Merry (horror) Christmas…

Świąteczno-noworoczny okres w popkulturze ma szczególny status. Rozmiłowana w seryjnych mordercach i efektownych wybuchach popkultura nagle rozbrzmiewa dzwoneczkami, zaczyna pachnieć grzanym winem, przybiera rozmazany efekt glow i głaszcze nas uspokajająco po główce. Skoro potrafimy jeszcze przeżywać święta, wzruszać się na romantycznych komediach ze świętym Mikołajem w tle i zgrzytać zębami na widok Ebenezer Scrooge’a (bez obaw – on na koniec też się nawróci na prawdziwy Spirit of Christmas) – to znaczy, że nie jest z nami jeszcze tak źle, nie rozpuściliśmy się w konsumpcji i mamy jeszcze jakieś uczucia. A kiedy już zaszlachtowaliśmy niczym Dexter złego karpia (musiał być zły, należało mu się, a nuż planował przejąć władzę nad światem?) i wypiliśmy świąteczny barszczyk w kolorze True Blood (kręcąc filiżanką można by zapytać niczym Eric Northmann: „w pierwszym nosie AbRH-?”), pora zasiąść przed telewizorem.  Jak dobrze to znamy – Kevin znowu sam w domu, Jędruś, jam ran twych niegodna całować, Gordon Ramsay tym razem nie przeklina, Rysiu z Grażynką pod choinką, tylko Hanki Mostowiak w tym roku zabrakło…
Dla tych wszystkich, których zemdliła świąteczna słodycz popkultury mam coś innego na ząb (długi i zakrzywiony). Dawno tak dobrze nie bawiłam się na filmie świątecznym. Niby nic wielkiego – święta, śnieg, św. Mikołaj, samotny chłopiec ratuje Gwiazdkę. Ale jakoś tak od innej strony… Przedstawiam świąteczny thriller (made in Finland) – „Rare exports” (2010).
Wyobraźcie sobie klasyczną konwencję thrillera – fińskie odludzie, gdzie kilku twardych facetów próbuje wiązać koniec z końcem pasąc renifery czy prowadząc rzeźnię, a grupa amerykańskich archeologów właśnie dokopała się do starożytnej tajemnicy – grobu… No właśnie, czyjego? Ano prawdziwego Świętego Mikołaja… Który wcale nie jest sympatycznym krasnalem ubranym w czerwony kubrak, pohukującym z pijackim zaśpiewem „ho, ho, ho”. Bo ten prawdziwy Święty Mikołaj  wcale nie jest miły. Wcale nie jest wesoły. Wcale nie lubi dzieci. Jest wkurzony, bo kilka stuleci temu Saamowie zwabili go w pułapkę i uwięzili w lodzie, nie mogąc znieść jego krwawych ekscesów. I jest głodny… Bardzo głodny…
Oglądanie tego filmu to wspaniała zabawa. Wytrzymany do końca w konwencji thrillera, świetnie wystylizowany w skandynawskich ciemnościach, z bryzgami krwi na ścianach obskurnej rzeźni, z bohaterami o zaciętych twarzach porośniętych twardą szczeciną. Obejrzyjcie ten film, a skradając się w nocy po cukierka z choinki trzy razy obejrzycie się za siebie. Migająca przy tunerze od kablówki dioda wywoła w was zimny dreszcz. A przysłowiowa rózga od Mikołaja nabierze nowego wymiaru.
Zresztą zobaczcie sami:
Z Noworocznymi pozdrowieniami!

Punk’s (not) dead

Pamiętam doskonale, kiedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam punka. Było lato, szłam przez park przeżywając swój mały dziecięcy dramat (z loda bambino odpadła mi polewa czekoladowa), a on nachodził z naprzeciwka. Dziwne miał spodnie i dziwne miał włosy, kolorowego irokeza postawionego na sztorc, skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami i najwyraźniej – o zgrozo – był lekko zawiany. Poczułam, że się za niego wstydzę. Że tak wygląda, że się zatacza i robi z siebie widowisko. Nie miałam jeszcze wtedy pojęcia co to jest system i jedyną formę kontestacji na jaką mnie było stać, stanowiła odmowa jedzenia budyniu w przedszkolu. Budyń po prostu był okropny, miał grudki, kożuch i nie pomagało nawet, że panie stały nade mną bełtając w tym budyniu i tłumacząc, że to przecież jest deser, a dzieci lubią słodkie. Raz nawet za podobny wybryk wysłana zostałam do kąta i było to największe upokorzenie mojego kilkuletniego wówczas życia.  Były lata osiemdziesiąte, moim największym problemem życiowym nie była upadająca komuna, ale odpadająca od loda bambino czekolada. W moich koszmarach straszyło nie widmo hiperinflacji, ale widmo budyniu z grudkami i kożuchem wywołujące odruch wymiotny. Muzycznie zaś rządził Pan Tik Tak i Pan Kleks w Kosmosie.
Dopiero za jakiś czas dotarło do mnie, co wydarzyło się tak naprawdę w latach osiemdziesiątych na całym świecie, a czego przykładem był mój zawiany punk spotkany w parku w Sandomierzu. Erupcja depresyjnego rocka (w tym punk rocka) i hasło “no future”, które chyba w żadnym innym kraju nie były tak aktualne, jak w rządzonej przez Generała, pogrążonej w marazmie Polsce. Gdy ja rysowałam kredkami z pudełka z misiem kotka Filemona i wyklejałam z bibuły gołąbka pokoju, w Jarocinie w rytualnym pogo szalała stracona generacja, dorosłe dzieci piły na umór tanie wino w oczekiwaniu na wojnę i krwawą rzeź, tworząc sobie jedyną w swoim rodzaju wysepkę wolności w szarym i smutnym schyłkowym PRLu. Ja załapałam się już tylko na post punk, moje pokolenie jeszcze chcialo się buntować, ale nie miało już przeciwko czemu. Odkładaliśmy grzecznie na glany z kieszonkowego od babci a koszulki z przesłaniem zamawialiśmy w wysyłkowych sklepach, które odsyłały nam faktury VAT. Pamiętam, że moją pierwszą fioletową farbę do włosów nakładała mi w łazience mama. Nikt nikogo za wygląd nie wysyłał na Żuławy, nie trzeba już było udawać schizofrenika, żeby nie iść do “woja”, odpowiednia koperta lub zaświadczenie od lekarza wystarczyło. Pełna anarchia. Dziś postukując obcasami w codziennej korporacyjnej pielgrzymce z biura do tramwaju mijam poprzyklejane na płotach plakaty i uśmiecham się do siebie. A więc oni jeszcze żyją – TSA, KSU, Dezerter, Farben Lehre…
Stracona generacja, która zdążyła się już dorobić domów i samochodów, przeżywa właśnie drugą młodość. Zajeżdża SUVami pod prywatne szkoły po swoje naburmuszone, nastoletnie dzieci ubrane w markowe ciuchy, zaplątane w słuchawki od iPhone’a i pewnie zastanawia się, gdzie podział się ten słynny młodzieńczy bunt. Dziś punkowe ciuchy kupić można w markowych sklepach (jedna ze znanych marek wypuściła serię ubrań inspirowanych stylem Lisbeth Salander, możemy sobie powyobrażać, że wiszą obok ubrań inspirowanych stylem Hannah Montana), tylko ćwieki jakieś nie takie, bo z plastiku, zamiast jaboli na imprezach królują dopalacze i zabawa w słoneczko, a system już chyba nikogo nie obchodzi, byle tylko pozwalał starym zarabiać kasę, spłacać kredyt i jeździć na wakacje do Tunezji. I tylko samotny głos na forum na YouTubie pod filmem z Jarocina z 86 roku dodaje z zadumą – “nasi rodzice to się potrafili bawić…”. Aż chciałoby się zanucić – “pokolenie konformistów – syf. Pozabijać ich, pozabijać ich…”.
Ale miało być o czymś innym, mianowicie o Siekierze. Dla tych, co choć trochę interesują się historią polskiego rocka to zespół tyleż legendarny, co efemeryczny. Poderwali do ekstatycznego pogo w Jarocinie w 1984 roku (podobno było to najbardziej hardkorowe pogo w historii całego Jarocina, patrzę na to pogo na YouTubie i aż dziw mnie bierze, że nie było ofiar w ludziach), narobili zamieszania jak na porządnych zadymiarzy przystało, po czym… zmienili front. Po rozstaniu z zespołem Tomka Budzyńskiego z ortodoksyjnego punk rocka przesiedli się na nową falę. A po nagraniu wyjątkowo depresyjnej, zminofalwej  “Nowej Aleksandrii” zagrali jeszcze kilka koncertów i tyle ich widzieli (w czasach, kiedy nagrania ulubionych zespołów pozyskać można było tylko idąc pod scenę z magnetofonem Grundiga i stojąc wytrwale przez cały koncert choć nogi same rwały się do pogo – wydać pytę to było nie lada co). Nowa Siekiera nie wszystkim przypadła do gustu, szczególnie ortodoksyjnym pancurom, którzy obrazili się na swoich niedawnych ulubieńców. Swego czasu tę “pierwszą” Sekierę znałam tylko z opowieści, jawiła mi się jako archetyp punk rocka, anarchii, ekstremum, na jakie chyba jednak nie byłam gotowa. Siekiera dała o sobie znać niedwno, wydając płytę ze swojej punkowo-katastroficznej belle epoque (“Na wszystkich frontach świata”), a teraz – choć z zespołu został sam Tomasz Adamski (mózg całego przedsięwzięcia pod szyldem Siekiera) – wydała płytę zupełnie nową.
I znowu zrobiło się gorąco. Bo płyta ta nie ma nic wspólnego z punk rockiem. Przyznaję – nie słuchałam jej jeszcze w całości (choć chętnie zobaczyłabym ją pod choinką), tylko jeden utwór na YouTube – i nie wiem, co do końca o niej myśleć. Siekiera znowu mnie zaskoczyła. Czytam w internecie różne głosy – że zamienił stryjek Siekierę na kijek, że zdrada, że kapcie, że poezja śpiewana… Ale znając depresyjno-katastroficzny szlif Adamskiego nie sądzę, żeby po “Ballady na koniec świata” ustawiły się w kolejce dziewczęta w długich spódnicach, które klaszczą z rozmarzeniem na koncertach Starego Dobrego Małżeństwa wspominając rajdy studenckie i utraconą gdzieś w namiocie w Bieszczadach cnotę. Ale gdzie ten punkowy bunt? – można by zapytać. Ale czymże jest bunt, kiedy wszystko wolno? – można by odpowiedzieć. Czy bunt ma polegać tylko na naparzaniu w gitarę? I czy Adamskiemu chodzi dalej o bunt? Po to punkowa stracona generacja szokowała sterczącymi z różnych części ciała agrafkami, żeby wygospodarować sobie – górnolotnie mówiąc – wolność, nawet jeśli miałaby to być tylko wolność do bycia idiotą (“Wolność do bycia idiotą” – taki tytuł nosi jedna z ostatnich płyt Dezertera, można by tu postawić jeszcze jedno zadane przez Rejestrację trzydzieści lat temu punkowe pytanie – czy wolność jest głupotą, czy głupota jest wolnością?). Zatem Adamskiemu wolno – tak samo wolno mu w gitarę naparzać, jak i na tej samej gitarze plumkać. I nikomu nic do tego.
A ja powiem na zakończenie tylko tyle, że mało które testy piosenek wywołują na mnie takie wrażenie, jak wymruczane beznamiętnie “Czy dobrze w nocy śpicie, czy śmierci się boicie” z “Ludzi wschodu” Siekiery. Prawie takie, jak “Samotność to taka straszna trwoga…”, słowa, które mogłyby być bardzo pretensjonalne, ale wykrzyczane z życiowego dna przez umierającego na własne życzenie Ryśka Riedla, brzmią bardzo prawdziwie.

Nowe tablice

Kompletnie redefiniowaliśmy pojęcie podróży. Przestała ona być procesem mijania, stała się procesem omijania. Nigdzie już nie podążamy, musimy natomiast zdążyć. Na przykład na samolot bądź szybki pociąg. Który nigdzie nas nie zabierze, za to skutecznie nas przemieści.
W oknie mknącego z zawrotną prędkością pociągu TGV krajobraz Bretanii rozmywa się w pastelowe pasmo. Skoki ciśnienia wbijają się w bębenki uszu, gdy wpadamy w tunel lub mijamy inny skład. Pociąg zaś sunie tak łagodnie, że gdyby nie ów widok i owo napięcie bębenków, trudno byłoby zgadnąć, czy się w ogóle przemieszczamy. Rozmyty krajobraz się coraz bardziej ujednolica, a kamienne stodoły, średniowieczne zamki i popielate miasteczka przestają być w ogóle dostrzegalne – choćby dlatego, że wzrok męczy się za szybko. 
  
Ta podróż to bardziej tunelowanie, teleportacja, przeskok z miejsca A do miejsca B w tempie nieadekwatnie szybkim do dystansu. Wyjęcie z jednego kontekstu i wstawienie w drugi, bez całego procesu tranzycji, stopniowego przechodzenia przez kulturowy gradient rozpostarty na odcinku A-B. Jeszcze bardziej doświadcza się tego lecąc samolotem, który od owego gradientu oddziela podróżnych tysiącami metrów dystansu i grubą, białą warstwą chmur.
Istota szybkiej podróży nie polega już na tym, co opisywali klasycy literatury podróżniczej: na napotykaniu w drodze coraz to nowych doświadczeń, stopniowy trening rozumienia odmienności. Przeciwnie – od doświadczania czegokolwiek po drodze jest się absolutnie izolowanym. Coś za coś: szybkość za utratę przyswajania zmiany kontekstu na wzór nurka w komorze hiperbarycznej. A to oznacza ryzyko szoku kulturowego. Tak jak żeby nauczyć się rachunku różniczkowego, trzeba zacząć od dodawania i odejmowania, bo w przeciwnym razie kompletnie nic się nie zrozumie.
W izolowaniu od tego szoku pomagają hiperprzestrzenie lotnisk i dworców. To przestrzenie, których wygląd, aranżacja i zasady funkcjonowania są niezależne od kulturowego kontekstu otoczenia, a wręcz od niego izolują. Standaryzacja oznaczeń, języków, funkcjonalności sprawia, że nie ma większego znaczenia, czy jest się w Paryżu, Monachium, Tel Awiwie czy Hong Kongu. To miejsca niezakorzenione, rodzaj baniek, przez przezroczyste ściany których można dostrzec najwyżej niewyraźne zarysy kulturowego kontekstu. Korporacyjny branding linii lotniczych, identyczny dla każdego miejsca na świecie, dopełnia efektu. 
Brak owej tranzycji, stopniowego przechodzenia z kontekstu jednej kultury do innej, działa trochę tak, jak nagłe wyjście na mróz z ogrzewanego pomieszczenia. Albo jak wpuszczenie dziecka wychowywanego w sterylnej czystości do przedszkola. W jednym i drugim przypadku gwarantowane jest przynajmniej solidne przeziębienie. Przestawieni z kultury do kultury lądujemy tam kompletnie nieimmunizowani, nieprzygotowani. Dla podróżnika przygotowanego przeżywanie odmienności otoczenia od własnego doświadczenia kulturowego, konfrontowanie wzorów odwiedzanej (słowo „odwiedzać” oparte jest przecież na rdzeniu „wiedza”!) kultury z własną, jest nie tylko bardzo pouczające, ale też niebywale przyjemne. Nieprzygotowanego czeka zaś przykre starcie, frustracja biorąca się z zagubienia i potrzeba rozpaczliwego znalezienia schronienia. Dlatego budujemy sobie kolejne hiperprzestrzenie: standaryzowane hotele, ośrodki wypoczynkowe za drutem kolczastym, które mają zapewnić fałszywie pojmowane bezpieczeństwo. O rozmiarach krzywdy, jakie nie tylko podróżującym, ale też miejscowym, wyrządza ten rodzaj hiperprzestrzenni, znakomicie pisze Jennie Dielemans w reportażowej książce „Witajcie w raju” (Czarne, 2011).
Różnicę między starym i nowym modelem podróży widać także między posługiwaniem się mapą a nawigacją. Mapa pozwala zobaczyć trasę w kontekście, prześledzić jej linearność, ciągłość, odkryć potencjalne punkty zainteresowania po drodze. Nawigacja to znów tunelowanie, otorbienie podróżującego warstwą izolacyjną: kierowca słyszy polecenie „skręć w lewo”, ale nie „zatrzymaj się na chwilę przy tej romańskiej kaplicy z XI wieku, a potem wstąp do lokalnej gospody po sąsiedzku, bo podają tam jedyne w swoim rodzaju mule, a z właścicielką można bardzo ciekawie porozmawiać”.
Wreszcie – efekty nie pozostają bez wpływu także na szczebel lokalny, całkowicie redefiniując pojęcie sąsiedztwa. Bo czy bliżej mamy z Warszawy do Hurghady, czy do Sulejowa?
Zmieniane właśnie na naszych dworcach tablice informacyjne – z tych białych, pożółkłych i zbrązowiałych od czterdziestoletniej warstwy lepkiego brudu, na te granatowe, z nowoczesnym krojem białej czcionki – są zapowiedzią fundamentalnej cywilizacyjnej zmiany. Obwieszczają nie tylko numer peronu lub drogę do szynobusu na lotnisko, ale też przyjęcie nas do obszaru krajów cywilizowanych. To zmiana o zbawiennych skutkach, zmiana nie do przecenienia. Ale też zmiana wpływająca na nasze doświadczenie kulturowe w zakresie znacznie szerszym niż wymiar estetyczny i higieniczny. Warto mieć to w tyle głowy, wsiadając do samolotu.
Zwłaszcza, że na uświadomienie sobie konsekwencji nowego paradygmatu podróży wciąż mamy jeszcze czas. Póki co jesteśmy raczej dawcami niż biorcami szoku kulturowego. A nam samym wciąż swojsko mikre rozmiary lotnisk, smród pociągowego kibla, pokiereszowana nawierzchnia dróg i przaśność ich sąsiedztwa (o tym więcej we wspaniałym eseju Bartłomieja Sienkiewicza z „TP”46/2011) nieodzownie przypominają, że oto wróciliśmy do domu.

Show must go on

Pamiętam dokładnie ten dzień, to było naprawdę dawno temu, chodziłam wtedy do podstawówki (tej wczesnej), kiedy w Teleekspresie usłyszałam tę wiadomość – Maciej Orłoś ogłosił, że Freddie Mercury umiera na AIDS. Miałam 9 lat i nie pamiętam, jakiej wtedy słuchałam muzyki. Była w domu jakaś kaseta Queen, dzisiaj wiem, że piracka, ale wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał. Kasety sprzedawał na bazarze prosto z rozkładanego łóżka pan ze złotym zębem na przedzie, a w wypożyczalni wideo na półce stały ponagrywane z telewizji filmy – Pogromcy duchów, Indiana Jones, Krzyżacy. Nie bardzo wiedziałam wtedy jeszcze kto to jest Freddie Mercury, choć znałam doskonale “We are the champions”, a charakterystyczna postać w krzykliwym kostiumie i twarz o orientalnej urodzie ozdobiona niemodnym już wąsem nie była mi obca. Tak więc poczułam się dziwnie, przez głowę przemknęło mi, że dzieje się coś ważnego. Podobnie poczułam się, kiedy trzy lata później ten sam Maciej Orłoś ogłosił światu, że Kurt Cobain odstrzelił sobie głowę. Dzisiaj dotarło do mnie, że Freddie nie żyje już od dwudziestu lat. To dziwne, bo wydaje się wciąż taki obecny, jego piosenki wciąż grane są w radiu i ani odrobiny się nie zestarzały. Show miał trwać przecież dalej. I trwa. 
Na temat samego Freddiego i grupy Queen napisano przez te te dwadzieścia lat sporo, nie chciałabym powtarzać tego, co wszyscy już wiedzą. Kim był Freddie i co wniósł do światowej muzyki rozrywkowej, jak nieprawdopodobny sukces odniósł, jak bardzo rozrywkowy żywot pędził i jaką cenę za to zapłacił. Jakiś czas temu, przy okazji śmierci Amy Winehouse pisałam o rockandrollowej śmierci. Freddie wydaje się, że wpisuje się w ten model. Ale też jest trochę inny. 
Przede wszystkim jego śmierć nie była spektakularna. Nie zaćpał się, nie powiesił, nie strzelił sobie w łeb. Jego śmierć była prozaiczna i w zasadzie przypadkowa. W śmiertelnej ruletce przypadkowego seksu akurat w jego przypadku wypadło AIDS, przegrał – on, który śpiewał przecież “We are the champions”. A potem był po prostu chory, na bardzo ciężką, śmiertelną chorobę, która niszczyła go powoli, ale nieubłaganie. To nie był złoty strzał złotego dziecka swojej epoki, śmierć szybka, łatwa i estetyczna, ale powolny, upokarzający proces, który stopniowo odbierał mu siły, zżerał jego ciało. Swoją chorobę Freddie trzymał w tajemnicy, nie chciał niczyjej litości. O tym, że umiera poinformował swoich fanów w ostatniej chwili, kiedy już wszystko w zasadzie było przesądzone. Umarł dwa dni potem. Śmierć na AIDS nie jest heroiczna, nie jest piękna, uwznioślająca, ale smutna, paskudna i upokarzająca jak sama choroba. Śmierć na AIDS stygmatyzuje, zostawia piętno występku, poniża. A przecież Freddie był człowiekiem niezwykle energicznym, kochał życie i lubił się nim cieszyć (w mediach pełno dzisiaj było historii o dzikich orgiach, przygodnych kochankach, trwających całymi dniami imprezach, górach pieniędzy wydawanych przez Freddiego), zupełnie przeciwnie, niż depresyjni, autodestrukcyjni rockmani pokroju Kurta Cobaina czy Iana Curtisa z Joy Division. Wydaje się to koszmarnie niesprawiedliwe, że właśnie taka śmierć spotkała właśnie jego. 
Freddie jak na swoje czasy był postacią niezwykłą. Rewolucja seksualna przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oswobodziła wolną miłość między kobietą a mężczyzną ze sztywnych okowów małżeństwa. Ale w społeczeństwie Zachodu dla gejów i lesbijek ciągle nie było miejsca, szczególnie w życiu publicznym, w świetle reflektorów. Homoseksualizm traktowano jak zjawisko zmarginalizowane, kryminalizowane, stereotypizowane, spychane do podziemia, obarczane piętnem zboczenia i rozwiązłości. A Freddie nosił swoją orientację seksualną jak odzież wierzchnią, nie wstydził się jej, z lubością przebierał się w ekstrawaganckie kostiumy, wywoływał skandale, przełamywał tabu i nic sobie nie robił z obrońców moralności. Całym sobą mówił “jestem gejem, a wy i tak mnie kochacie”. I kochali go ludzie i wciąż go kochają. Jeśli miałabym powiedzieć czym Freddie zmienił świat – to właśnie tym. Otworzył drzwi szafy szeroko, na oścież i wyciągnął na słońce wszystkie kolory tęczy. Udowodnił, że dziwne jest piękne.
Freddie był/jest legendą, a legendy podobno nie umierają. Czytałam dziś gdzieś, że to w sumie dobrze, że Freddie umarł, zanim zestarzał się i stał się własną karykaturą. Tak, dla legendy to dobrze. Dla człowieka – a zawsze za legendą stoi konkretny człowiek – już nie tak bardzo. “Popatrzcie na nas: jesteśmy – zacytuję na zakończeni Świetliki – starzy, piękni i bogaci. Popatrzcie na nas: to dobrze, dobrze żeśmy młodo nie umarli”. 

Gdy prawda staje się historią

„South Park” – kultowa, anarchistyczna animacja, już dawno, na szczęście, odeszła od purnonsensowego surrealizmu, żeby z sezonu na sezon stawać się coraz bardziej zaangażowanym krytykiem i recenzentem kultury. Oglądana oczami czwartoklasistów – Stana, Kyle’a, Kenny’ego i (last but not least) Cartmana – rzeczywistość odsłania bezmiary swojej dziwności: czasem hipokryzji, a czasem zwyczajnej durnoty, z którą przywykliśmy żyć na co dzień, nie zadając sobie (bośmy już przecież dorośli) podstawowego dziecięcego pytania: „dlaczego?”. 
13. odcinek 15. serii to – przy całej prostocie zastosowanych środków – fantastyczna krytyka pewnego elementu kultury popularnej. Znamiennego, bo pokazującego, jak popkultura wchłania kolejne sfery życia publicznego. Pisałem o tym kiedyś na przykładzie dziennikarstwa zamieniającego się w infotainment bądź advertorial. Obejrzawszy ten odcinek „South Parku”, pomyślałem o czymś, co nazywa się telewizją edukacyjną.
Pamiętacie? Przedpołudnia dzieciństwa dzisiejszych trzydziestoparolatków upływały pod znakiem „Sondy”, „Kwantu”, czy chociaż „Lubię majsterkować”. Albo tych puszczanych w szkole z kaset wideo programów edukacyjnych, na których do wtóru awangardowej muzyki pobrzmiewającej kosmicznym plumkaniem, ładowały się kondensatory i dymiły probówki. Gdy przyszło nowe, przyniosło cudowne odkrycie w postaci kanałów w całości poświęconych tematyce popularnonaukowej, geograficznej czy przyrodniczej. Discovery Channel, Animal Planet, National Geographic Channel – okno na świat otworzyło się na całą szerokość, w dodatku w rozdzielczości HD.
Ale wróćmy do „South Parku”. Oto chłopaki dostają zadanie domowe: mają napisać wypracowanie o Święcie Dziękczynienia. Cartman – figura konsumenta totalnego – nie ma najmniejszego zamiaru ślęczeć nad książkami i namawia ekipę na włączenie kanału History Channel, z którego przecież można się wszystkiego nauczyć w znacznie bardziej przyswajalny (oswojony?) sposób. A tam, jak na zawołanie: program o Święcie Dziękczynienia. W sekwencji wspaniale trawestującej charakterystyczną narrację i montaż kanałów informacyjnych, pada pytanie: czy w pierwszej wieczerzy osadników z Indianami uczestniczyli kosmici? A może sami osadnicy i Indianie byli w istocie kosmitami? W przebitce wypowiada się naukowiec z uniwersytetu-jakiegoś-tam, umieszczony – a jakże – na czarnym tle. Z całą powagą stwierdza, że nie ma żadnych dowodów, iż w owej wieczerzy kosmici nie uczestniczyli. Parodia z grubej rury, ale efekt zadziwiająco zbieżny z oryginałem.
Chłopcy oczywiście wypracowanie piszą, oczywiście natychmiast pojawiają się agenci z History Channel, oczywiście okazuje się, że i osadnicy i Indianie pochodzą z kosmosu… Nie fabuła odcinka, choć prześmieszna, jest najważniejsza. Bo rzeczywiście: coś się w międzyczasie stało z kanałami edukacyjno-popularnonaukowymi. W którymś momencie okazało się, że każdy porządny program historyczny musi zawierać w sobie komponent „szokująca prawda o…”, program archeologiczny musi dramaturgią dystansować Indianę Jonesa, a program medyczny czy nawet przyrodniczy musi się rozgrywać w konwencji reality show. Przejrzyjcie ramówki: Szokujące fakty z życia Marii Antoniny. Tajemna historia zakonów klauzurowych. Najbardziej niebezpieczne zwierzęta świata. Szaleni naukowcy wysadzają wszystko w powietrze. Sekretna historia piramid. Piramidalna historia sekretów. Stomatologia ekstremalna. Najbardziej zboczone zwierzęta świata. Szalony archeolog na tropie ducha Montezumy. I tak dalej.
Kto jeszcze wytrzymałby dłużej niż kwadrans przed programem podglądającym życie perkozów, z głosem Krystyny Czubówny w tle? Wytrenowaliśmy się do odbierania treści w coraz bardziej stymulującej, podtrzymującej napięcie konwencji. Skoro przyzwoity program o gotowaniu musi zawierać w sobie elementy zaciekłej rywalizacji i upokarzania na wizji (a w Polsat Play mamy już program „Kama Sutra show”, w którym ten rodzaj narracji został nałożony na tematykę życia seksualnego), to tym bardziej musi się tak stać z programem edukacyjnym. Ich autorzy wiedzą, że muszą sprostać naszej przestymulowanej percepcji, dostarczyć nam bodźców odpowiednio silnych, żebyśmy je w ogóle zauważyli, a co dopiero przyswoili. Właściwe pytanie nie powinno więc brzmieć: „co się stało z kanałami edukacyjnymi”, lecz: co się stało z nami?
Kultura popularna nakłada swój paradygmat na coraz to nowsze obszary, zagarniając kolejne tematyki. Jej modelom narracji już dawno podporządkowało się dziennikarstwo newsowe, taniec (z gwiazdami), gotowanie (które przeszło kuchenne rewolucje), a programom historycznym znakomitego modelu narracji dostarczył nie kto inny, jak Dan Brown. To nie on wymyślił teorię spisku, ale to właśnie on wprowadził ją do kultury popularnej jako paradygmat mainstreamowy. Bezbłędnie pokazał jej siłę oddziaływania na wyobraźnię i po mistrzowsku zakwestionował dotychczasowy model, w którym opowiadając historię należało trzymać się faktów. Historia opuszcza domenę nauki, w której obowiązuje kategoria udowodnionej prawdziwości, przesuwając się w sferę, której kategorią podstawową jest spekulacja i fantazja. Czyli w sferę fikcji.
Jak to się robi? Nieodmiennie ten sam schemat: Profesor John Doe rozpoczyna badania / wykopaliska / eksperymenty. Chce odkryć niezwykły sekret / tajemnicę / kod, który zmieni wszystko, co wiemy w dziedzinie, którą profesor się zajmuje [tu wstaw dowolną teorię spiskową /  pseudonaukową / nieudowodnioną plotkę]. Początkowo badania nie dają rezultatów, ale profesor zadaje sobie Wielkie Pytanie: a co, jeśli? I gdy już się ma wycofać, następuje Wielki Przełom. Odkrywa Coś. Najazd kamery. Kręcenie z ręki. Muzyczka. Komentarze innych naukowców na czarnym tle. Jest Coś. A co, jeśli to To? Tego się jednak nie dowiemy, bo w ostatniej chwili tajemnica / sekret / kod się wymykają i pozostają na zawsze ukryte. Pozostanie jednak pytanie: a jeśli?
We wspomnianym odcinku „South Parku” kanał History Channel reklamuje się dumnym hasłem: „Kanał, w którym prawda staje się historią”…
Nie ma nic złego w oglądaniu dobrego show, wciąganiu się w barwną i działającą na wyobraźnię fikcję. Tyle że w tym wypadku pojawia się znamienne rozmycie granic: edutainment rości sobie prawa do sfery edukacji, kontaminując ją fikcją. Tu chodzi o kategorie porządkujące wiedzę o świecie. W rzeczy samej: o uczenie się. 
Wiedzę da się prezentować w sposób absolutnie fascynujący zarówno wizualnie (jak w cyklu filmów dokumentalnych „Ziemia. Potęga planety”, jak i merytorycznie (pamiętacie „Sondę”?). Mariaż kultury popularnej i popularyzacji nauki to rzecz wręcz naturalna, biorąc pod uwagę, że jedno i drugie ową „popularność” nosi w nazwie. Nauka nadaje się na show i zawiera wystarczająco dużo pasjonujących treści, by radzić sobie bez fikcji.
PS. A na marginesie: w owym odcinku „South Parku” Osadnicy pochodzą z jednej planety, a Indianie – z drugiej. Mieszkańcy obu planet walczą między sobą o kontrolę kopalni nadzienia do indyka. Obie planety mają swoich królów, swoich generałów i armie. To klasyka: większość popkulturowych opowieści o Obcych zakłada, że ich planeta jest scentralizowana: istnieje władca wszystkich Obcych, i to globalny rząd Obcych wysyła ku nam latające talerze, a nie, powiedzmy, jakieś kosmiczny odpowiednik USA czy Rosji.
 
Ciekawe, że wyobrażając sobie obcych, posługujemy się kategorią „obcego z innego państwa” – państwo to najwyższy poziom organizacyjny innych, jaki ogarniamy wyobraźnią. My, Ziemianie, mamy rozmaite państwa, obcy są scentralizowani. My jesteśmy różnorodni, oni są jednolici (czy filmowi Obcy różnią się rysami twarzy, tak jak my?). To też dużo mówi o naszych kategoriach pojęciowych i o tym, w jak uogólniający sposób myślimy o innych (Obcy to przecież figura obcego w ogóle). Ale to już zupełnie inna historia…