Nieśmiertelny Nieumarły

Pora powrócić do hrabiego Draculi, jednego z najbardziej żywotnych bohaterów popkultury (o którym zresztą pisałam jakiś czas temu we wpisie „Retrowampir”). Wpadła mi bowiem w ręce książka “Dracula nieumarły”, czyli sequel klasycznego dzieła Brama Stokera, napisana przez tegoż Stokera potomka. Zaintrygowały mnie dalsze losy dzielnego teamu pogromców wampirów profesora Van Helsinga oraz samego krwawego hrabiego, który – okazuje się – wcale nie zginął u stóp skały, na której stał jego zamek. Przeczytałam więc z zaciekawieniem ów sequel, nie zważając na uprzedzenia, że zwykle drugim częściom daleko do pierwowzoru.

Bohaterem książki Dacre’a Stokera i Iana Holta jest syn Miny i Johnatana Harkerów, który – podobnie jak wiele lat temu jego rodzice – musi zmierzyć się z siłami zła, uosobionymi w krwiożerczym wampirze. Ale tym wampirem okazuje się wcale nie Dracula, ale węgierska hrabina Elżbieta Batory. W zmaganiach z wampiryczną arystokratką, która lubi kąpać się we krwi dziewczęcej, znów zjednoczyć się musi po latach drużyna profesora Van Helsinga. Ale to już nie ta sama drużyna. Małżeństwo Miny i Johnatana wcale nie okazało się udane, a Johnatan z młodym Quinceyem też jest w stałym konflikcie. Artur Holmwood zgorzkniał i dalej pielęgnuje w sobie utraconą miłość do Lucy. Profesor Seward popadł w nędzę. A Van Helsing po prostu oszalał. Mina zaś cały czas tęskni za Draculą, swoim pierwszym kochankiem, z którym wciąż łączy ją silna więź.

Tutaj dygresja – w oryginale Stokera nigdzie wprost nie napisano, że Minę i Draculę łączyło coś więcej, niż tylko “chrzest krwi”, kiedy to Dracula zmusił Minę do wypicia własnej krwi. To już popkulturowa interpretacja, która powtarza się w wielu inspirowanych historią Draculi dziełach. Wiktoriański pierwowzór był widocznie zbyt grzeczny, a przecież krew i seks są jak pizza z keczupem albo cola z lodem – nieodłącznym popkulturowym tandemem.

Nie zdradzając szczegółów akcji, która toczy się wartko wśród hektolitrów krwi i gęsto ścielącego się trupa, to, co uderzające w kontekście pierwowzoru, ale przewidywalne w kontekście dzisiejszej popkultury, to próba wybielenia Draculi. Dracula nie jest tu już tym, kim był w powieści Stokera, a więc żądnym krwi potworem, który nie przejawia żadnych ludzkich cech. Tutaj Dracula staje po stronie dobra, które staje do walki z hrabiną Batory. Czuły kochanek Miny, błyskotliwy aktor-przyjaciel młodego Quincey’a – to twarze tego nowego Draculi. Dracula pozbawiony jest tutaj swojego krwawego kontekstu, wydaje się postacią bardziej tragiczną, niż groźną. Uczłowieczanie wampira to trend ogólnopopkulturowy, którego zwieńczeniem jest saga “Zmierzch”. W postaci wampira na pierwszy plan wysuwa się nie jego mordercza natura potwora nie z tego świata, który żywi się krwią, ale potęga, tragizm i piękno. Wysublimowany z tego, co w nim obrzydliwe, nieczyste i przerażające, wampir jawi się jako swego rodzaju nadczłowiek. Piękny, nieśmiertelny, potężny, pozbawiony typowo ludzkich ograniczeń. Zarówno tych moralnych, jak i tych praktyczno-życiowych, jak chociażby potrzeby zaspokajania podstawowych potrzeb fizjologicznych czy troska o pieniądze.

Kolejna dygresja – moje nieustające zdziwienie budzi fakt, skąd wampiry ze “Zmierzchu” mają tyle pieniędzy? Jak doktor Cullen z lekarskiej pensji jest w stanie utrzymać wielosobową rodzinę z “dziećmi”, które przecież nie pracują, rozbijają się za to drogimi samochodami, noszą markowe ubrania i organizują imprezy, tylko dlatego, że oszczędza na płatkach śniadaniowych i obiadach w restauracji? Ale – dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, a wampir-nadczłowiek to swego rodzaju arystokrata, pomińmy zatem ten wątek. 

Wracajac do Draculi – autorzy uwspółcześniają historię Draculi korzystając z całej gamy środków kultury popularnej. Akcja – w przeciwieństwie do rozwlekłego i miejscami płaczliwego oryginału Stokera – toczy się wartko, napięcie przepisowo narasta jak w klasycznym thrillerze. Autorzy wplatają w powieść autentyczne wydarzenia i postaci, wykorzystując wątek Kuby Rozpruwacza (którym oczywiście okazuje się hrabina Batory) czy każąc w ostatniej scenie Quinceyowi wsiąść na pokład Titanica. Ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie do narracji postaci samego Stokera, który – okazuje się – sprzedał zasłyszaną historię o Draculi jako swoją, nie mając pojęcia, że jest prawdziwa. Historia ta ma być wystawiona na deskach teatru, a rolę Draculi ma zagrać… sam Dracula, który jako szekspirowski aktor przemierza Europę w poszukiwaniu swojej dalekiej krewnej, hrabiny Batory. Sytuacja o tyle smakowita, co niewykorzystana, pozostaje mało znaczącym epizodem. A szkoda. 
Przeczytałam ten popkulturowy ekspryment, zabawę z konwencja stokerowskiego thrillera wampirycznego nawet z przyjemnością i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie posłowie. Okazuje się bowiem, że twórcy podeszli do dzieła jak najbardziej poważnie. Z goryczą piszą o tym, jak popkultura potraktowała ich przodka, który stał się ofiarą negocjowalnego stosunku do praw autorskich w czasach, w których formował się współczesny przemysł rozrywkowy. Liczne filmy i książki, których bohaterami był rumuński arytokrata o nietypowych potrzebach żywieniowych, mniej lub bardziej luźno nawiązywały do oryginału, zaś sam autor ani jego spadkobiercy nie mieli z tego nic. Ani tantiem, ani wpływu na kształt dzieł, które przecież wielokrotnie i często boleśnie przeinaczały kształt oryginału. Autorzy “Draculi Nieumarłego” pragną tą schedę po Stokerze odzyskać, obronić przed nadużyciami, odzyskać Draculę, który stał się swego rodzaju “obywatelem świata” z powrotem dla Stokerów.  
Ale – czy to nie od początku do końca błędne podejście? Przypomina to brnięcie pod prąd rwącej rzeki popkultury, która porywa i przetwarza kolejne dzieła, które wchodzą w skład jej nurtu tak, że stają się inspiracją lub cytatem dla innych dzieł, dając im wieczne życie. Czym byłaby powieść Stokera bez Maxa Schrecka i Beli Lugosiego – najsłynniejszych odtwórców ról wampirów z początków kina, bez kiczowatych bądź gore’owych interpretacji filmowych, bez serii książek w miękkich oprawach i komiksów? Stoker powołał do życia postać, która bardzo szybko uniezależniła się od swojego autora i powieściowego oryginału i zamieszkała w wyobraźni użytkowników kultury popularnej na stałe. To niezwykłe osiągnięcie, wręcz marzenie twórcy. Już nie stokerowski, ale popkulturowy Dracula żyje własnym, nieumarłym życiem i próba przywrócenia go wyłącznie Stokerowi skazana jest na porażkę. 
Poza tym – po co to robić? Próba odrąbania wszystkiego tego, co narosło na tej postacji przez czas jej popkulturowego życia byłaby wykastrowaniem Draculi – odebraniem mu jego zapładniającej umysły mocy.

Zbrodnia w sąsiedztwie

„Małe sprzątanko” to stary dobry kryminał Reginalda Hilla, który dopiero kilka dni temu, za sprawą wydawnictwa Nowa Proza ukazał się na polskim rynku. Proza to bynajmniej nienowa, ale lektura wciąż smakowita. I dowód na to, że dobra fabuła kryminalna wcale nie musi diagnozować stanu cywilizacji, toczyć się w wielkim, przegniłym mieście, cofać w czasie do przedwojnia ani epatować wymyślną makabreską. 
Hill, urodzony w 1936 r. i wychowany na kryminałach Złotego Wieku, pisze bardzo tradycyjnie, ale jest to ten typ tradycjonalizmu, który okazuje się wiecznie świeży. Z jednej strony można by  „Małe sprzątanko” nazwać kryminałem typu cozy – oto zbrodnia wydarza się w małym środowisku, na prowincji w północnej Anglii, gdzie wszyscy się z wszystkimi znają i wszystko wiedzą. Z drugiej strony – fabuła wymyka się temu gatunkowi: zbrodnia, koniec końców, okaże się wcale nie prowincjonalna, zaś śledztwo dotyka poważnych i niedwuznacznych spraw obyczajowych. Od początkowej lekkości czytelnik jest prowadzony coraz głębiej, a autor pozwala mu samemu zorientować się w wymiarze okropieństwa, które początkowo wydawało się błahostką, mylnym tropem, niepotrzebnym niepokojem. W małym, spokojnym środowisku ulokowała się zbrodnia, która w jakimś wymiarze dotknie wszystkich, i która znakomicie się tam czuje. Wreszcie – jest to zbrodnia o wymiarze cywilizacyjnym, choć żaden z bohaterów nie wygłosi ani jednego zdania tyrady o „dzisiejszych czasach”.
Oto zaczynamy u dentysty – na fotelu cierpi policjant śledczy Peter Pascoe, torturuje go przyjaciel, dr Jack Shorter. Rozmowa schodzi na otwarte po sąsiedzku i budzące sprzeciw starszej i kobiecej części społeczności lokalnej kino porno. Shorter wyznaje, że widział w nim dość specyficzny film, w którym aktorka zostaje pobita. Jak to dentysta, zna się na zębach i zauważa, że scena pobicia nie była, jak się mu wydaje, zamarkowana, że zęby naprawdę poleciały. Kilka dni później Shorter zostanie oskarżony o molestowanie 13-letniej Sandry, córki opiekuna lokalnego pubu, który sprawiedliwość wymierzy własnymi pięściami. Te rozłączne  z pozoru sprawy, którymi zajmie się Pascoe, splotą się koniec końców w ponury finał. Autor zadba, by odbyło się to precyzyjnie i wciąga czytelnika w śledztwo (o ile ów połapie się w who is who lokalnej społeczności…).
Klasyka więc, i znakomicie napisana. Z chandlerowskim wisielczym humorem, ze znakomicie skonstruowanymi postaciami. Duet Pascoe i Dalziel to duet kanoniczny, archetypiczny wręcz: podwładny i szef, szczupły i gruby, przystojny i obleśny, wyrafinowany i rubaszny. Gliniarz i Prokurator (choć to w istocie dwóch gliniarzy). Od tamtych czasów niczego lepszego w dziedzinie kontrastowania pierwszoplanowych postaci nie wymyślono. Nie trzeba, klasyka znowu sprawdza się świetnie.
Wreszcie – czytelnik przyzwyczajony do kryminałów, w których makabrycznie zmasakrowane zwłoki rozwłóczone zostają po podłodze ponurej piwnicy albo przybite do ściany domu, odnotuje z zaskoczeniem, że praktycznie nie ma tu masakry (bo czym w porównaniu do tego, co dziś czytamy i oglądamy, są obcięte palce?). Groza nabudowywana jest w wyobraźni czytelnika raczej, niż w opisie autora. To groza dość zwykła – i jest to raczej ponura obserwacja, skoro zwykłą jawi się nam dziś groza sfilmowanego ku uciesze dewiantów sadystycznego pobicia albo krwawego wypadku w stolarni. 
(Oczywiście jest też taka ewentualność, że to tylko ja tak mam, wtedy proszę o kontakt do dobrego lekarza 🙂 ).
PS. A w „Tygodniku Powszechnym” 36/2010 (jeszcze do jutra w kioskach) rozmowa Współautorki tego blogu z Mariuszem Czubajem o antropologii kryminału.

Larsson a la Hollywood

No proszę, jest news prosto z Fabryki Snów, gdzie powstaje amerykańska wersja znakomitej kryminalnej trylogii Stiega Larssona „Millenium”. Świetną postać Lisbeth Salander, wyalienowanej superhakerki po ciężkich przejściach, ma zagrać Rooney Mara („nieznana aktorka”, jak ją nazywa serwis TokFM), która zagrała dotąd w odświeżonym „Koszmarze z ulicy Wiązów”.

Salander to niezwykle udana postać ze święcącej słuszne tryumfy trylogii Larssona. To ten typ bohatera, który swoją antypatycznością budzi natychmiastową sympatię. To właściwie jej losy, a nie zmagania głównego bohatera, dziennikarza Mikaela Blomkvista, przykuwają najbardziej. W szwedzkiej ekranizacji trylogii doskonale zagrała ją wprost stworzona do tej roli Noomi Rapace, maksymalnie efektowna przez oszczędność swojej gry. Przed Rooney Marą stoi naprawdę trudne zadanie sprostania oryginałowi – bo po obejrzeniu szwedzkiej ekranizacji, cóż poradzić, to tę filmową wersję będę traktował jako oryginał.

Trylogii – dodajmy – nierównej. Część pierwsza – „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” – była książkowym przykładem znakomitego, nowoczesnego kryminału, z drobiazgowym śledztwem, którego nie zmarginalizowały wymogi X muzy. Część druga – „Dziewczyna, która igrała z ogniem” – była chyba najsłabsza. Najmniej w niej było kryminału, a pointa wywołuje mimowolny kwaśny uśmiech: słynne Luke, I’m your father, przypomina się natychmiast… Natomiast część trzecia, „Zamek z piasku, który runął”, okazała się w wykonaniu szwedzkiej ekipy filmowej znakomitym dramatem sądowym.

Przyznam, że boję się hollywoodzkiej wersji. Szwedzkość oryginalnej ekranizacji (i ten cudowny język!) bardzo mi odpowiadały. Również powściągliwość w środkach połączona z odwagą pokazania brutalnych, dramatycznych scen, co w Hollywood pewnie nie przejdzie. Fabryka Snów zapewne postawi, jak to się zwykle dzieje, na strategię „dwa razy więcej, dwa razy lepiej”. Mikaela Blomkvista ma zagrać Daniel Craig. Choć to mój absolutnie ulubiony Bond i życzę mu jak najlepiej, nie wiem czy sprosta kreacji Michaela Nyqvista, który znakomicie oddał poczciwego w gruncie rzeczy książkowego Blomkvista. Cieszę się, że Martina Vangera zagra Skellan Skarsgård – gwarantujący filmowi odrobinę szwedzkości.

Ciekawe, jak w amerykańskim ujęciu wypadnie to, co jest główną osią powieści Larssona – tło tworzone przez zgniłe społeczeństwo, ohydne tajemnice kryjące się pod powierzchnią ugrzecznionych form, i „walka z systemem”, który w diagnozie Larssona okazuje się być – w tym najbardziej opiekuńczym z państw – wymierzonym w człowieka. To nie jest tylko diagnoza dla Szwecji, to diagnoza dla Zachodu i Amerykanie mogą się w takiej scenerii z powodzeniem odnaleźć. A jednak podświadomie obawiam się, że Blomkvist i Salander będą na końcu powiewać flagą i ogłoszą, że robili wszystko dla ojczyzny…

W każdym razie obejrzę na pewno.

Jack Sparrow: chyba nie chcielibyście tego widzieć?

Będę się zawsze i nieodmiennie upierał, że trylogia „Piraci z Karaibów” to najlepsza epicka opowieść, jaką stworzyło kino. Twórcom tej serii udało się zawrzeć w niej chyba wszystkie najważniejsze toposy, a zarazem dawkować je w idealnych proporcjach. A co ważniejsze – zbudować baśniową rzeczywistość, owo „mityczne kiedyś”, w którym – jak to w micie – zasada prawdopodobieństwa wydarzeń ulega zawieszeniu, a cudowność przenika się z realizmem. Jeśli dodamy do tego fantastyczną i wysmakowaną zabawę autotematycznością i doskonale napisane oraz zagrane postacie – otrzymujemy najlepszy kinowy epos. Owszem, „Władca Pierścieni” też był piękny, epicki, mityczny i doskonale zrealizowany – ale „Piraci” mają jeszcze jedną cudowną właściwość: bohaterów a rebours – którzy nie są elitą swojego świata (jak we „Władcy”), lecz przeciwnie: jego wyrzutkami, i za to się ich właśnie kocha, stąd płynie ich siła, w tym zasadza się jeden z najważniejszych toposów tej opowieści (Jack Sparrow jest najbardziej wolnym człowiekiem swojego świata).

Dlaczego naszło mnie na zachwyty „Piratami”? Trylogia z Jackiem Sparrowem miała jeszcze jedną bardzo ważną cechę – była zamkniętą całością. …no dobrze, uściślijmy: pierwsza część, „Klątwa Czarnej Perły” nie sugerowała nawet, że będą ciągi dalsze, sama była zamkniętą całością – potem powstały „Skrzynia umarlaka” i „Na końcu świata”, czyli właściwie dwie części jednego filmu – ale to ich finał sprawiał, że historia otrzymała piękne, epickie zamknięcie.

Ale Hollywood nie byłoby sobą, gdyby nie postanowiło ogolić tej owieczki do końca, i od pewnego czasu wiadomo już, że powstanie część czwarta, pt. On stranger tides. Co ważne, już bez Keiry Knightley i Orlando Blooma (jednego z tych nieszczęsnych aktorów, którzy – jak np. Hugh Laurie – już na zawsze pozostaną przywiązani do swojej postaci; przy czym jeszcze całkiem niedawno wydawało się, że na zawsze pozostanie on Legolasem. Teraz wiadomo, że na zawsze pozostanie Willem Turnerem*). I w tym właśnie upatruję cienia szansy dla tego filmu: brak wątku Elisabeth i Willa, głównej osi fabularnej trylogii, może spowodować, że „On stranger tides” może być nie „ciągiem dalszym”, rozpaczliwie ciągnioną dokrętką, lecz czymś w rodzaju side story – czymś, czym genialny „Animatrix” był dla „Matrixa” – i nie zakłóci poczucia, że trylogia piracka była zamkniętą całością. Ale Fabryka Snów już nie raz pokazała, że kolejnymi sequelami potrafi zarżnąć nawet najlepszą opowieść, więc pozostaję pełen obaw.

Inna sprawa, że film z Johnym Deppem grającym Jacka Sparrowa (to chyba jedyny aktor, który potrafi zagrać tak groteskowo i tak poważnie zarazem) obejrzałbym nawet, gdyby Sparrow miał przez cały czas siedzieć w jednym miejscu i gadać.

…i właśnie coś takiego producenci filmu pokazali właśnie jako teaser czwartej części „Piratów” (zaprezentowany przy okazji komiksowego konwentu Comic Con 2010). Oto Jack. Siedzi i ogląda świat przez denko butelki, dementując plotki o tym, że kompletuje nową załogę. „Ale nawet gdyby to była prawda, to chyba byście do mnie nie dołączyli, co?” – pyta i ostrzega, że na drodze do Fontanny Młodości czekać będą zombie, rzezimieszki, syreny i podstępna Penelope Cruz. „Lepiej tego nie róbcie” – mówi.

I właśnie trochę tego się boję: że w głosie Jacka Sparrowa tym razem nie pobrzmiewa nieodłączna ironia. Obym się mylił. Bo przecież i tak pójdę to obejrzeć (lato 2011!).

Teaser ze Sparrowem można obejrzeć tutaj
(podaję tylko link, bo technologia serwisu blogowego największego portalu w Polsce nie pozwala na embedowanie filmów. Czy istnieje jeszcze jakikolwiek inny serwis blogowy, który nie pozwala na embedowanie filmów? Na wstawianie buttonów graficznych do blogrolla? Na edytowanie htmla? Onecie, zlituj się!!!)

*PS. Jeszcze słowo o aktorach, którzy na zawsze już pozostaną przywiązani do swojego bohatera – nieodmiennie podziwiam wysiłki Piotra Adamczyka, który od lat próbuje zerwać z przypisaniem siebie do postaci Karola, który został Papieżem. Ostatnio umierałem ze śmiechu, dowiedziawszy się, że postanowił zagrać w remake’u komedii „Oh, Karol”

Długo i szczęśliwie

Bardzo się bałem czwartej części Shreka. Po dwóch pierwszych animacjach, które były kapitalnymi, przezabawnymi i wciągającymi opowieściami w maksymalnie intensywny, ale też wysmakowany sposób przetwarzającymi popkulturowe wątki, baśniowe toposy i mity wielkich narracji, pojawiła się część trzecia. Owszem, zabawna, nawet się momentami śmiałem. Owszem, wizualnie udana. Owszem, rozwijająca jakoś postacie, zwłaszcza głównego bohatera, który w całym cyklu z aspołecznego ogra-samotnika przekształca się w ogra dojrzałego do koegzystencji z innymi. Ale trzecia część Shreka („Shrek Trzeci”, 2007) sprawiała wrażenie slapstickowej sekwencji gagów. Tak, jakby scenariusz powstawał przy piwie, a kolejne jego etapy tworzone były jako odpowiedzi na pytanie: „dobra – idą sobie, idą, i co dalej?”. Opowieść była tak płytka, jak tylko płytka potrafi być na siłę robiona trzecia część każdego cyklu.
Właśnie dlatego bałem się „Shreka Forever”. Tymczasem, niech to nie zabrzmi pretensjonalnie, z kina wyszedłem poruszony i – ech – wzruszony. Jak bardzo celnie zauważył Bartek Staszczyszyn w recenzji tego filmu na łamach „TP” (nr 29/2010), film ten dowodzi, że wyczerpuje się już postmodernistyczna konwencja konstruowania narracji z przetworzonych okruchów innych opowieści, z autotematyczności kina – i szerzej: kultury. Owszem, grę konwencją twórcy „Shreka Forever” przeprowadzili, ale na innej płaszczyźnie – dużo szerszej. Zamiast na zestaw gier, postawili na jeden topos. A jest to topos nie byle jaki, bo epicki: odwołuje się do kinowych Braveheartów, Rob Royów, Ostatnich Mohikanów (Janosika pomińmy milczeniem…) – czyli tych prostych, a miłych sercu konstrukcji fabularnych, które snują opowieść o „ciemiężonej mniejszości walczącej o wolność”. 
Co ciekawe, o wolność (kawalerską!) w jakimś sensie walczy też Shrek, który będzie musiał dojrzeć do tego, czym owa wolność jest. Pięknie i klasycznie, wątek wielkiej, zbiorowej walki o wolność prowadzony jest równolegle z wątkiem walki indywidualnej, jak w najlepszych tego typu narracjach. Jasne, widzieliśmy to nie raz – ale prawdziwą sztuką jest takie wykorzystanie konwencji, żeby opowiadała nową fabułę, opowiadając zarazem zawsze tę samą, mityczną historię.
Czwarta część Shreka podsumowuje – i zamyka – długą historię dojrzewania swego głównego bohatera. Shrek, ustatkowany i dręczony rutyną mąż i ojciec, zapragnie nagle znowu poszaleć jako drugiej świeżości kawaler. I sam doświadczy tego, jak niepoważne – i niesatysfakcjonujące! – jest spełnienie się tego pragnienia. 
W dodatku twórcy „Shreka Forever” skonstruowali swą opowieść tak, by była doskonale zrozumiała zarówno dla dziecka, jak i dla dorosłego, ba, dojrzałego człowieka. Dziecko nie będzie się nudzić, a dorosły nie będzie miał żadną miarą wrażenia infantylności. Dodajmy jeszcze, że absolutną ekstraklasą całego cyklu o nieokrzesanym ogrze, a zwłaszcza czwartej części, jest postać Fiony. Mądra, fantazyjna i kapitalnie spointowana w „Shreku Forever”. Więcej nie zdradzę, żeby nie psuć zabawy.
Filmowi nie przytrafiło się to, co spotyka wiele produkcji realizowanych w 3D – efekty nie przyćmiły opowieści. Bardzo dobrze – bo też oszczędnie – dawkowany trójwymiar nie powoduje, że wychodzi się z kina z błędnikiem w amoku, za to miejscami zachwyca (np. w początkowej scenie, gdzie kamera przesuwa się pośrodku ośmiokonnego zaprzęgu, by przez okno wniknąć do karocy…).
I pozostaje tylko mieć nadzieję, że to faktycznie – jak zapowiadają twórcy filmu – część ostatnia. Że ośmieleni jej sukcesem, animatorzy nie porwą się na przetworzenie Shreka w „Klan”, że nie doczekamy się „Shreka na emeryturze” i „Syna Shreka 6 – zemsta Farquada”. Że teraz już faktycznie bohaterowie tej opowieści będą już tylko żyć długo i szczęśliwie.