“Koko, koko, Euro spoko”. Piosence tej jak żadnej innej ostatnimi czasy udało się zelektryzować i poruszyć Polaków. „Znowu będzie wstyd na całą Europę” – zareagowali internauci, widzowie i radiosłuchacze dając wyraz swojemu wzburzeniu na forach, na falach i ekranach. Ja też mam problem z Koko, ale to dłuższa historia.
Koko, śpiewane przez skądinąd przesympatyczne oraz naprawdę świetne wokalnie starsze panie w ludowych strojach, wpada w ucho niczym wakacyjny przebój. Tekst nie powala, ale przecież „Waka waka” to też nie był szczyt finezji, a Anglicy, Niemcy i Hiszpanie i tak nie zrozumieją o co chodzi. Wszystko gra, jest wesoło, polsko, swojsko i biesiadnie. „Koko, koko, kij wam w oko”, można by odśpiewać przewrażliwionym na punkcie dumy narodowej zagrożonej przez potencjalny uszczerbek na wizerunku (znowu o nas pomyślą w Europie, że u nas to tylko koń z wozem hen, za polem, za gumnem, chamstwo, drobnomieszczaństwo i góralska muzyka). Afrykański przebój latynoskiej Shakiry na mistrzostwa świata w RPA też czerpał garściami z afrykańskich rytmów i wszystkim się podobał. To co jest nie tak? „Koko” miał być w założeniu… – no właśnie: ludowy? folkowy? Pierwsze zamieszanie pojawia się już zatem na płaszczyźnie leksykalnej. Przyjrzyjmy się całemu spektrum epitetów, jakie mamy w języku do określenia tego rodzaju artefaktów.
Etniczne, ludowe, wiejskie, wsiowe
„Etniczny” – słowo dostojne, godne szacunku, budzące jak najbardziej pozytywne skojarzenia z głębokimi korzeniami, mrocznymi rytuałami, dalekimi podróżami gdzieś do Kirgistanu, Sri Lanki czy Burkina Faso, egzotycznym jedzeniem, fajką pokoju i noclegiem pod gwiazdami w towarzystwie ubranych w dżalabije Beduinów. Muzyka „etniczna” to muzyka świata, tajemnicze rytmy z wnętrza Afryki, zawodzenie Saamów wśród polarnej nocy czy wybijane obcasami rytmy celtyckich tańców. Etniczne mogą być egzotyczne konflikty zbrojne, które z narażeniem życia jeżdżą fotografować nieustraszeni fotoreporterzy uzbrojeni w najnowocześniejszy sprzęt i odblaskowe kamizelki z napisem „PRESS” (czyli „DON’T SHOOT”). Etniczne mogą być grupy, które badają gdzieś w amazońskiej dżungli lub w kazachskim stepie antropologowie kultury, spadkobiercy tradycji Ruth Benedict i Indiany Jonesa. Etniczne mogą być doświadczenia, za którymi backpakersi z bogatego Zachodu jeżdżą stopem po całym świecie z przewodnikiem „Lonely Planet” pod pachą: pite w mongolskiej jurcie kobyle mleko, żuta na andyjskim płaskowyżu koka czy rytuał voodoo na Haiti. Można o tym potem godzinami opowiadać studentkom socjologii z maślanymi oczkami wielkimi jak spodki, siorbiąc przez bombilę yerbę mate podczas wieczornego slajdowiska. „Etniczne” zatem jest cool, autentyczne, głębokie, antyglobalistyczne i slowfoodowe. Problem w tym, że nie mamy w Polsce muzyki etnicznej, bo przecież oficjalnie nie ma w Polsce grup etnicznych. Wielokulturowa Rzeczpospolita skończyła się 1 września 1939, dobita potem przez stalinowskie przesiedlenia i wysiłki władzy ludowej „abyśmy byli jedno”.
„Ludowy” – słowo poważne, chociaż trąci myszką. Kojarzy się z filcowymi kapciami, zespołem pieśni i tańca i uwierającym każdego przedszkolaka strojem krakowskim. Ludowe to znaczy wyciągnięte z muzeum, skansenu, zakonserwowane w formalinie najpóźniej w latach pięćdziesiątych. Kojarzy nam się z katowanymi w podstawówce piosenkami o cebuli, co staniała, Leninem w Poroninie, dożynkowym wieńcem wręczanym lokalnemu sekretarzowi PZPR przez spłoszone dziewoje z grubymi warkoczami. Ludowe, czyli martwe, opisane sto lat temu przez Oskara Kolberga i odstawione na półkę. Ludowe, czyli ideologicznie podejrzane, bo flirtujące z socjalistyczną władzą (ludową przecież, tak jak Polska była Ludowa). Ludowy może być strój, ludowy może być artysta („prymitywizm” nie jest terminem, który się jakoś specjalnie w Polsce dobrze kojarzy, lepiej powiedzieć „ludowy”, od razu tego rodzaju sztukę można wziąć w cudzysłów i nie brać na poważnie) albo ewentualnie jeszcze taniec, wykonywany oczywiście przez zespół pieśni i tańca, bo nikt normalny przecież nie będzie na imprezie czy weselu tańczył kujawiaka czy oberka, jeżeli oczywiście potrafi, bo to raczej zapomniana sztuka.
„Wiejski” ewentualnie „chłopski”. Chłopskie może być jadło a wiejska kuchnia, tłusta, ziemniaczana, kiełbasiano-kotletowa, podlana wódeczką lub piwem oraz mlekiem najlepiej prosto od krowy, zakąszona ogórkiem kiszonym lub pajdą chleba ze smalcem. Wiejska może być kiełbasa albo jajka (bez żadnych pieczątek). W tym przymiotniku tli się iskierka nostalgii za wsią spokojną, wsią wesołą, tęsknoty za smakami z dzieciństwa, za nieprzetworzoną żywnością, kontaktem z naturą, za czasami, kiedy nie liczyło się kalorii oraz nie myślało o cholesterolu i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby karmić zwierzęta genetycznie modyfikowaną soją, mączką rybną, nastrzykiwać szynkę solanką i gazować pomidory spalinami. Wiejski może być pejzaż, z bocianem, sznurem dzikich gęsi, wierzbą płaczącą, nieupstrzony jeszcze billboardami, stacjami benzynowymi, sidingiem i betonowymi ogrodzeniami z Castoramy. Dużo w tym sielskim-anielskim obrazie wsi polskiej romantyczno-sentymentalnego idealizowania, czy gombrowiczowskiego pędu do „bratania się z parobkiem”. Wynaleziona tradycja „chłopskiego jadła” jest stosunkowo młoda, jednak samo zjawisko dosyć wiekowe, sięgające korzeniami sentymentalizmu perfumującego owieczki, żeby poprzebieranym za pastereczki damom nie było nieprzyjemnie. Romantyzm z kultury wiejskiej uczynił depozytariusza polskości, który przechował prawdę o narodzie. Uwznioślił, postawił na piedestale, nadął. Wracając do chłopskiego jadła, wsi w wiejskim jadle jest stosunkowo niewiele, a chłop polski mięso oglądał jak miał złamanie otwarte. Uznajmy to za podsumowanie.
„Folkowy”. Folkowy, czyli wesoły, biesiadny, wpadający w ucho, „na ludową nutę”, ale i eklektyczny. Kojarzy się z młodymi ludźmi najlepiej w długich włosach i kolorowych ciuchach piłującymi smykiem skrzypeczki, złóbcoki, basy, brzdąkającymi w gitary, bałałajki, dmącymi w dudy, trąbki i puzony, tworzącymi radosną kakofonię, której nie sposób się oprzeć. Ale i korzystającymi z tradycji w sposób wybiórczy i komercyjny. Folk nie musi być ortodoksyjny, nie musi odzwierciedlać, wystarczy, że nawiązuje. Może ślizgać się od klimatów góralskich, przez klezmerskie, na reagge skończywszy. Folk to zabawa, postmodernistyczna gra z tradycją muzyki ludowej, mniej lub bardziej świadoma. Mamy w Polsce od groma zespołów folkowych, grających wszystko, od muzyki celtyckiej, przez bałkańską, klezmerską, country, bluesa, szanty, brakuje chyba tylko jodłowania i jojku, bo pewnie i flamenco by się znalazło. Folkowe są Brathanki, Golec uOrkiestra, czy Zakopower. Folkowa może być majówka lub festyn – sympatyczna impreza pod gołym niebem, połączona najlepiej z radosną konsumpcją piwa i grillem w pięknych okolicznościach przyrody.
„Wsiowy” lub „wsiurski”. Wsiowy znaczy obciachowy, odpustowy, schlebiający najniższym gustom, prymitywny, nieuczony, żenujący, biedny i brudny. Wsiowe jest disco-polo, budka z piwem, białe kozaczki, krasnale ogrodowe, złoty łańcuch, dresy, skarpety do sandałów i wąsy. „Wiejski” – w znaczeniu „wsiowy” – może być tuning, wesele, dyskoteka, głupek. Pobrzmiewa w tym słowie mieszczański protekcjonalizm wobec tego nieuczonego, mnącego czapkę w rękach pańszczyźnianego chłopa od którego zawiewa gnojówką. Ale pobrzmiewa też strach parweniusza przed demaskacją – przed przysłowiową słomą z butów, przed nieumiejętnym obejściem się z serwetką w restauracji, blamażem przy wyborze wina czy nieznajomością ostatniego filmu Almodovara. Mówimy „ale wioska” czy „wieś tańczy i śpiewa” kiedy widzimy coś naprawdę obciachowego, kiedy czujemy się zażenowani.
Syndrom sztokholmski
No to jakie jest w końcu “Koko”? Ludowe, wiejskie, folkowe czy wsiowe? – bo na pewno nie etniczne. I skąd te wszystkie emocje? Nie wstydziliśmy się wysyłać na Eurowizję coraz to bardziej żenujących wykonawców, którzy nawet porządnie śpiewać nie umieli, nie wstydziliśmy się nawet Iwana w rozpiętej koszuli, więc czego tak czepiamy się “Koko”? Kompleks polski, wspomniany strach parweniusza przed demaskacją, słomą z butów, koniem z wozem hen, za polem, za gumnem i babą na rowerze? A może specyficzny “syndrom sztokholmski”, jakim polskie miasto i wieś, Polska A i Polska B, darzą siebie nawzajem, kochając się i nienawidząc?
Jak to w końcu jest z tą kulturą “ludową” – jak ją definiować? Co jest rdzennie ludowe, a co jest przetworzeniem, interpretacją, karykaturą? Utarło się myśleć o tym, co ludowe, jako o jakiejś zamkniętej całości. Strój ludowy wygląda tak, jak każdy widzi w Muzeum Etnograficznym. Muzyka ludowa brzmi tak, jak każdy słyszy, słuchając zespołu Mazowsze, Śląsk czy Słowianki. A obrzędy ludowe są takie, jak to opisał Oskar Kolberg. No dobrze, ale kultura przecież żyje, zmienia się, ewoluuje, czerpie garściami z pograniczy, zmienia się pod wpływem otaczającego świata. Czy mazurek Chopina to jeszcze muzyka ludowa? I jak się ma do disco-polo? Czy “styl zakopiański” Witkiewicza to ludowa architektura, czy może bardziej “góralskie” od zakopiańskich willi młodopolskich ludomanów z Krakowa i Warszawy są dzisiejsze koszmarki-gargamele w rodzaju karczm przydrożnych i wielkich jak zikkuraty domów budowanych pod kwatery dla turystów? A serdak, który przyszedł z miasta, gdzie przestał być modny, to strój ludowy? I czym się różni od dresu, waciaka i podomki, które też przyszły z miasta i nosi je wieś polska, jak długa i szeroka?
Definicja tego, co autentycznie ludowe (szczególnie dzisiaj, a nie sto czy dwieście lat temu) wymyka się, rozłazi w palcach. Podział na kulturę ludową i wysoką też stracił na aktualności. Doświadczenie życiowe mieszkańców miast i wsi w miarę się wyrównało – bo przecież oglądamy tę samą telewizję, pracujemy przy tych samych komputerach, korzystamy z tych samych komórek i fejsbuków, jeździmy tymi samymi samochodami, czytamy te same gazety, kupujemy ciuchy tych samych marek itp. Wszystko płynie mniej więcej tym samym mainstreamem popkultury. I jedyny podział, jaki ma jeszcze sens, to podział na (kulturotwórcze) centrum i (reaktywne) peryferie. Wieś i Polska B znalazły się na peryferiach, skazane na przetwarzanie przychodzących z “miasta” wzorców nierzadko w sposób karykaturalny, przykrojony na miarę własnych możliwości, przesadny i spotworniały. Taką karykaturą muzyki pop stało się disco polo. “Góralskie” karczmy czy zajazdy można spotkać w całej Polsce, straszą wyciosanymi topornie z kloca niedźwiadkami, góralem z wtryskarki łowiącym rybki w oczku wodnym z Castoramy. Ostatnio zwiedzaliśmy taki przybytek w okolicach Ciechocinka – ubrane w kolorowe ciuszki kelnerki polecały “Polyndwico w sosie z cyrwonego pesto” a z głośników dobiegał smętny głos gwiazdora disco polo śpiewającego na góralską modłę przebój “Nigdy nie pada w Kalifornii” (“Nigdy nie pado w Zakopanem, a oscypki lecom z niba tak jak dysc”) przy akompaniamencie keyboardu. Ogarnął mnie smutek tropików.
Smutek tropików
Smutek tropików – to uczucie ogarnia mnie często (najczęściej w samochodzie stojącym w korku na Zakopiance) i chyba najlepiej odzwierciedla to, co czuję, słuchając “Koko”. Mainstream, popkultura czy – patrząc globalnie – cywilizacja Zachodu, jak zombie pożera i niszczy wszystko, z czym się zetknie. Piękne są stare domy w Chochołowie i cudownie pyszne niefarbowane oscypki. Ale sam fakt, że je konsumujemy (tak samo domy, jak oscypki) już wywołuje w nich zmianę. Obok zakopiańskich willi wyrastają gargamele, żeby pomieścić tych wszystkich turystów spragnionych góralskiej egzotyki, a serki góralskie traktowane aromatem dymu wędzarniczego sprzedają się tak samo dobrze (a nawet lepiej, bo są tańsze), niż “prawdziwe” oscypki.
Mainstream niszczy kultury egzotyczne przez sam fakt, że ma z nimi kontakt, że okaże im zainteresowanie. Zupełnie jak starożytny król Midas, który swoim dotykiem zamieniał wszystko w złoto. I złoto było super, ale to, co w złoto zostało zamienione, na zawsze już pozostało martwe. Smutek tropików doskonale znają antropologowie kultury, którzy przywożąc zagubionym w dżungli plemionom pierwsze zdobycze cywilizacji przyczyniali się do ich upadku. Ale taka jest przecież kolej rzeczy, a zwycięskiego pochodu cywilizacji nie da się zatrzymać. Bo czy mamy prawo odbierać innym prawo do polepszenia swoich warunków życia (przez np. leki i szczepionki) w imię faktu, że są przecież tacy malowniczy ze swoimi przepaskami biodrowymi, kierpcami, czy wiarą w duchy, dżiny i demony? Przepiękną anegdotę przytacza Antoni Kroh, wspominając swoje dzieciństwo w Bukowinie: w czasach jego młodości pewna pielęgniarka została obsztorcowana przez antropologa kultury za niszczenie dziedzictwa kulturowego Podhala. Za co? Promowała wśród góralek noszenie majtek, co miało niebagatelny wpływ na zdrowie i komfort wyżej wymienionych. To, co pozostaje po zwycięskim pochodzie cywilizacji już takie malownicze nie jest, raczej smutne, przygnębiające, karykaturalne, groteskowe. To, co tradycyjne ląduje w koszu jako nieprzystosowawcze i prymitywne, lub ulega sprowadzeniu do turystycznej ciekawostki, zróżnicowanego na płaszczyźnie cena/jakość produktu, który konkuruje o klienta.
Nie znaczy to, że wszystko, co pochodzi z peryferii, jest słabsze, gorsze, tandetne czy obciachowe. Mainstream żywi się tym, co dziwne, odmienne, egzotyczne, z tendencją jednak do spłaszczania, homogenizowania, mieszania porządków i eklektyzmu. I tak folk jest zjawiskiem mainstreamowym, ma sprawiać etniczne wrażenie, a czy wykorzystuje elementy kurpiowskie, podlaskie, rusińskie, klezmerskie czy góralskie, to nie ma żadnego znaczenia. Ma być fajnie i na ludowo. Takie popkulturowe przetworzenia mogą być niezwykle twórcze i ciekawe – spadkobiercami Chopina czy Szymanowskiego w czerpaniu garściami z ludowej muzyki zostały (oczywiście zachowując odpowiednie proporcje) Kapela ze Wsi Warszawa, czy niszowe zespoły typu Otako. Psio Crew czy Gooral odczarowują “loodowe” nuty z obciachu, podbijając kluby i dyskoteki. Nieśmiało kiełkuje oparty o ludowe motywy design.
Tym, co odróżnia disco polo od mazurków Chopina, gargamele od cerkiewek, Nikifora od autorów kiczowatych portretów Jana Pawła II w góralskim kapeluszu, jest artyzm, niepowtarzalność, twórcze podejście. Piosenkę disco polo można zagrać jednym paluszkiem na keyboardzie do tekstu napisanego po kilku piwach. Jedną formą do wtryskarki można wyprodukować setki krasnali ogrodowych czy górali z wędką. To produkty masowe, sformatowane pod najbardziej przeciętne gusta, stworzone tak, żeby się sprzedawały, udające coś, czym nie są, plastikowe i tandetne. Nie chodzi jednak o to, żeby wszystko, co jest “ludowe” miało wymiar artystyczny, żeby było sztuką. Wytwory ludowej kultury były przecież utylitarne: muzyka nie była wyrazem ekspresji indywidualnego talentu jakiegoś lokalnego twórcy, ale miała wymiar rytualny, wspólnotowy, towarzyszyła rytuałom przejścia takim jak wesele, chrzciny czy pogrzeb. Domy budowało się tak, żeby jak najbardziej ergonomicznie zaplanować przestrzeń dla ludzi i zwierząt, biorąc pod uwagę warunki klimatyczne. To, co sprawiało, że uznaliśmy je za “piękne”, to szacunek i dbałość, z jakimi były tworzone.
A “Koko”? To chyba jednak produkt, mniej lub bardziej udany, udający coś, czym nie jest, eklektyczny, równający do jednego poziomu wszystkie regionalizmy folk mający wpadać w ucho podchmielonym kibicom z zagranicy.
Roots
Kochamy nasze korzenie i nienawidzimy ich. Bawi nas do łez “Niewolnica Izaura” ze śląskim dubbingiem czy serial “Ranczo” pełen mądrości spod budki z piwem. Zamawiamy w restauracji foie Gras, a tak naprawdę mamy ochotę na pomidorową z lanym ciastem, jaką robiła nasza babcia. Najlepiej bawimy się na weselach przy Skaldach, Golcach i Brathankach. Uwielbiamy grille i kuligi. A z drugiej strony, wstydzimy się “Koko” tak, jak wstydzimy się umownego pijanego wujka ze wsi, śpiewającego na weselu w poprzek muzyki “Góralu, czy ci nie żal”. I z jednej strony czujemy się zażenowani, a z drugiej to wciąż jest nasz wujek.
Będąc w Grecji, Chorwacji czy Turcji nie sposób uwolnić się od wszechobecnych dźwięków buzuki. W Irlandii po kilku piwach w rytm wszechobecnej celtyckiej muzyki kibice piłkarscy łupią obcasami w podłogę. Szwedzki design jest sławny na cały świat, a z amerykańskiego bluesa w linii prostej wywodzi się rock’n’roll. Kochamy kebab, pizzę, pastę i kurczaka w pięciu smakach. Wzrusza nas do łez pasyjny śpiew korsykańskich chłopów. Przywozimy sobie z Egiptu fajki wodne i stawiamy na honorowym miejscu na szafie, wieszamy na ścianie afrykańskie maski. Ale czy komuś przychodzi do głowy, żeby powiesić sobie na ścianie kurpiowską wycinankę? Wieszamy sobie na szyjach afrykańskie koraliki, a czy przyszłoby nam do głowy założyć góralską spinkę? Hipsterzy odkryli już perwersyjny urok wąsów i niemodnych okularów, ale czy mieliby odwagę założyć kapelusze z piórkiem? Uczymy się tanga i salsy, ale czy oprócz tańczonego niezdarnie na studniówkach poloneza znamy jakikolwiek polski taniec ludowy? I czy wiemy, gdzie leżą te całe Kurpie, Kujawy, czy Mazurzy pochodzą z Mazur czy z Mazowsza, jak brzmi język rusiński i czym się różnią cerkwie podlaskie od łemkowskich?
Spieszy nam się do Europy, nie po drodze nam przez Kujawy czy Podlasie. Nie znajdziemy wśród ludowych przyśpiewek operujących siermiężną erotyczną metaforą w stylu “Hej przeleciał ptaszek kalinowy lasek” słowiańskiej Kalevali (dlatego nie protestuję zbyt głośno przeciwko idiotycznemu tekstowi “Koko”). Kapuście kiszonej daleko do paelli, aglio olio e pepperoncino czy falafla. Smętnym i zawodzącym Godzinkom daleko do włoskiej tarantelli. Nie sposób zapomnieć o czymś takim, jak kołtun, wieszanie Judasza czy wiara w czary. Ale może wystarczająco długo już się wstydzimy, spychamy tradycję ludową na peryferie, gdzie wydaje zdziczałe owoce, które i tak chyłkiem podjadamy, gdy nikt nie patrzy. Miejmy odwagę przyznać, za muzykami rastafariańskiego zespołu Paprika Korps z Opola, że “moja Afryka była zawsze tu”. Pozbądźmy się kompleksów, ale może nie przy pomocy artefaktów takich jak “Koko”, które tę tradycję spłaszczają i infantylizują.
PS. Mnie “Koko, koko Euro spoko” kojarzy się absurdalnie z dowcipem “Liwko, liwko skocz po piwko”. Jaki jest ciąg dalszy – łatwo się domyśleć.