów” są ewidentnie z palca wyssani, tak ziarenko niepewności – „czy aby na pewno wiesz wszystko o swoim Kościele” – zostaje zasiane. Konkluzją „Aniołów i demonów” jest to, że nie ma żadnego spisku, żadnych Iluminatów. Ale jest sekret: dzierży go Kościół ze swymi tajemnicami, odkładanymi przez wieki w archiwach watykańskich, niepodawanymi do informacji publicznej wydarzeniami. Widz dodaje dwa do dwóch: to prawda, Kościół ma tajne archiwum (bo też kto wie, że od XIX wieku jest ono dostępne dla naukowców?). Nie wszystko ujawnia (uczy się tego dopiero od niedawna).

Ale niebezpiecznie jest przywiązywać do tego zbyt wielką wagę – czy np. nie zgadzając się na filmowanie w oryginalnych lokacjach, Watykan nie podjął niechcący gry, dając sygnał, że w wymysłach Browna może być ziarenko prawdy? Jak sobie radzić z insynuacjami popkultury, dał dobry przykład biblioznawca Bart Ehrman – bez emocji, za pomocą naukowych faktów i analiz, rozmontował „Kod Leonarda da Vinci” na czynniki pierwsze, pisząc przy okazji fascynującą książkę. Na szczęście, tym razem jakoś mniej słychać głosów oburzenia i oskarżeń o herezję, niż to było w przypadku „Kodu”. To dobrze, że drugi raz nie dano się nabrać: tematy nietykalne są dla kultury popularnej jednym z najpożywniejszych pokarmów, trudno się więc dziwić, że chce się ona zajmować Chrystusem czy Kościołem. Źle, jeśli bierze się ją serio, a jeszcze gorzej, gdy się zakłada, że wszyscy wierni wezmą ją serio. Jeśli wezmą – świadczy to raczej o nich niż o Kościele.

Co szczególnie ważne: w naszym odczuciu „Anioły i demony” w najmniejszym stopniu nie kpią z Kościoła. Owszem, kolegium kardynalskie wydaje się momentami gromadką poczciwych staruszków, ale czy to herezja? Owszem, głównym sprawcą zła okaże się ksiądz, ale czy to nowość w kinie? Film pieczołowicie i dostojnie odmalowuje kościelne tradycje (konklawe!). Choć bohaterowie głównie biegają po Rzymie, to jednak jego majestatu filmowcy w biegu nie przegapiają. Zaczepia kościelne sekrety, które uświadamiają przy okazji jego ogromne znaczenie w naszej historii. Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że film na swój, popkulturowy sposób, podchodzi do Kościoła z szacunkiem. I z takim wrażeniem pozostaje także widz.

***
W filmie jesteśmy kilkakrotnie wprowadzani na pogranicze profanacji. Ale zostaliśmy z silnym poczuciem, że nie była to tylko profanacja dla profanacji. Oto oglądamy medialną relację z pogrzebu papieża. Chwiejna kamera, szybkie ujęcia, dziennikarze na standzie, przebitki z płaczącymi pielgrzymami. W pewnym momencie widz zadaje sobie pytanie, czy aby w filmie nie użyto dokumentalnych ujęć z pogrzebu Jana Pawła II. Filmowy papież niesiony na marach wygląda prawie jak on. Filmowi kardynałowie występują w identycznych ornatach. Takie same są papieskie szaty pogrzebowe, taka sama jest drewniana trumna. Cała narracja będzie prowadzona także z perspektywy medialnych relacji. Stoją wozy transmisyjne, dziennikarze nadają na tle tłumu (pojawi się też reporter TVN – Nobel dla PR-owca, który to wymyślił). W scenach z tłumem kamera filmowa pracuje jak telewizyjna: podgląda, podąża, chwieje się, szuka zbliżeń. Po co to wszystko? Otóż przyłapujemy się w końcu: przecież właśnie takie obrazy Watykanu mamy zakodowane w głowach, takimi oczami oglądamy dziś Kościół. To nie „Anioły i demony” przetwarzają dla nas Stolicę Apostolską na język popkultury. To się stało już wcześniej. Teraz oglądamy tylko znane już sobie obrazy. Jest w tym – mniejsza, czy zgodnie z zamiarem twórców filmu, czy nie – coś demaskującego nas samych.

Ale „Anioły i demony” to film, który trzeba oglądać w multipleksie, z wiaderkiem popcornu i z nastawieniem, z jakim idzie się na Bonda. W przeciwieństwie do książki i do „Kodu da Vinci” (zarówno książki, jak i filmu) – film skutecznie wysadza w powietrze teorię spisku. Bardzo zresztą spektakularnie, przy pomocy bzyczącej cichutko i świecącej niebieskawym światłem antymaterii.

To, co filmowcom udało się w „Aniołach i demonach”, to wydobycie historii Roberta Langdona na wojennej ścieżce Iluminatów z oparów danobrownowskiego absurdu i zrobienie z niej zgrabnej, popkulturowej narracji z teorią spiskową w tle. Jednak proza Dana Browna ma jedną zasadniczą wadę – jest produktem jednorazowego użytku. Poza wartką akcją i intelektualną akrobatyką pozwalającą postaciom płynnie przechodzić od egipskich obelisków i ekstazy świętej Teresy do antymaterii i zderzacza hadronów, nic tu nie ma. Znając zakończenie tej historii nie jesteśmy ciekawi, jak zostanie opowiedziana. W przeciwieństwie do na przykład „Władcy Pierścieni”, który w wersji filmowej wzrusza dalej, chociaż każdy wie, jak się skończy.

Przewodnicy po szkockiej kaplicy Roslyn, która odegrała główną rolę w „Kodzie da Vinci” narzekają, że turyści pytają ich, gdzie jest krypta z sarkofagiem Marii Magdaleny. Czy teraz przewodnicy po Zamku Anioła będą mieli to samo utrapienie z pytaniami o Kościół Iluminatów?

PS. Tak, ten tekst był zdecydowanie za długi jak na blog. Obiecujemy sięna przyszłość poprawić. Tym razem jednak nie mogliśmy się powstrzymać.