„South Park” – kultowa, anarchistyczna animacja, już dawno, na szczęście, odeszła od purnonsensowego surrealizmu, żeby z sezonu na sezon stawać się coraz bardziej zaangażowanym krytykiem i recenzentem kultury. Oglądana oczami czwartoklasistów – Stana, Kyle’a, Kenny’ego i (last but not least) Cartmana – rzeczywistość odsłania bezmiary swojej dziwności: czasem hipokryzji, a czasem zwyczajnej durnoty, z którą przywykliśmy żyć na co dzień, nie zadając sobie (bośmy już przecież dorośli) podstawowego dziecięcego pytania: „dlaczego?”.
Pamiętacie? Przedpołudnia dzieciństwa dzisiejszych trzydziestoparolatków upływały pod znakiem „Sondy”, „Kwantu”, czy chociaż „Lubię majsterkować”. Albo tych puszczanych w szkole z kaset wideo programów edukacyjnych, na których do wtóru awangardowej muzyki pobrzmiewającej kosmicznym plumkaniem, ładowały się kondensatory i dymiły probówki. Gdy przyszło nowe, przyniosło cudowne odkrycie w postaci kanałów w całości poświęconych tematyce popularnonaukowej, geograficznej czy przyrodniczej. Discovery Channel, Animal Planet, National Geographic Channel – okno na świat otworzyło się na całą szerokość, w dodatku w rozdzielczości HD.
Ale wróćmy do „South Parku”. Oto chłopaki dostają zadanie domowe: mają napisać wypracowanie o Święcie Dziękczynienia. Cartman – figura konsumenta totalnego – nie ma najmniejszego zamiaru ślęczeć nad książkami i namawia ekipę na włączenie kanału History Channel, z którego przecież można się wszystkiego nauczyć w znacznie bardziej przyswajalny (oswojony?) sposób. A tam, jak na zawołanie: program o Święcie Dziękczynienia.
W sekwencji wspaniale trawestującej charakterystyczną narrację i montaż kanałów informacyjnych, pada pytanie: czy w pierwszej wieczerzy osadników z Indianami uczestniczyli kosmici? A może sami osadnicy i Indianie byli w istocie kosmitami? W przebitce wypowiada się naukowiec z uniwersytetu-jakiegoś-tam, umieszczony – a jakże – na czarnym tle. Z całą powagą stwierdza, że nie ma żadnych dowodów, iż w owej wieczerzy kosmici nie uczestniczyli. Parodia z grubej rury, ale efekt zadziwiająco zbieżny z oryginałem.
Chłopcy oczywiście wypracowanie piszą, oczywiście natychmiast pojawiają się agenci z History Channel, oczywiście okazuje się, że i osadnicy i Indianie pochodzą z kosmosu… Nie fabuła odcinka, choć prześmieszna, jest najważniejsza. Bo rzeczywiście: coś się w międzyczasie stało z kanałami edukacyjno-popularnonaukowymi. W którymś momencie okazało się, że każdy porządny program historyczny musi zawierać w sobie komponent „szokująca prawda o…”, program archeologiczny musi dramaturgią dystansować Indianę Jonesa, a program medyczny czy nawet przyrodniczy musi się rozgrywać w konwencji reality show. Przejrzyjcie ramówki: Szokujące fakty z życia Marii Antoniny. Tajemna historia zakonów klauzurowych. Najbardziej niebezpieczne zwierzęta świata. Szaleni naukowcy wysadzają wszystko w powietrze. Sekretna historia piramid. Piramidalna historia sekretów. Stomatologia ekstremalna. Najbardziej zboczone zwierzęta świata. Szalony archeolog na tropie ducha Montezumy. I tak dalej.
Kto jeszcze wytrzymałby dłużej niż kwadrans przed programem podglądającym życie perkozów, z głosem Krystyny Czubówny w tle? Wytrenowaliśmy się do odbierania treści w coraz bardziej stymulującej, podtrzymującej napięcie konwencji. Skoro przyzwoity program o gotowaniu musi zawierać w sobie elementy zaciekłej rywalizacji i upokarzania na wizji (a w Polsat Play mamy już program „Kama Sutra show”, w którym ten rodzaj narracji został nałożony na tematykę życia seksualnego), to tym bardziej musi się tak stać z programem edukacyjnym. Ich autorzy wiedzą, że muszą sprostać naszej przestymulowanej percepcji, dostarczyć nam bodźców odpowiednio silnych, żebyśmy je w ogóle zauważyli, a co dopiero przyswoili. Właściwe pytanie nie powinno więc brzmieć: „co się stało z kanałami edukacyjnymi”, lecz: co się stało z nami?
Kultura popularna nakłada swój paradygmat na coraz to nowsze obszary, zagarniając kolejne tematyki. Jej modelom narracji już dawno podporządkowało się dziennikarstwo newsowe, taniec (z gwiazdami), gotowanie (które przeszło kuchenne rewolucje), a programom historycznym znakomitego modelu narracji dostarczył nie kto inny, jak Dan Brown. To nie on wymyślił teorię spisku, ale to właśnie on wprowadził ją do kultury popularnej jako paradygmat mainstreamowy. Bezbłędnie pokazał jej siłę oddziaływania na wyobraźnię i po mistrzowsku zakwestionował dotychczasowy model, w którym opowiadając historię należało trzymać się faktów. Historia opuszcza domenę nauki, w której obowiązuje kategoria udowodnionej prawdziwości, przesuwając się w sferę, której kategorią podstawową jest spekulacja i fantazja. Czyli w sferę fikcji.
Jak to się robi? Nieodmiennie ten sam schemat: Profesor John Doe rozpoczyna badania / wykopaliska / eksperymenty. Chce odkryć niezwykły sekret / tajemnicę / kod, który zmieni wszystko, co wiemy w dziedzinie, którą profesor się zajmuje [tu wstaw dowolną teorię spiskową / pseudonaukową / nieudowodnioną plotkę]. Początkowo badania nie dają rezultatów, ale profesor zadaje sobie Wielkie Pytanie: a co, jeśli? I gdy już się ma wycofać, następuje Wielki Przełom. Odkrywa Coś. Najazd kamery. Kręcenie z ręki. Muzyczka. Komentarze innych naukowców na czarnym tle. Jest Coś. A co, jeśli to To? Tego się jednak nie dowiemy, bo w ostatniej chwili tajemnica / sekret / kod się wymykają i pozostają na zawsze ukryte. Pozostanie jednak pytanie: a jeśli?
We wspomnianym odcinku „South Parku” kanał History Channel reklamuje się dumnym hasłem: „Kanał, w którym prawda staje się historią”…
Nie ma nic złego w oglądaniu dobrego show, wciąganiu się w barwną i działającą na wyobraźnię fikcję. Tyle że w tym wypadku pojawia się znamienne rozmycie granic: edutainment rości sobie prawa do sfery edukacji, kontaminując ją fikcją. Tu chodzi o kategorie porządkujące wiedzę o świecie. W rzeczy samej: o uczenie się.
Wiedzę da się prezentować w sposób absolutnie fascynujący zarówno wizualnie (jak w cyklu filmów dokumentalnych „Ziemia. Potęga planety”, jak i merytorycznie (pamiętacie „Sondę”?). Mariaż kultury popularnej i popularyzacji nauki to rzecz wręcz naturalna, biorąc pod uwagę, że jedno i drugie ową „popularność” nosi w nazwie. Nauka nadaje się na show i zawiera wystarczająco dużo pasjonujących treści, by radzić sobie bez fikcji.
PS. A na marginesie: w owym odcinku „South Parku” Osadnicy pochodzą z jednej planety, a Indianie – z drugiej. Mieszkańcy obu planet walczą między sobą o kontrolę kopalni nadzienia do indyka. Obie planety mają swoich królów, swoich generałów i armie. To klasyka: większość popkulturowych opowieści o Obcych zakłada, że ich planeta jest scentralizowana: istnieje władca wszystkich Obcych, i to globalny rząd Obcych wysyła ku nam latające talerze, a nie, powiedzmy, jakieś kosmiczny odpowiednik USA czy Rosji.
Ciekawe, że wyobrażając sobie obcych, posługujemy się kategorią „obcego z innego państwa” – państwo to najwyższy poziom organizacyjny innych, jaki ogarniamy wyobraźnią. My, Ziemianie, mamy rozmaite państwa, obcy są scentralizowani. My jesteśmy różnorodni, oni są jednolici (czy filmowi Obcy różnią się rysami twarzy, tak jak my?). To też dużo mówi o naszych kategoriach pojęciowych i o tym, w jak uogólniający sposób myślimy o innych (Obcy to przecież figura obcego w ogóle). Ale to już zupełnie inna historia…