The Killing – tylko i aż zbrodnia

Serial “The Killing” z jednej strony wpisuje się w obserwowalny nurt serialomanii wielkich sieci telewizyjnych, a z drugiej – idzie zupełnie pod prąd tego nurtu. Z jednej strony wychodzi naprzeciw zainteresowaniom kryminałem typu skandynawskiego (zaangażowanym politycznie, społecznie i obyczajowo, minimalistycznym w środkach, ale stawiającym ważkie pytania w treści), a z drugiej strony – jest od początku do końca amerykański. Ale po kolei…
“The Killing” to serial kryminalny. Mamy więc tutaj obowiązkowo trupa (młodej dziewczyny, Rosie Larsen), śledczych (duet najgorzej ubranej detektyw od czasu “Fargo” – Sarah Linden oraz najgorzej ubranego detektywa od czasu “Porucznika Columbo” – Stephena Holdera) oraz całą gamę podejrzanych, uwikłanych, posądzonych. Do tego tło deszczowego, szarego i zabetonowanego Seattle. Niby nic. Ale te 13 odcinków kryminalnego śledztwa wciąga na wielu poziomach. Od samej kryminalnej fabuły po przeżycia bohaterów pierwszoplanowych i pobocznych. Co jest takiego wyjątkowego w tym serialu, że porusza on dużo mocniej, niż niejeden krwawy horror czy brutalny film o seryjnym zabójcy?
Zacznijmy od samej sytuacji nakreślonej w serialu i kondycji jego bohaterów. Wydarza się morderstwo. Ginie szczęśliwa i spokojna nastolatka, Rosie Larsen. W “normalnych” kryminałach sam fakt dokonania morderstwa jest pretekstem do ekscytującego i pasjonującego śledztwa, które przypomina rozwiązywanie misternej szarady, grę z mordercą o skomplikowanych zasadach. Zwłoki zaś stanowią komunikat, tekst do rozszyfrowania. To nie czyjaś bliska osoba, ktoś, kto żył swoim życiem, ale odczłowieczone, sprowadzone do funkcji przedmiotu “ciało”.  Tutaj morderstwo potraktowane zostało z przekonującym realizmem. Zbrodnia jest tym, czym jest – nie szaradą, nie zagadką, nie pretekstem do świetnej śledczej zabawy, ale traumą, tragedią, która dotyka wszystkich uwikłanych w nią ludzi, katastrofą, która czyni wyrwę w świecie wcale nie tak łatwą do zasypania. Poznajemy więc całą rodzinę Rosie, ojca o ciemnej przeszłości, matkę spędzającą czas w domu, dwóch młodszych braci, ciotkę, która się nimi opiekuje i przyjaciela-wspólnika rodziny. Poznajemy jej znajomych – przyjaciółkę, byłego chłopaka, nauczyciela. Większość tych głównych i pobocznych bohaterów to barwne, krwiste, wielowymiarowe postacie, których emocje i przeżycia śledzimy z zainteresowaniem, bo ich los zaczął nas obchodzić. Równolegle toczy się wątek polityczny, wyborów burmistrza Seattle, a sprawa Rosie znacząco wpływa na ich przebieg. Oni wszyscy zostają przez to, co się stało z Rosie głęboko dotknięci. Ich życie już nigdy nie będzie takie samo, nie zaznają spokoju nawet wtedy, kiedy prawda (ale czy cała?) o Rosie wyjdzie na jaw.
Morderstwo zaburza funkcjonowanie skupionego wokół nastolatki świata, burzy jego harmonię, wyciąga na światło dzienne emocje i przeżycia, które do tej pory pozostawały ukryte gdzieś głęboko w cieniu. W obliczu zbrodni wyświechtane frazesy, które często powtarza się w takich sytuacjach tracą sens. Po pierwsze, że “czas leczy rany” – z czasem w rodzinie Larsenów dzieje się coraz gorzej. Po etapie wspólnego “trzymania się” następuje powolny rozpad rodziny, w której różne reakcje na traumę sprawiają, że jej członkowie mijają się w komunikacji, ranią siebie nawzajem, stawiają sobie nierealne oczekiwania i systematycznie oddalają od siebie. Następnie – że “prawda nas wyzwoli”. Jak łatwo wziąć półprawdę lub ćwierćprawdę za prawdę i jak łatwo zniszczyć nią człowieka, czego dowodzi historia nauczyciela, w którego niewinność zwątpili wszyscy, nawet jego ciężarna żona, a który tak naprawdę działał z bardzo szlachetnych pobudek. Bennet Ahmed – czarny, do tego muzułmanin – zostaje kozłem ofiarnym mediów, odwracają się od niego inni nauczyciele i uczniowie, chociaż nie przedstawiono mu żadnych zarzutów. Na koniec zostaje pobity do nieprzytomności przez ojca Rosie i ledwo uchodzi z życiem. Rodzice Rosie nie są też gotowi na prawdę o córce, która – okazuje się – wcale nie była taką grzeczną dziewczynką, za jaką brali ją jej bliscy. Sytuacja graniczna, jaką jest śmierć córki, stawia ich także przed ważnymi pytaniami na temat ich własnego życia, wzajemnych relacji, planów na przyszłość i oceny przeszłości. Każdy skrywa gdzieś głęboko jakiś bolesny sekret, zawiedzione nadzieje, niespełnione aspiracje, większe lub mniejsze kłamstwo. A prawda tylko gmatwa sprawę i tak naprawdę nikomu nie jest na rękę.
Serial demitologizuje też pracę policji i policyjne śledztwo. W popkulturze śledztwo policyjne mające na celu odnalezienie i schwytanie sprawcy przestępstwa występuje w roli rytuału przywracającego świat do porządku. Szamanami tego rytuału są różne postacie z repozytorium policyjnych archetypów – detektywi, profilerzy, technicy, lekarz sądowy, koroner.
Dla przykładu – warto prześledzić symboliczne i semantyczne przemiany “przedmiotu zbrodni”, czyli najogólniej mówiąc “denata” lub “denatki”. Człowiek za życia jest osobą, to on lub ona, ma imię, nazwisko, jest w całym tego słowa znaczeniu podmiotem. Po śmierci – w policyjnym języku kryminału status podmiotowy zostaje zastąpiony przez nieokreślony, przedmiotowy, nijaki status “ciała” (Kto znalazł ciało? Ciało było ukryte w…). Słowem z zupełnie innego porządku jest “trup”. Trup – w przeciwieństwie do “ciała” nie traci swojej podmiotowości. Trup to “on”, nie “to”. Trup to jakiś ciemny, niebezpieczny byt ze świata horrorów, coś co nie jest do końca martwe, co działa, zagraża, przekracza granice między życiem a śmiercią (a więc klasyczne tabu). Nic dziwnego, że najczęstszym związkiem frazeologicznym, w jaki w popkulturze wchodzi słowo “trup” jest “żywy trup” (undead) – byt paradoksalny, oksymoroniczny, konotujący opętanie przez ciemne siły, przejęcie władzy nad bezwolnym ciałem przez jakieś tajemnicze, niewytłumaczalne, ale niebezpieczne życie. W kryminale następny etap o silnie rytualnym charakterze to sekcja zwłok. Sam związek frazeologiczny “sekcja zwłok” zaznacza kolejną zmianę statusu. Sekcja – czyli rozłożenie na czynniki pierwsze, rozmontowanie pewnej całości na elementy, zniszczenie integralności bezosobowego już przecież “ciała”. W trakcie sekcji ciało zostaje poddane analizie (rozczłonkowaniu), zdradza swoje tajemnice, odkrywa głęboko skrywane sekrety. To, co pozostaje – to “zwłoki”, ciekawy rzeczownik w liczbie mnogiej, sugerujący jakąś amorficzną wielość, rozkład, podział na trudne do uchwycenia, ale rozłączne przecież elementy, które już nie tworzą żadnej całości. Na stole sekcyjnym następuje więc rytualna zmiana statusu – od ciała do zwłok, ostatnie stadium przed ostatecznym rytuałem przejścia – pogrzebem.
W serialu “The Killing” mamy jednak wrażenie, że śledztwo tylko pogarsza sprawę. Policjanci chcą dobrze, ale ich działania, czy to przez brak, czy też przez nadmiar profesjonalizmu mają nie raz katastrofalne skutki. Zrozpaczona rodzina Rosie oczekuje sprawiedliwości, a otrzymuje w zamian kolejne białe kłamstwa i obietnice bez pokrycia. Przez niezamknięte drzwi rodzice widzą zdjęcia swojej zamordowanej córki potraktowanej właśnie jak “ciało”, a potem zdjęcia te wyciekają do mediów. W końcu ojciec Rosie bierze sprawy w swoje ręce, co jest tylko następną tragiczną pomyłką. Policjanci tracą swoje supermoce przywracania świata do porządku, a każdy zwrot akcji w śledztwie przynosi tylko nowe kłopoty. Im bliżej prawdy, tym mroczniej, na końcu tego tunelu nie ma zaś światła, wyzwolenia, przepracowania traumy, integracji. Jest tylko jeszcze większa trauma, większy mrok. Finał – nieoczywisty, nieprzekonujący – nie rozwiązuje postawionych pytań, ale stawia następne. Nikt nie przyznaje się do winy, nie wyjawia w ostatniej scenie swojego “evil plan”, by dać się potem odprowadzić w kajdankach do radiowozu. Jedne dowody są poszlakowe, inne sfabrykowane, a prawdziwe motywacje ofiar i sprawców wciąż pozostają niejasne. Nikt nie będzie żył długo i szczęśliwie, świat nie powróci na utarte koleiny.
Wróćmy do policjantów-detektywów. W popkulturze posiadają oni zwykle nadnaturalne supermoce przenikliwego myślenia, kojarzenia faktów, rzadko kiedy się mylą, intuicja też ich zwykle nie zawodzi, nie muszą jeść ani spać, stoją ponad prawem, a często dysponują również godną podziwu sprawnością fizyczną (mężczyźni) bądź nieprzeciętną urodą (kobiety). Policjantom, “aniołom sprawiedliwości” przydana jest moralna wyższość, prawo do osądzania, ustanawiania porządku w miejsce chaosu, wymierzania sprawiedliwości. W imię tejże sprawiedliwości mają moralne prawo naginać zasady, obchodzić prawo, byle tylko z uzasadnionych pobudek. Tu jest inaczej – Linden i Holder to para dobrych, ale też popełniających błędy i dających się zapędzić w kozi róg, gliniarzy. Ich śledztwo to nie ciąg olśnień i błyskotliwych dedukcji, ale ciężka praca, polegająca na przepytywaniu niechętnych i plączących się w zeznaniach świadków, wystawaniu za winklem, bezskutecznym proszeniem się o nakaz. Ich błędy wiele kosztują – nie tylko ich samych, ale przede wszystkim osoby, które przez te błędy zostają posądzone lub uwikłane. Ich śledztwo to nie świetna zabawa, pasjonujący pościg za mordercą w imię moralnej słuszności, barwny teledysk zmontowany z pościgów i strzelanin z “superheroes” w mundurach w rolach głównych, ale nieraz nudny, nużący, obciążający psychicznie obowiązek, który komplikuje im ich życie osobiste i wystawia na traumę i niebezpieczeństwo. To także – w sensie dosłownym – igranie ze śmiercią i z ludzką naturą. Każde z nich – i Linden, i Holder – ma w sobie skazę. To bynajmniej nie herosi ze spluwą, ale raczej życiowi rozbitkowie, którzy zmagać się muszą nie tylko ze śledztwem, ale i z własnymi emocjami. Są przy tym niebanalni i prawdziwi.
“The Killing” – serial tak bardzo odstający od fajerwerków dekoracji i efektów specjalnych, do jakich przyzwyczaiły nas wielkie sieci telewizyjne, skromny i oszczędny w formie, można powiedzieć przywraca wysmakowany psychologicznie, rzetelny kryminał do łask amerykańskiej widowni telewizyjnej. Rozsmakowany w pulpie, przyzwyczajony do teledyskowego montażu i hektolitrów krwi lejącej się z ekranu widz zza ocenu przyjął ten powrót do źródeł gatunku (który wydał przecież w Stanach takich klasyków jak Raymond Chandler) z entuzjazmem. My, popkulturalni – wychowani na amerykańskich serialach kryminalnych kupowanych na potęgę we wczesnych latach dziewięćdziesiątych chyba przez wszystkie (cztery) stacje telewizyjne w Polsce – również kupujemy ten amerykański produkt. Porównać go można bardziej do krwistego (ale nie krwawego) steka, niż do bułowatego hamburgera.

UFO i Hanka Mostowiak, czyli o triumfie popkultury nad rzeczywistością

Administracja prezydenta USA Baracka Obamy wydała dziś oświadczenie, że nie ma dowodów na istnienie cywilizacji pozaziemskich. Zobowiązało ją do tego prawo nakazujące zabrać głos w sytuacji, gdy pod zadanym pytaniem podpisze się odpowiednio duża liczba osób. Tak więc – nie ma dowodów na istnienie kosmitów. Co nie znaczy, że nie istnieją, statystyka jest przecież po ich stronie. Czyli w skrócie – “the truth is out there”, ale póki co nam się nie objawiła. Oznacza to ni mniej ni więcej, tylko triumf popkultury nad rzeczywistością.

Czy przykład UFO uruchomi lawinę zapytań o inne nurtujące rzesze widzów, czytelników, odbiorców i (w końcu też) obywateli pytania – o zombie, wampiry, wilkołaki, gremliny, wróżki, hobbity, elfy, krasnoludy, krasnoludki, muminki, czarodzei, o Batmana, Spidermana, Supermana, Rambo, św. Mikołaja, Latającego Holendra, Kapitana Nemo czy Blair Witch? Czy FBI ujawni, co tak naprawdę wydarzyło się w miasteczku Twin Peaks i kto zabił Laurę Palmer? Czy brytyjski wywiad będzie musiał tłumaczyć się z poczynań Jamesa Bonda? Czy rodzice z Wysp zaczną tłumnie zapisywać dzieci do Hogwartu? Czy słuchacze Radia Maryja zażądają lustracji Hansa Klossa i Pana Samochodzika?

Życie przeciętnego konsumenta popkultury odbywa się częściowo w świecie symulakrów, znaków pozbawionych znaczenia, odsyłających tylko i wyłącznie do samych siebie. Nie znaczy to, że znaki te – chociaż umowne, jak cała popkultura – są “wirtualne”. Istnieją one na zasadzie faktów społecznych – istnieją, bo oddziałują na ludzi nie raz bardziej niż realnie istniejące osoby i wydarzenia. Postacie z seriali są nam częstokroć bliższe niż sąsiedzi z tego samego bloku, śmierć Hanki Mostowiak wzrusza bardziej, niż rodzinny dramat zza ściany.

Wiele elementów naszego świata poznajemy przez popkulturowe zapożyczenie – skąd przecież, jak nie z popkultury mamy wiedzieć jak wygląda naprawdę życie szpiega, tajnego agenta, gangstera, terrorysty, handlarza narkotyków, prezesa zarządu wielkiej korporacji, żołnierza z czasów II wojny światowej albo operacji Pustynna Burza, multimilionera czy hollywoodzkiej gwiazdy? Przez wiele lat geopolityczne zawiłości dwubiegunowego świata podzielonego na Wschód i Zachód opowiadały milionom ludzi na całym świecie filmy o Jamesie Bondzie. Wyrażały ich lęki przez “przejęciem władzy nad światem” przez jakąś grupkę czerwonych szaleńców, nuklearną zagładą i wojną światową. Popkultura z jednej strony odbija więc świat, w jakim żyjemy, a z drugiej strony go kreuje na swój fantastyczny obraz i podobieństwo. Przypomina to ustawione naprzeciwko siebie lustra, które odbijają nawzajem swój własny obraz tworząc złudzenie nieskończoności. Zależność między rzeczywistością a popkulturą jest wzajemna, nie jest zależnością prostego wynikania czy denotacji. Popkultura bardziej niż znakiem jest symulakrem rzeczywistości.

Symulakry jako bardziej prawdziwe od prawdy i bardziej realne od rzeczywistości są z natury swej zwodnicze ale i w dzisiejszym świecie nieuniknione. Granica zaś między iluzją a rzeczywistością wydaje się płynna i trudna do uchwycenia. Gdzie zatem kończy się wyobraźnia  a zaczyna szaleństwo? Od przekonania, że wszyscy prywatni detektywi mają problem z alkoholem a Aleksandrowi Wielkiemu chodziło tak naprawdę o wolność i demokrację, do wiary w istnienie kosmitów droga wydaje się długa. Ale jak cienka jest ta czerwona linia i gdzie może doprowadzić można najlepiej przekonać się sięgając do jednego z wielku amerykańskich poradników na temat “Jak przetrwać atak zombie”.

Pacynki

Pewnie pod szyldem katolickiego tygodnika nie wypadałoby mio tym pisać, gdyby nie to, że inkryminowaną puszkę miętówek kupiłem w sklepiku katedralnymw Uppsali. Na wieczku kiczowaty konterfekt Jezusa, taki jak z obrazków do PierwszejKomunii, i hasło: „Messiah Mints: Save Your Breath”. W „Gildii BezrobotnychFilozofów”, amerykańskim serwisie projektującym i sprzedającym ten oraz podobnegadżety, dostępny jest także Jezus – maskotka, Jezus – pacynka oraz magnetycznyzestaw „What would Jesus wear”, składający się z postaci wyposażonej w zestaw „nakładek”– koszulek, jeansów i gadżetów, do swobodnego komponowania całości na drzwiachlodówki.

 

Podobny pomysł, ale dużo bardziej kontrowersyjny, boprzedstawiający Ukrzyżowanego, którego można sobie dowolnie ubierać, wywołałpewien czas temu poważny skandal. Rzecz nazywała się „Jesus Dress-Up”, astworzył ją w 2000 r. nowojorski artysta podpisujący się „Normal Bob Smith”. Gdyw 2008 r. magazyn „Focus” dołączył gadżet jako insert, powstała inicjatywa, zasprawą której zareagowała Rada Etyki Mediów. Wersja z „Gildii BezrobotnychFilozofów” nie przedstawia Jezusa Ukrzyżowanego. Operuje na Jego kiczowatymwizerunku, cytacie z uproszczonej i zinfantylizowanej ikonografii. W tym rzecz –ale o tym za chwilę.

 

„Gildię” założyli dwaj bracia, absolwenci filozofii, którzy nieukrywają, że postanowili wykorzystać swoją niewątpliwą erudycję i kreatywnośćdo zarabiania pieniędzy. Założyli internetowy sklep z gadżetami. Maskotki,kubki, karty do wymieniania, miętówki w kolorowych puszeczkach, zegarki,koszulki. Niby nic szczególnego. Tyle że wszystkie gadżety oparte są owizerunki wielkich ludzi nauki, sztuki i religii. Maskotce Jezusa towarzysząmaskotki Buddy, Mojżesza czy Sziwy, nie wspominając o Andym Warholu, ZygmuncieFreudzie, Baracku Obamie czy Albercie Einsteinie. A tak, jest jeszcze bardziejtypowa maskotka, sympatyczny pies. Tyle, że to Pies Pawłowa.

 

I trzeba przyznać, że wszystko to diabelnie inteligentne, raczejprzekorne niż prowokacyjne, taki sklep z zabawkami dla inteligentów. Kto by niechciał zegarka z portretem Salvadora Dalego na cyferblacie i gigantycznymiwąsami zamiast wskazówek? Albo zestawu pacynek z Platonem, Kantem, Heglem iNietzschem?

 

Każdy z tych gadżetów bazuje na charakterystycznym,ikonicznym wizerunku danej postaci, na podstawowej wiedzy o niej, nazaczerpniętym z powierzchniowej warstwy pamięci skojarzeniu. Trudno mi oderwaćwzrok od asortymentu „Gildii”, bo raptem zdaję sobie sprawę, że oglądam idealnąilustrację procesu oddziaływania kultury popularnej na wszelkie elementy naszejtożsamości, na nośniki wartości i znaczeń. Kultura popularna dokonujetranslacji na własny język: język najmniejszego wspólnego mianownika, masowejmultiplikacji, impulsowej rozpoznawalności (maskotka Einsteina wywołujeskojarzenie: „aha, E=mc2!”, „aha, siwa rozczochrana czupryna i wąsy!”). „Gildia”pokazuje to dosadnie, bo poprzez maksymalne naciągnięcie, redukcję do absurdu. Iw efekcie nabiera do własnej działalności dystansu, bierze samą siebie wnawias, przedkładając nam przed nos proces, któremu z własnej woli podlegamy.

 

Jak już kiedyś tu pisałem, broniąc Szopieżwała Wielostwora,zabawka służy do tego, by nadać ikonie, którą przedstawia, a która jestnośnikiem jakiejś elementarnej treści (Barbie, żołnierzyk itp.), własnąnarrację. Jeśli Ghandi, Che Guevara czy Jezus (wszyscy dostępni w „Gildii” 😉 )stanowią tylko hasła wywoławcze, na które reagujemy wypracowanym już dawno,uwarunkowanym i bezrefleksyjnym odzewem („aha! wąsy i okulary!”, „aha,czapeczka!”, „aha, czerwona szatka i paciorek!”), powstaje pole, by w miejscepierwotnych znaczeń dokładać własne. Wypychamy postać trocinami i robimy zeń przytulankę.Animujemy pacynkę po swojemu.

 

Dlatego, tak jak nie oburzają mnie action figures Jana Pawła II, nie oburzył mnie też Jezus – przytulanka.Podobnie jak nie sposób się oburzać figurą „Buddy Christ” z „Dogmy” KevinaSmitha. Jezus – przytulanka to lustrzane odbicie Chrystusa ze Świebodzina, koszulekMałeckiego (już się stały handlowym hitem) i pomników Papieża.

The end. Kilka słów o Amy Winehouse

Amy Winehouse znaleziono martwą w sobotę w jej domu. Oficjalnie przyczyna zgonu pozostaje nieznana. Nieoficjalnie mówi się, że zapiła się i zaćpała na śmierć. Żydowska dziewczyna o czarnym głosie i czarnym makijażu, z ciałem pokrytym pajęczyną tatuaży, burzą niesfornych, czarnych włosów upiętych w monstrualny kok patrzy nieco zadziornie z wyszarzonych zdjęć na portalach internetowych. Wygląda – jak na nią, bo pięknością nigdy nie była – ładnie. Bardzo – chociaż bliżej jej było do jazzu i soulu – rock and rollowo. Czytając jej krótką a pokręconą biografię właśnie to słowo ciśnie się na usta – rock’n’roll.

Sex, drugs and rock’n’roll”, „live fast, die young”, „no future” – wszystko to brzmi ładnie w roli hasełka na znaczkach przypinanych do skórzanej kurtki, wypisywane flamastrem na szkolnych plecakach, wykrzyczane na koncertach, wysmarowane na murach. Ale podczas gdy dla tysięcy młodych ludzi z różnych pokoleń od dzieci kwiatów po grunge’owców w kraciastych koszulach i hiphopowców w czapkach z daszkiem naciągniętym głęboko na oczy, były to tylko hasła, za którymi krył się bunt przeciwko hipokryzji i skostnieniu świata dorosłych w imię wolności i prawa do wyrażania siebie (co w sumie może być synonimem dorastania), tak dla niektórych jednostek było to życiowe credo. Uzależniona od heroiny Janis Joplin, prorok i poeta Jim Morrison umierający z przedawkowania w paryskiej wannie, geniusz gitary Jimi Hendrix, zmagający się (nieskutecznie) z depresją i uzależnieniem Kurt Cobain, który odstrzelił sobie głowę, zamordowany przez szaleńca John Lennon. Oni wszyscy żyli rock’n’rollowo i umarli rock’n’rollowo. I dlatego o nich pamiętamy.

Nie żyjemy jednak w kolorowych latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, w naszych czasach pokolenia już nie mówią ani nie śpiewają jednym głosem. Wytwórnie płytowe wypuszczają na rynek profesjonalnie targetowane produkty, starannie wystylizowane, zbalansowane, lekkostrawne, odpowiednio politycznie poprawne lub niepoprawne (co oczywiście zależy od targetu), doprawione precyzyjnie wyreżyserowanym skandalem lub przeciwnie, polukrowane, dosłodzone. Ładne buzie
śpiewające wpadające, po czym natychmiast wypadające z ucha piosenki, które nie wiedzieć czemu okupują pierwsze miejsca list przebojów, po czym znikają i za pół roku nikt o nich nie pamięta. Setki takich buź walczą non stop o naszą uwagę, o nasze kliknięcia, o nasze pieniądze wreszcie. Na tle zastępów takich właśnie ładnych buź Amy Winehouse ze swoim uzależnieniem, ze swoim ewidentnym barkiem urody, ze swoją aurodestrukcją wychodzi zaskakująco autentycznie. Jakby przynależała do innego porządku, jakby była z innej bajki, smutnej bajki o gwiazdach rocka, która
rzadko kiedy kończy się dobrze.

Ile razy już słyszeliśmy tą historię. Młody/młoda, zdolny/zdolna, zostaje idolem mas, głosem pokolenia, ikoną swoich czasów, po czym stacza się i umiera. Najczęściej w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, głupio, bezsensownie, bez fanfar, w samotności. Kurt Cobain leżał trzy dni, zanim znalazł go elektryk. Janis Joplin przedawkowała przez przypadek, bo ktoś sprzedał jej mocniejszy niż zwykle stuff. Jim Morrison umiera w wannie. Uzależniony od leków (podobnie jak zmarły przedwcześnie Elvis Presley) Michael Jackson nie doczekał przyjazdu karetki, której nie wezwał na czas spanikowany lekarz, który regularnie podawał mu silne dawki środków przeciwbólowych. Freddie Mercury umiera na AIDS. Rysiek Riedl wyniszczony narkotykowym nałogiem umiera na serce po nieudanym detoksie. Ian Curtis z Joy Division wiesza się na sznurze od suszarki. Najpierw jest szok, tysiące kwiatów i świeczki (dzisiaj również te wirtualne), szczere łzy fanów i nieszczere westchnienia konkurentów z estrady. A potem wieczny odpoczynek w alei zasłużonych. I pytania – czy na pewno musiało tak się stać? Czy gdyby nie te nieodłączne rock’n’rollowi sex i drugs, to nie doszłoby do tragedii? A może bez nich nie byłoby rock’n’rolla?

Cóż, gwiazdami rocka nie zostają grzeczne dziewczynki ani rozsądni chłopcy. Kochamy gwiazdy rocka dlatego, że takie właśnie są – nieokiełznane, dzikie, autodestrukcyjne. Więcej, takich ich właśnie potrzebujemy, gdyż za ich pośrednictwem doświadczać możemy tego, co nam, zwykłym śmiertelnikom nie jest dane – ekstremalnych przeżyć i emocji, zdobywania szczytów i eksplorowania głębin piekła, absolutnej wolności (również wolności do autodestrukcji), wyzwolenia się ze społecznych norm i stereotypów, wyrwania się ponad przeciętność, przekraczania tabu (przypomnieć tu można chociażby słynne, ocenzurowane „The end” The Doors, w którym Jim Morrison śpiewa – „Father? Yes, son? I wanna kill you. Mother…I want to… Fuck you”). To dzięki nim zaglądamy za zamknięte dla zwykłych śmiertelników „doors of perception”, to oni zabierają nas w narkotykowe rajdy w odmienne stany świadomości, śnimy ich sny o naprawianiu świata lub jego zniszczeniu, zaglądamy w oczy szaleństwu, rozpaczy, samotności. Dzięki nim przeżywamy coś na kształt zapośredniczonej transgresji. Bo fan rock’n’rolla nie musi żyć rock’n’rollowo – wystarczy, że słucha odpowiedniej muzyki (to zresztą ciekawe, że w naszym stuleciu bunt związał się na stałe z faktem słuchania odpowiedniego rodzaju muzyki). I tak jak dziewiętnastowieczny filister biorąc do ręki tomik Byrona czy Shelleya (romantyczni poeci mieli wiele wspólnego z gwiazdami rocka, tyle że umierali nie z przećpania, ale na syfilis i suchoty) mógł doświadczyć ekstremów romantycznej, tragicznej miłości, tak my dzisiaj możemy włączyć płytę Dżemu, The Doors czy Nirvany, po czym po półgodzinnym seansie genialnego szaleństwa odłożyć po prostu płytę na półkę. I zasiąść w kapciach przed telewizorem.

Gwiazdy rocka są zatem dla nas jak mityczni herosi, obdarzeni niezwykłymi przymiotami, przeżywający niezwykłe przygody, które są dla nas źródłem niezwykłych historii, są odrealnieni, ale też i dziwnie bliscy. Są wręcz jak półbogowie, obdarzeni mocą wpływania na nasze emocje, odmieniania naszego życia. „Bo ja jestem Bogiem, uświadom to sobie” – recytował zmarły samobójczą śmiercią (wyskoczył z okna) Magik, lider Paktofoniki, w pełnym świadomości władzy, jaką daje twórczość, tekście. Ale za taki wyjątkowy status jest też cena, którą prędzej czy później przyjdzie zapłacić. Gwiazdy rocka żyją trochę jak rytualny „król wioski”, hołubiony i uwielbiany przez rok przez całe zgromadzenie, po czym składany w krwawej ofierze w imię na przykład pomyślności zbiorów.

Zatem rząd dusz, jaki daje rock’n’roll, ma też swoją ciemną stronę. Bo idol staje się zakładnikiem swoich fanów, staje się publiczną własnością, a jego życie nie należy już do niego. Żeby utrzymać swój status gwiazdy (który uzależnia tak samo, jak narkotyki czy alkohol) musi ciągle swoich fanów (i nie tylko) podniecać czymś nowym, żyć na najwyższych obrotach, aż do wyczerpania. Wtedy nadchodzi nieuchronny upadek, upadek o tyle bolesny, że z wysoka, w świetle kamer i fleszy. Amy Winehouse wygwizdano w Belgradzie – była tak pijana, że nie mogła utrzymać się na nogach ani nic zaśpiewać. Pamiętamy rozpadającą się twarz Micheala Jacksona przesłoniętą białą maską. Śmierć jest tu tylko epizodem, ostatnim epizodem serialu, który w finale powinien mieć największą oglądalność. Od wczoraj większość zdjęć Amy Winehouse na portalach internetowych to upudrowane zdjęcia z oficjalnych sesji, jakże różne od tych pokazywanych jeszcze przed tygodniem, na których przepita i przećpana, z potarganymi włosami i rozmazanym makijażem Amy wlecze się do sklepu po kolejną flaszkę. Kochamy nasze gwiazdy i gwiazdeczki, uwielbiamy patrzeć, jak walczą na śmierć i życie w kisielu brukowców, konsumujemy ich dramaty tak samo, jak odcinki „M jak miłość”. Oglądamy z wypiekami na twarzy na portalach plotkarskich zrobione przez paprazzich zdjęcia Britney Spears z ogoloną głową, czy Rihanny pobitej przez chłopaka, z krwawymi siniakami na twarzy. Śledzimy chorobę Nergala, komentujemy figury podstarzałych seksbomb w bikini. Show biznes to w gruncie rzeczy wielki Reality Show, w których gwiazdy żyją i umierają dla naszej uciechy, żeby dostarczyć nam mocnych wrażeń, żeby wnosić w nasze szare i zwyczajne życia odrobinę niezwykłości, doprawionej dreszczykiem podniecenia, bo przecież wszystko to dzieje się naprawdę. Reality show coraz bardziej brutalny, bezlitosny, odkąd mamy możliwość komentowania wszystkiego na forach internetowych – pod artykułami o śmierci Amy obok standardowych świeczek i egzaltowanych zapewnień o wielkim talencie, znalazło się mnóstwo wpisów w typie „o jednego ćpuna mniej”.

Co się stanie z Amy Winehouse? Czy będzie się o niej pamiętać? Trudno powiedzieć, dziś gwiazdy – jak wszystko – zużywają się szybciej. Póki co to koniec. Chciałoby się zacytować Jima Morrisona – the end.

A teraz zdjęcie pięknej macochy

Jest w tym jakaś gorzka ironia, gdy ostrze brukowego zainteresowania odwraca się przeciw własnym panom. Być może gdzieś nawet może się zacząć tlić jakaś mściwa satysfakcja, że oto teraz wielki magnat prasowy i jego ludzie siedzą niemal jak na ławie oskarżonych, gdy nie odwracają się od nich ani na moment kamery i flesze. Mściwa satysfakcja podpowiada: „o, macie za swoje, macie za to, co robiliście tym biednym ludziom. Macie za swoje, za podsłuchiwanie bliskich ofiar zamachów terrorystycznych i tych, którzy zginęli w Iraku, macie za dramatyczną złudną nadzieję rodziców tamtej dziewczynki, do której poczty głosowej się włamaliście. I w ogóle, za to że tacy jesteście”.
Tabloidy mogą teraz przemówić tym samym tonem, co zwykle. Tonem słusznego gniewu, tonem ludowego trybuna, obrońcy „zwykłych ludzi”, „szarych obywateli”. Mogą przemówić przeciw własnym elitom, a nikt nawet nie zauważy ile pogardy kryje się w ich ulubionych sformułowaniach „zwykły człowiek” i „szary obywatel”.
Ale co jeszcze ważniejsze: czy ów czytelnik tabloidu, widz programu informacyjnego, użytkownik internetowych portali, trzęsąc się z oburzenia nad „ohydnymi praktykami tych medialnych świń” zastanowi się choć przez chwilę, dla kogo one pracowały? Koniec końców, nie dla Ruperta Murdocha. Bynajmniej. Pracowały dla swojego czytelnika. Spragnionego zajrzenia swoim ukochanym celebrytom, bohaterom swojego medialnego dnia, w dekolt i w majtki, posłuchania co się u nich dzieje w sypialni, zobaczenia ich pod prysznicem w rozdzielczości HD, wniknięcia w ich życie rodzinne, seksualne, w ich dylematy i dramaty.
Weszło nam w krew, że nawet program kulinarny nie może się już obyć bez łez, upokarzania i wystawiania na próbę emocji uczestników. Że nie ma medialnego współzawodnictwa bez gnojenia i szydzenia, a przynajmniej bez zaglądania pod spódniczkę. Że nawet w relacji na żywo z przesłuchania Ruperta Murdocha na jednym z najpoważniejszych polskich portali internetowych nie obędzie się bez takiego cytatu, jak choćby następujący: James Murdoch nadal tłumaczy się z płacenia reporterom, którzy zostali skazani. My tymczasem (na specjalne życzenie naszych internautów) zamieszczamy zdjęcie jego pięknej macochy – Wendy Murdoch…