UFO i Hanka Mostowiak, czyli o triumfie popkultury nad rzeczywistością
Administracja prezydenta USA Baracka Obamy wydała dziś oświadczenie, że nie ma dowodów na istnienie cywilizacji pozaziemskich. Zobowiązało ją do tego prawo nakazujące zabrać głos w sytuacji, gdy pod zadanym pytaniem podpisze się odpowiednio duża liczba osób. Tak więc – nie ma dowodów na istnienie kosmitów. Co nie znaczy, że nie istnieją, statystyka jest przecież po ich stronie. Czyli w skrócie – “the truth is out there”, ale póki co nam się nie objawiła. Oznacza to ni mniej ni więcej, tylko triumf popkultury nad rzeczywistością.
Czy przykład UFO uruchomi lawinę zapytań o inne nurtujące rzesze widzów, czytelników, odbiorców i (w końcu też) obywateli pytania – o zombie, wampiry, wilkołaki, gremliny, wróżki, hobbity, elfy, krasnoludy, krasnoludki, muminki, czarodzei, o Batmana, Spidermana, Supermana, Rambo, św. Mikołaja, Latającego Holendra, Kapitana Nemo czy Blair Witch? Czy FBI ujawni, co tak naprawdę wydarzyło się w miasteczku Twin Peaks i kto zabił Laurę Palmer? Czy brytyjski wywiad będzie musiał tłumaczyć się z poczynań Jamesa Bonda? Czy rodzice z Wysp zaczną tłumnie zapisywać dzieci do Hogwartu? Czy słuchacze Radia Maryja zażądają lustracji Hansa Klossa i Pana Samochodzika?
Życie przeciętnego konsumenta popkultury odbywa się częściowo w świecie symulakrów, znaków pozbawionych znaczenia, odsyłających tylko i wyłącznie do samych siebie. Nie znaczy to, że znaki te – chociaż umowne, jak cała popkultura – są “wirtualne”. Istnieją one na zasadzie faktów społecznych – istnieją, bo oddziałują na ludzi nie raz bardziej niż realnie istniejące osoby i wydarzenia. Postacie z seriali są nam częstokroć bliższe niż sąsiedzi z tego samego bloku, śmierć Hanki Mostowiak wzrusza bardziej, niż rodzinny dramat zza ściany.
Wiele elementów naszego świata poznajemy przez popkulturowe zapożyczenie – skąd przecież, jak nie z popkultury mamy wiedzieć jak wygląda naprawdę życie szpiega, tajnego agenta, gangstera, terrorysty, handlarza narkotyków, prezesa zarządu wielkiej korporacji, żołnierza z czasów II wojny światowej albo operacji Pustynna Burza, multimilionera czy hollywoodzkiej gwiazdy? Przez wiele lat geopolityczne zawiłości dwubiegunowego świata podzielonego na Wschód i Zachód opowiadały milionom ludzi na całym świecie filmy o Jamesie Bondzie. Wyrażały ich lęki przez “przejęciem władzy nad światem” przez jakąś grupkę czerwonych szaleńców, nuklearną zagładą i wojną światową. Popkultura z jednej strony odbija więc świat, w jakim żyjemy, a z drugiej strony go kreuje na swój fantastyczny obraz i podobieństwo. Przypomina to ustawione naprzeciwko siebie lustra, które odbijają nawzajem swój własny obraz tworząc złudzenie nieskończoności. Zależność między rzeczywistością a popkulturą jest wzajemna, nie jest zależnością prostego wynikania czy denotacji. Popkultura bardziej niż znakiem jest symulakrem rzeczywistości.
Symulakry jako bardziej prawdziwe od prawdy i bardziej realne od rzeczywistości są z natury swej zwodnicze ale i w dzisiejszym świecie nieuniknione. Granica zaś między iluzją a rzeczywistością wydaje się płynna i trudna do uchwycenia. Gdzie zatem kończy się wyobraźnia a zaczyna szaleństwo? Od przekonania, że wszyscy prywatni detektywi mają problem z alkoholem a Aleksandrowi Wielkiemu chodziło tak naprawdę o wolność i demokrację, do wiary w istnienie kosmitów droga wydaje się długa. Ale jak cienka jest ta czerwona linia i gdzie może doprowadzić można najlepiej przekonać się sięgając do jednego z wielku amerykańskich poradników na temat “Jak przetrwać atak zombie”.
Pacynki
Pewnie pod szyldem katolickiego tygodnika nie wypadałoby mio tym pisać, gdyby nie to, że inkryminowaną puszkę miętówek kupiłem w sklepiku katedralnymw Uppsali. Na wieczku kiczowaty konterfekt Jezusa, taki jak z obrazków do PierwszejKomunii, i hasło: „Messiah Mints: Save Your Breath”. W „Gildii BezrobotnychFilozofów”, amerykańskim serwisie projektującym i sprzedającym ten oraz podobnegadżety, dostępny jest także Jezus – maskotka, Jezus – pacynka oraz magnetycznyzestaw „What would Jesus wear”, składający się z postaci wyposażonej w zestaw „nakładek”– koszulek, jeansów i gadżetów, do swobodnego komponowania całości na drzwiachlodówki.
Podobny pomysł, ale dużo bardziej kontrowersyjny, boprzedstawiający Ukrzyżowanego, którego można sobie dowolnie ubierać, wywołałpewien czas temu poważny skandal. Rzecz nazywała się „Jesus Dress-Up”, astworzył ją w 2000 r. nowojorski artysta podpisujący się „Normal Bob Smith”. Gdyw 2008 r. magazyn „Focus” dołączył gadżet jako insert, powstała inicjatywa, zasprawą której zareagowała Rada Etyki Mediów. Wersja z „Gildii BezrobotnychFilozofów” nie przedstawia Jezusa Ukrzyżowanego. Operuje na Jego kiczowatymwizerunku, cytacie z uproszczonej i zinfantylizowanej ikonografii. W tym rzecz –ale o tym za chwilę.
„Gildię” założyli dwaj bracia, absolwenci filozofii, którzy nieukrywają, że postanowili wykorzystać swoją niewątpliwą erudycję i kreatywnośćdo zarabiania pieniędzy. Założyli internetowy sklep z gadżetami. Maskotki,kubki, karty do wymieniania, miętówki w kolorowych puszeczkach, zegarki,koszulki. Niby nic szczególnego. Tyle że wszystkie gadżety oparte są owizerunki wielkich ludzi nauki, sztuki i religii. Maskotce Jezusa towarzysząmaskotki Buddy, Mojżesza czy Sziwy, nie wspominając o Andym Warholu, ZygmuncieFreudzie, Baracku Obamie czy Albercie Einsteinie. A tak, jest jeszcze bardziejtypowa maskotka, sympatyczny pies. Tyle, że to Pies Pawłowa.
I trzeba przyznać, że wszystko to diabelnie inteligentne, raczejprzekorne niż prowokacyjne, taki sklep z zabawkami dla inteligentów. Kto by niechciał zegarka z portretem Salvadora Dalego na cyferblacie i gigantycznymiwąsami zamiast wskazówek? Albo zestawu pacynek z Platonem, Kantem, Heglem iNietzschem?
Każdy z tych gadżetów bazuje na charakterystycznym,ikonicznym wizerunku danej postaci, na podstawowej wiedzy o niej, nazaczerpniętym z powierzchniowej warstwy pamięci skojarzeniu. Trudno mi oderwaćwzrok od asortymentu „Gildii”, bo raptem zdaję sobie sprawę, że oglądam idealnąilustrację procesu oddziaływania kultury popularnej na wszelkie elementy naszejtożsamości, na nośniki wartości i znaczeń. Kultura popularna dokonujetranslacji na własny język: język najmniejszego wspólnego mianownika, masowejmultiplikacji, impulsowej rozpoznawalności (maskotka Einsteina wywołujeskojarzenie: „aha, E=mc2!”, „aha, siwa rozczochrana czupryna i wąsy!”). „Gildia”pokazuje to dosadnie, bo poprzez maksymalne naciągnięcie, redukcję do absurdu. Iw efekcie nabiera do własnej działalności dystansu, bierze samą siebie wnawias, przedkładając nam przed nos proces, któremu z własnej woli podlegamy.
Jak już kiedyś tu pisałem, broniąc Szopieżwała Wielostwora,zabawka służy do tego, by nadać ikonie, którą przedstawia, a która jestnośnikiem jakiejś elementarnej treści (Barbie, żołnierzyk itp.), własnąnarrację. Jeśli Ghandi, Che Guevara czy Jezus (wszyscy dostępni w „Gildii” 😉 )stanowią tylko hasła wywoławcze, na które reagujemy wypracowanym już dawno,uwarunkowanym i bezrefleksyjnym odzewem („aha! wąsy i okulary!”, „aha,czapeczka!”, „aha, czerwona szatka i paciorek!”), powstaje pole, by w miejscepierwotnych znaczeń dokładać własne. Wypychamy postać trocinami i robimy zeń przytulankę.Animujemy pacynkę po swojemu.
Dlatego, tak jak nie oburzają mnie action figures Jana Pawła II, nie oburzył mnie też Jezus – przytulanka.Podobnie jak nie sposób się oburzać figurą „Buddy Christ” z „Dogmy” KevinaSmitha. Jezus – przytulanka to lustrzane odbicie Chrystusa ze Świebodzina, koszulekMałeckiego (już się stały handlowym hitem) i pomników Papieża.
The end. Kilka słów o Amy Winehouse
Amy Winehouse znaleziono martwą w sobotę w jej domu. Oficjalnie przyczyna zgonu pozostaje nieznana. Nieoficjalnie mówi się, że zapiła się i zaćpała na śmierć. Żydowska dziewczyna o czarnym głosie i czarnym makijażu, z ciałem pokrytym pajęczyną tatuaży, burzą niesfornych, czarnych włosów upiętych w monstrualny kok patrzy nieco zadziornie z wyszarzonych zdjęć na portalach internetowych. Wygląda – jak na nią, bo pięknością nigdy nie była – ładnie. Bardzo – chociaż bliżej jej było do jazzu i soulu – rock and rollowo. Czytając jej krótką a pokręconą biografię właśnie to słowo ciśnie się na usta – rock’n’roll.
„Sex, drugs and rock’n’roll”, „live fast, die young”, „no future” – wszystko to brzmi ładnie w roli hasełka na znaczkach przypinanych do skórzanej kurtki, wypisywane flamastrem na szkolnych plecakach, wykrzyczane na koncertach, wysmarowane na murach. Ale podczas gdy dla tysięcy młodych ludzi z różnych pokoleń od dzieci kwiatów po grunge’owców w kraciastych koszulach i hiphopowców w czapkach z daszkiem naciągniętym głęboko na oczy, były to tylko hasła, za którymi krył się bunt przeciwko hipokryzji i skostnieniu świata dorosłych w imię wolności i prawa do wyrażania siebie (co w sumie może być synonimem dorastania), tak dla niektórych jednostek było to życiowe credo. Uzależniona od heroiny Janis Joplin, prorok i poeta Jim Morrison umierający z przedawkowania w paryskiej wannie, geniusz gitary Jimi Hendrix, zmagający się (nieskutecznie) z depresją i uzależnieniem Kurt Cobain, który odstrzelił sobie głowę, zamordowany przez szaleńca John Lennon. Oni wszyscy żyli rock’n’rollowo i umarli rock’n’rollowo. I dlatego o nich pamiętamy.
Nie żyjemy jednak w kolorowych latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, w naszych czasach pokolenia już nie mówią ani nie śpiewają jednym głosem. Wytwórnie płytowe wypuszczają na rynek profesjonalnie targetowane produkty, starannie wystylizowane, zbalansowane, lekkostrawne, odpowiednio politycznie poprawne lub niepoprawne (co oczywiście zależy od targetu), doprawione precyzyjnie wyreżyserowanym skandalem lub przeciwnie, polukrowane, dosłodzone. Ładne buzie
śpiewające wpadające, po czym natychmiast wypadające z ucha piosenki, które nie wiedzieć czemu okupują pierwsze miejsca list przebojów, po czym znikają i za pół roku nikt o nich nie pamięta. Setki takich buź walczą non stop o naszą uwagę, o nasze kliknięcia, o nasze pieniądze wreszcie. Na tle zastępów takich właśnie ładnych buź Amy Winehouse ze swoim uzależnieniem, ze swoim ewidentnym barkiem urody, ze swoją aurodestrukcją wychodzi zaskakująco autentycznie. Jakby przynależała do innego porządku, jakby była z innej bajki, smutnej bajki o gwiazdach rocka, która
rzadko kiedy kończy się dobrze.
Ile razy już słyszeliśmy tą historię. Młody/młoda, zdolny/zdolna, zostaje idolem mas, głosem pokolenia, ikoną swoich czasów, po czym stacza się i umiera. Najczęściej w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, głupio, bezsensownie, bez fanfar, w samotności. Kurt Cobain leżał trzy dni, zanim znalazł go elektryk. Janis Joplin przedawkowała przez przypadek, bo ktoś sprzedał jej mocniejszy niż zwykle stuff. Jim Morrison umiera w wannie. Uzależniony od leków (podobnie jak zmarły przedwcześnie Elvis Presley) Michael Jackson nie doczekał przyjazdu karetki, której nie wezwał na czas spanikowany lekarz, który regularnie podawał mu silne dawki środków przeciwbólowych. Freddie Mercury umiera na AIDS. Rysiek Riedl wyniszczony narkotykowym nałogiem umiera na serce po nieudanym detoksie. Ian Curtis z Joy Division wiesza się na sznurze od suszarki. Najpierw jest szok, tysiące kwiatów i świeczki (dzisiaj również te wirtualne), szczere łzy fanów i nieszczere westchnienia konkurentów z estrady. A potem wieczny odpoczynek w alei zasłużonych. I pytania – czy na pewno musiało tak się stać? Czy gdyby nie te nieodłączne rock’n’rollowi sex i drugs, to nie doszłoby do tragedii? A może bez nich nie byłoby rock’n’rolla?
Cóż, gwiazdami rocka nie zostają grzeczne dziewczynki ani rozsądni chłopcy. Kochamy gwiazdy rocka dlatego, że takie właśnie są – nieokiełznane, dzikie, autodestrukcyjne. Więcej, takich ich właśnie potrzebujemy, gdyż za ich pośrednictwem doświadczać możemy tego, co nam, zwykłym śmiertelnikom nie jest dane – ekstremalnych przeżyć i emocji, zdobywania szczytów i eksplorowania głębin piekła, absolutnej wolności (również wolności do autodestrukcji), wyzwolenia się ze społecznych norm i stereotypów, wyrwania się ponad przeciętność, przekraczania tabu (przypomnieć tu można chociażby słynne, ocenzurowane „The end” The Doors, w którym Jim Morrison śpiewa – „Father? Yes, son? I wanna kill you. Mother…I want to… Fuck you”). To dzięki nim zaglądamy za zamknięte dla zwykłych śmiertelników „doors of perception”, to oni zabierają nas w narkotykowe rajdy w odmienne stany świadomości, śnimy ich sny o naprawianiu świata lub jego zniszczeniu, zaglądamy w oczy szaleństwu, rozpaczy, samotności. Dzięki nim przeżywamy coś na kształt zapośredniczonej transgresji. Bo fan rock’n’rolla nie musi żyć rock’n’rollowo – wystarczy, że słucha odpowiedniej muzyki (to zresztą ciekawe, że w naszym stuleciu bunt związał się na stałe z faktem słuchania odpowiedniego rodzaju muzyki). I tak jak dziewiętnastowieczny filister biorąc do ręki tomik Byrona czy Shelleya (romantyczni poeci mieli wiele wspólnego z gwiazdami rocka, tyle że umierali nie z przećpania, ale na syfilis i suchoty) mógł doświadczyć ekstremów romantycznej, tragicznej miłości, tak my dzisiaj możemy włączyć płytę Dżemu, The Doors czy Nirvany, po czym po półgodzinnym seansie genialnego szaleństwa odłożyć po prostu płytę na półkę. I zasiąść w kapciach przed telewizorem.
Gwiazdy rocka są zatem dla nas jak mityczni herosi, obdarzeni niezwykłymi przymiotami, przeżywający niezwykłe przygody, które są dla nas źródłem niezwykłych historii, są odrealnieni, ale też i dziwnie bliscy. Są wręcz jak półbogowie, obdarzeni mocą wpływania na nasze emocje, odmieniania naszego życia. „Bo ja jestem Bogiem, uświadom to sobie” – recytował zmarły samobójczą śmiercią (wyskoczył z okna) Magik, lider Paktofoniki, w pełnym świadomości władzy, jaką daje twórczość, tekście. Ale za taki wyjątkowy status jest też cena, którą prędzej czy później przyjdzie zapłacić. Gwiazdy rocka żyją trochę jak rytualny „król wioski”, hołubiony i uwielbiany przez rok przez całe zgromadzenie, po czym składany w krwawej ofierze w imię na przykład pomyślności zbiorów.
Zatem rząd dusz, jaki daje rock’n’roll, ma też swoją ciemną stronę. Bo idol staje się zakładnikiem swoich fanów, staje się publiczną własnością, a jego życie nie należy już do niego. Żeby utrzymać swój status gwiazdy (który uzależnia tak samo, jak narkotyki czy alkohol) musi ciągle swoich fanów (i nie tylko) podniecać czymś nowym, żyć na najwyższych obrotach, aż do wyczerpania. Wtedy nadchodzi nieuchronny upadek, upadek o tyle bolesny, że z wysoka, w świetle kamer i fleszy. Amy Winehouse wygwizdano w Belgradzie – była tak pijana, że nie mogła utrzymać się na nogach ani nic zaśpiewać. Pamiętamy rozpadającą się twarz Micheala Jacksona przesłoniętą białą maską. Śmierć jest tu tylko epizodem, ostatnim epizodem serialu, który w finale powinien mieć największą oglądalność. Od wczoraj większość zdjęć Amy Winehouse na portalach internetowych to upudrowane zdjęcia z oficjalnych sesji, jakże różne od tych pokazywanych jeszcze przed tygodniem, na których przepita i przećpana, z potarganymi włosami i rozmazanym makijażem Amy wlecze się do sklepu po kolejną flaszkę. Kochamy nasze gwiazdy i gwiazdeczki, uwielbiamy patrzeć, jak walczą na śmierć i życie w kisielu brukowców, konsumujemy ich dramaty tak samo, jak odcinki „M jak miłość”. Oglądamy z wypiekami na twarzy na portalach plotkarskich zrobione przez paprazzich zdjęcia Britney Spears z ogoloną głową, czy Rihanny pobitej przez chłopaka, z krwawymi siniakami na twarzy. Śledzimy chorobę Nergala, komentujemy figury podstarzałych seksbomb w bikini. Show biznes to w gruncie rzeczy wielki Reality Show, w których gwiazdy żyją i umierają dla naszej uciechy, żeby dostarczyć nam mocnych wrażeń, żeby wnosić w nasze szare i zwyczajne życia odrobinę niezwykłości, doprawionej dreszczykiem podniecenia, bo przecież wszystko to dzieje się naprawdę. Reality show coraz bardziej brutalny, bezlitosny, odkąd mamy możliwość komentowania wszystkiego na forach internetowych – pod artykułami o śmierci Amy obok standardowych świeczek i egzaltowanych zapewnień o wielkim talencie, znalazło się mnóstwo wpisów w typie „o jednego ćpuna mniej”.
Co się stanie z Amy Winehouse? Czy będzie się o niej pamiętać? Trudno powiedzieć, dziś gwiazdy – jak wszystko – zużywają się szybciej. Póki co to koniec. Chciałoby się zacytować Jima Morrisona – the end.