„To najbardziej dramatyczne zdjęcia od czasu ataku na World Trade Center” – tak skonkludował piątkowe Fakty TVN prowadzący je Piotr Marciniak, tuż przed serią ujęć przetaczającego się przez japońskie wybrzeże tsunami. Z pewnością miał jak najlepsze intencje, ale mimowolnie podsumował dylemat, którego odbiorca mediów doświadczał przez cały dzień. Z jednej strony, media spełniają swoje zadanie tak dobrze, jak tylko potrafią: informują, bo są od tego, żeby informować. Z drugiej strony – siedzimy dziś od rana przyklejeni do komputerów i telewizorów, oglądamy klatka po klatce, ujęcie po ujęciu, jak giną ludzie, jak morze w chwilę zmiata całe osady. Kompulsywnie szukamy coraz to nowych filmów, próbujemy zaspokoić głód kolejnymi zdjęciami. Forwardujemy je na portalach społecznościowych, dodając komentarze: „OMG”, „Dżiz”.
Po Kevinie choćby Potop
Wampir czyli obcy, obcy czyli wampir
Oto jesteśmy po polskiej premierze nowego sezonu seriali True Blood. W związku z powyższym, pora na kolejną porcję wampirycznych przemyśleń. Weźmy zatem ten krwisty stek na widelec i przyjrzyjmy się mu krytycznie. Z góry przepraszam za długość tekstu, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać…
Przyzwyczailiśmy się już do wampira w kulturze popularnej. Zwykle reprezentuje on siły nieczyste, mroczną naturę wszechświata, uosabia paradoks śmierci i nieśmiertelności, to, co niesamowite, groźne, ale też potężne, materializuje się z naszych lęków przed ”oralnym gwałtem”, wyssaniem życia, zakażeniem tajemniczą chorobą, która zrobi z nas zombie, utratą duszy. Z drugiej strony, w nurcie, którego najpełniejszą realizacją jest póki co saga “Zmierzch”, spotykamy nieco wykastrowanego wampira “wegetarianina”, wysublimowanego z tego, co w nim nieczyste, odpychające (a więc żywienia się ludzką krwią, zabijania), wampira pięknego, szlachetnego i pociągającego: wampira-nadczłowieka. Tym, co łączy oba te nurty jest marginalność wampira – wampir w takim ujęciu jest tajemniczą aberracją rzeczywistości, niesamowitym wyjątkiem, czymś (a może kimś) od początku do końca niezwykłym, nadprzyrodzonym. Ale też kimś, kto musi swoją prawdziwą naturę ukrywać, kimś, kto żyje wśród ludzi z mniejszym lub większym sukcesem udając człowieka lub kryje się po cmentarzach, zrujnowanych kaplicach, mrocznych zamczyskach, z dala od ludzkich oczu. Stanowi zagrożenie dla jednostek, które mają nieszczęście wpaść w jego ręce, ale jako zjawisko dla społeczeństwa pozostaje “statystycznie nieistotny”. Nie stanowi zagrożenia społecznego czy kulturowego. Jest, a jakoby go nie było, bo oficjalnie przecież nie istnieje. Jest mitem, legendą, postacią ze słowiańskiego folkloru czy horrorów klasy B.
Ale do postaci wampira można też podejść inaczej. Opowieść o wampirze, który już trochę zużył się w popkulturze w swoich tradycyjnych wersjach z umazanymi krwią niewinnych wargami, ścigany przez grono wiernych pogromców potworów w typie profesora Van Helsinga, może też być metaforą. Wyrwany ze swojego zwyczajnego kontekstu, postawiony w nowej roli, wampir otwiera nowe pola do interpretacji, może posłużyć do powiedzenia wielu ciekawych rzeczy o naszej kulturze. Takiego wampira-figurę odnaleźć możemy w serialu HBO True Blood (nakręconego na podstawie twórczości Charlaine Harris), który zgromadził przed telewizorami wielomilionową widownię i był wielokrotnie nominowany do nagród Emmy i Złotego Globu. Wampir w True Blood przestaje być marginalny, jego istnienie staje się faktem społecznym, a konfronacja z ludźmi pozwala obserwować uniwersalne mechanizmy społeczne. Bo tak naprawdę nie chodzi tu o wampiry. Chodzi o szeroko rozumianych obcych.
Wyjście z trumny
Zatem – co jeśli wampiry naprawdę istnieją? Jeżeli można racjonalnie dowieść ich istnienia? Gorzej – jeżeli to one same “wychodzą z krypty” i mówią “patrzcie, to my, krwiopijcy, istniejemy i musicie się z tym pogodzić”? W świecie True Blood dzięki wynalazkowi sztucznej krwi, wampiry nie muszą już pożywiać się na żywych istotach, traci więc rację bytu konieczność ukrywania się przed ludźmi, dla których nie są już śmiertelnym zagrożeniem. Wampiry wychodzą zatem z cienia. I nagle okazuje się, że to olbrzymia grupa, która do tej pory żyła na marginesie, pod powierzchnią społeczeństwa. Można spodziewać się, że dla ludzi to szok.
Ujawnienie się wampirów to prawdziwy wstrząs społeczny, który rodzi różne reakcje, od totalnego odrzucenia przez chłodną tolerancję, życzliwe zainteresowanie po fascynację i naśladownictwo. Nie sposób bowiem przejść obojętnie obok wampira, który jest przecież fundamentalnie inny. Po pierwsze wampir jest martwy, chociaż wcale się takim nie wydaje. Jest żywy jakimś paradoksalnym życiem, które jest czymś zupełnie innym niż biologiczne życie człowieka. Po drugie – żywi się krwią. Sztuczna czy prawdziwa, krew jest nieczysta, to jedno z najsilniejszych kulturowych tabu. Krew to życie, to coś świętego, wzniosłego – i strasznego. Wampir jest potężny – dysponuje olbrzymią siłą fizyczną, potrafi bardzo szybko się przemieszczać, nie da się go zabić (chyba że przy pomocy określonych akcesoriów, jak drewniany kołek), szybko się regeneruje, posiada niespożyte siły i apetyt seksualny. Poza tym wampir jest amoralny – żyje, jakby nie dotyczyły go normy społeczne, pozornie respektuje normy prawne, ale tak naprawdę dalej robi to, co chce. Nie interesują go wartości mieszczańskiego społeczeństwa, jest ponad nie. Żyje prawem silniejszego – czyli wampira.
Swoi kontra obcy
Jak niewielka społeczność Bon Temps, niewielkiego miasteczka w Luizjanie w którym toczy się akcja serialu, radzi sobie z nieoczekiwaną obecnością tych obcych? Niektórzy – tak zwani fangbangers – zakładają ubrania w gotyckim stylu (skóry, ćwieki, koronki), malują oczy na czarno i idą przesiadywać w barach dla wampirów marząc o tym, żeby jakiś krwiopijca zwrócił na nich uwagę. Inni narkotyzują się wampirzą krwią. Jeszcze inni organizują w kościele spotkanie z Billem – wampirem, który pamięta czasy wojny secesyjnej, żeby posłuchać opowieści o swoich przodkach. Są ciasteczka, poncz, ktoś nawet próbuje zasłonić krzyż, żeby nie sprawiać dyskomfortu wampirowi. Bill staje się sąsiadem, razem z mieszkańcami Bon Temps pije (co prawda sztuczną krew, ale jednak pije) w barze Merlotte’s, robi zakupy w miejscowym sklepie, spotyka się z Sookie – miejscową kelnerką. Staje się takim “naszym wampirem”, wyjątkiem potwierdzającym regułę, że wszystkie wampiry są rozwiązłe, amoralne i niebezpieczne.
Jeszcze inni przyłączają się do ruchu fanatycznego pastora – fundamentalistycznej sekty Fellowship of the Sun, który tworzy paramilitarne bojówki uzbrojone w karabiny z drewnianymi kulami i organizuje samobójcze zamachy przeciwko wampirom. Inni po prostu “nie lubią wampirów”, a manifestacje owego nielubienia rozciągają się od jedynie tylko werbalnych komentarzy, szykan, po mordowanie tych, którzy z wampirami się zadają (I seria serialu to historia serii morderstw popełnianych na dziewczynach, które uprawiały seks z wampirami i pozwalały się im gryźć – mordercą okazuje się jeden z mieszkańców Bon Temps ogarnięty nienawiścią do wampirów) czy podpalenia wampirzego gniazda.
Akceptując je bądź nie, wampiry można też wykorzystać. Wśród ludzi furorę robi nowy narkotyk – wampirza krew o cudownych właściwościach, gwarantująca nieziemnski odlot. Razem z nowym narkotykiem tworzy się nowe narkotykowe podziemie – handlarzy, pozyskiwaczy krwi (drainers – napadających na wampiry przy użyciu srebrnych łańcuchów i upuszczających z nich krew), wraz z liczbą uzależnionych rosną obroty nowej branży narkotykowej. Furorę robi też seks z wampirami, które przecież dysponują nieziemską siłą, możliwościami i wielowiekowym doświadczeniem. Wampiry to też nowy target dla różnego rodzaju towarów i usług – jak chociażby przedsiębiorstwa transportowego Anubis przewożąca w specjalnych trumnach wampiry samolotami lub specjalnej sieci hoteli bez okien.
Obcy kontra swoi
A co na to wszystko wampiry? Jak one odnajdują się wśród ludzi? Otóż o dziwo i o zgrozo, wampiry wcale nie chcą się asymilować! Co prawda walczą o równe prawa, o prawo do własności czy małżeństwa, płacą podatki i w telewizyjnych debatach przekonują, że wcale nie są takie straszne, to jednak wcale nie mają zamiaru żyć dokładnie tak jak ludzie. Nie mają zamiaru rezygnować z pożywiania się na ludziach, szczególnie że fangbangers wydają się tym faktem zachwyceni i sami ofiarowują się wampirom. Cały czas zachowują swoją organizację, podział na królestwa, okręgi, mają swój kodeks i to niego będą się trzymać. Życie zgodnie z ludzkimi prawami wydaje się dla nich niechętnie akceptowaną (lub wcale nie) ceną za wyjście z cienia. Dla ludzi mają albo rodzaj nostalgii za człowieczeństwem (rzadziej) lub jedynie poczucie pogardy (częściej), jako do istot słabszych, śmiertelnych i ograniczonych. To wcale nie ułatwia stosunków ludzko-wampirzych. W końcu ludzie czują się tutaj gospodarzami świata, a wampiry pojawiają się w nim jak intruzi. I jeszcze niewdzięcznie odmawiają życia według zasad ustalonych przez ludzi.
Wampiry też rozwarstwione są jako grupa – mamy tu zarówno tych, którzy chcą żyć w spokoju wśród ludzi (jak Bill), tych, którzy próbują się jakoś odnaleźć nie rezygnując z własnej odmienności, jak i takich, którzy jawnie występują przeciwko ludziom, jak Russell Eddington, który na wizji morduje prezentera telewizyjnego, wygłaszając przemówienie pełne pogardy dla ludzi. Russell to prawdziwy wampirzy ekstremista, a jego wystąpienie tylko antagonizuje dwie zwaśnione grupy tak, że nawet ci, którzy do tej pory tolerowali wampiry, jawnie przeciwko nim występują.
Nie tylko wampir
Można powiedzieć zatem, że wampir to wręcz uosobienie idei “obcego” – jest on kimś innym od nas, nie dzieli naszych norm, nie podziela naszych wartości, żyje życiem odmiennym od naszego, przekracza nasze tabu, jest potężny i groźny. Odmienność wampira to doprowadzona do skrajności odmienność kulturowa. Własna kultura wydaje się przezroczysta, jej normy odwieczne, a wartości fundamentalne. Tymczasem spotkanie z obcym, innym wzbudza niepokój i strach – nie tylko przed tym obcym, który jawi się jako “wampir”, jako zagrożenie, ale przed relatywnością własnych norm i wartości. Stąd odrzucenie obcego i przypisanie mu cech wampirycznych.
Ale to nie jedyna reakcja na spotkanie z obcym. Obcy też fascynuje swoją odmiennością, a wynikające ze spotkania z innymi normami poczucie relatywności własnych norm – otwierają pole do tych norm negacji w imię innych norm lub przeciwnie – nadużyć źle pojętej wolności. Wampiryczny obcy ma więc moc demoralizowania. Żyjący ponad normami społecznymi wampir uwodzi swoją amoralną potęgą, przyciąga różnego rodzaju naśladowców, podważa podwaliny systemu norm i wartości stworzonego przez ludzi.
True Blood – oprócz tego, że jest trzymającym w napięciu serialem rozrywkowym – jest zatem też doskonałą (i bardzo wyrazistą, bo doprowadzoną do skrajności) metaforyczną ilustracją pewnej typowej dla naszych czasów sytuacji społecznej, w której zmuszeni jesteśmy żyć w otoczeniu różnych rosnących w siłę “obcych” – imigrantów z krajów trzeciego świata, muzułmanów, gejów, Chińczyków i innych. Mechanizmy, jakie uruchamiają się w takiej sytuacji też są typowe, choć w serialu doprowadzone do skrajności.Ten obcy dla jednych może stać się sąsiadem, z którym trzeba nauczyć się żyć, dla innych – krwiopijcą, który podważa fundamenty naszej cywilizacji.
Harry Potter – prawie jak koniec
Na nowego Harry’ego Pottera w kinie czekało wielu. Między innymi my – byliśmy ciekawi, co filmowcy zrobią z ostatnią częścią sagi o już nie takim małym czarodzieju. I czy podzielenie tej opowieści na dwie części pomoże jej, czy nie.
Ale po kolei. Ostatnia część sagi, “Insygnia śmierci”, jak sama nazwa sugeruje, ma być najmroczniejsza i najbardziej trzymająca w napięciu ze wszystkich. To w tej części następuje ostateczna konfrontacja Harry’ego z diabolicznym Lodrem Voldemortem. Nie ma tu – w odróżnieniu od pozostałych – pozytywnego i radosnego klimatu szkoły magii w Hogwarcie (tego mi akurat brakuje, zawsze był to dla mnie nieodłączny element książek i filmów o Harrym), a bohaterowie tułają się gdzieś po lasach wystawieni na coraz to nowe niebezpieczeństwa. Nie obroni ich już dzielny Hagrid ani mądry Dumbledore, skazani są tylko na siebie. To dla nich lekcja życia i pierwszy krok w dorosłość. A mrok wokół świata czarodziei gęstnieje coraz bardziej – władzę zdobywa Voldemort i wprowadza swoje upiorne porządki, ustanawia swego rodzaju państwo totalitarne. Pozbycie się Harry’ego ma przypieczętować jego władzę i na zawsze zgnieść zarzewia opozycji. Zatem walka Harry’ego z Czarnym Panem to nie tylko walka o własne życie małego czarodzieja, ale o cały magiczny świat, który stoi na skraju katastrofy.
Jak to wygląda w filmie? Klimat jest przepisowo mroczny już od pierwszych scen filmu i tężeje przepisowo, a nawet zaczyna miejscami kipieć i przelewać się niebezpiecznie budząc w widzu wątpliwości, czy ma jeszcze do czynienia z filmem dla dzieci, czy już nie. Co prawda pani Rowling nie oszczędzała nigdy pod tym względem specjalnie swojego małoletniego czytelnika, ale przemoc w filmie “Insygnia śmierci cz. I” wychodzi poza metaforę machania różdżką i mamy tutaj autentyczną krew na ścianach, wrzaski torturowanej Hermiony i martwą nauczycielkę pożeraną przez olbrzymiego węża. Nie wiem, czy mi się to podoba.
Po drugie to, co wyróżnia książkę “Insygnia śmierci” od poprzednich części sagi, a mianowicie napięcie, jakie tworzy się między bohaterami – Harrym, Ronem i Hermioną, ich przyspieszone dojrzewanie i kształtowanie się ich relacji na nowo, w filmie wypada bardzo blado. To, co w książce wydawało się dojrzałe, przemyślane i przekonujące, w filmie wygląda na infantylne i papierowe. Może to kwestia przestrzeni – na kilkuset stronach relacje między postaciami mają czas i miejsce, żeby się rozwinąć, nabrać kolorów, przemiany zachodzą w swoim rytmie, wywołane przez psychologiczne mechanizmy, które doskonale rozumiemy. W filmie natomiast postacie zdane są na skrót myślowy, ogranie jakiejś doniosłej przemiany jedną sceną, krótkim urwanym dialogiem. Nic dziwnego, że wypada to nienaturalnie, czasem nawet głupio. Czytając “Insygnia…” cieszyłam się, że między postaciami wreszcie coś się dzieje, że pojawia się coś więcej, niż tylko lukrowana przyjaźń, a mianowicie napięcia i konflikty, postacie ścierają się z samymi sobą i ze sobą nawzajem. Jednak to, co w książce budowało napięcie, w filmie traktowane jest jako krótki epizod, zamarkowany o tyle, że z owych napięć wynikają decyzje postaci, które popychają akcję do przodu. A wszystkiemu winny jest zły i tak medalion-horkruks, który niczym Pierścień, Co Wszystkimi Rządzi na szyi wymizerowanego Froda, sprowadza na bohaterów chandrę i miesza im w głowach.
Twórcy filmu generalnie wzięli na siebie trudne zadanie – zrobić film o dojrzewaniu dla – jednak – dzieci. Bo choć bohaterowie mają po 17, 18 lat, to targetem filmu są dzieci jednak młodsze (Harry, Ron, Hermiona i reszta “klasy” to dla nich swego rodzaju “grupa odniesienia”). I tak dla nas, dojrzałej widowni niejednokrotnie owo wyobrażenie, jak dzieci wyobrażają sobie dorosłość bywało żenujące, to po reakcji zgromadzonej na sali młodszej młodzieży można było wywnioskować, że jednak to się podoba. Cóż, pozostaje nam pogordzić się ze statusem wapna gaszonego i głębiej zapaść się w fotel, kiedy Ron wyobraża sobie Harrego i Hermionę w namiętnym uścisku, myśląc, że nigdy nie zechce go żadna kobieta.
Kolejna rzecz, która – przynajmniej mi – zgrzyta, to nawiązanie w obrazie podporządkowanego Voldemortowi świata do III Rzeszy. Mamy więc tutaj bojówkarzy, antymugolską propagandę w stylu Der Stürmer, swego rodzaju rasizm i obsesję czystości krwi, mamy szmalcowników, brakuje tylko obozów koncentracyjnych. Coś mi tutaj zgrzyta decorum, coś mi nie pasuje. Chyba jednak jest to zbyt daleko idące porównanie, niezbyt na miejscu w rozrywkowej historyjce dla dzieci.
Co do samego podziału filmu na dwa filmy, to trudno mi ocenić ten pomysł, nie znając części drugiej. Na pewno widz może poczuć się nabity w butelkę, bo w końcu dostał tylko połowę filmu (dokładnie tak czuliśmy się też po drugiej części Piratów z Karaibów “Skrzynia umarlaka” – film skończył się w najciekawszym momencie pozostawiając widza w stanie poważnej irytacji), a na drugą sobie jeszcze poczeka. Podzielenie tej historii na dwa filmy daje możliwość zwolnienia tempa, co mogło akurat w tym przypadku wyjść filmowi na dobre, bo próba upchnięcia całej książki w jednym filmie mogłaby być karkołomna. Mimo zalet epickiego tempa, które pozwala wątkom rozwijać się, aktorom skupić się bardziej na psychologii postaci, a reżyserowi wysmakować niektóre malownicze sceny, to jednak tempo “Insygniów…” miejscami zwalnia aż za bardzo i robi się po prostu nudno. Poza tym widzowi jakże trudno oprzeć się myśli, że podział filmu na dwa ma proste, merkantylne wytłumaczenie, że po prostu chodziło o pieniądze.
Ale co do całości, to mimo wszystko nie sposób na filmach o Harrym nie bawić się dobrze, taki już jego urok, jak i całego świata czarodziejów wyczarowanych przez J.K. Rowling. I choć nie do końca mam pewność, że twórcy filmu zdecydowali się, czy chcą robić horror, film dla dzieci, czy teen movie, to na kolejną część i tak pójdę go kina.