Świat żyje ostatnio “Dziewczyną z tatuażem”, więc pora, żeby na ten temat wypowiedzieli się też popkulturalni. Głosy są rózne – że film doskonały, że objawienie, a ja przesiedziałam w kinie te dwie godziny i jakoś nie czuję się powalona na kolana. Zgrabnie zrobiony film. I tyle.
Czy amerykańska wersja wnosi coś w stosunku do szwedzkiej wersji? Blomkvist jest przystojniejszy, Lisbeth młodsza, Szwecja, owszem, ładna, adwokat Bjurman brutalny. Ale nic nowego, żadne nowe wątki, interpretacje, rozłożenie akcentów się tutaj nie pojawia. Wiernie i zgodnie z larssonowskim oryginałem zrobiony film. Nawet nie nudny (znam tę historię na siódmą stronę, ale film oglądałam z przyjemnością), ale też nie odkrywczy.
Co mi zatem w całym tym przedsięwzięciu nie pasuje? Może już po prostu jestem zmęczona tą historią. Może za dobrze ją już znam i nie potrafi mnie ona już niczym zaskoczyć (czytałam książkę, słuchałam audiobooka, widziałam szwedzką wersję, brakuje mi tylko filmu animowanego i musicalu opartego o historię Lisbeth Salanader). Może to, co było w niej nowe i świeże spaliło się dla mnie w którymś z pierwszych czytań i teraz skazana jestem na odkrywanie tylko coraz to nowych plot holes, szwów i miejsc, w których intryga się rozłazi? Bo dlaczego Martin Vanger najpierw strzela do Blomkvista, a potem gorąco go namawia, żeby został na wyspie? Już nie mówiąc o tym, że cały biblijny kod, którym posługuje się morderca kupy się nie trzyma (mamy tu imiona i cyfry, tzw. sigla – a skąd znamy księgę, do której się odnoszą?). Poza tym moralizatorski smrodek, który u Szwedów mi jakoś nie przeszkadzał, u Amerykanów zaczyna mnie nieco drażnić.
Ale najbardziej drażni mnie to nihil novi – szwedzka ekranizacja była wiernym przeniesieniem na ekran prozy Larssona, a amerykańska ekranizacja jest w wymiarze treści klonem ekranizacji szwedzkiej. Przeniesiona na ekran historia poszukiwania mordercy kobiet nie tylko nie wnosi nic nowego, ale wręcz spłaszcza (chociażby w wymiarze czasowym) całą akcję, która wygląda jak barwny teledysk, szereg genialnych olśnień i odkryć dokonywanych na zasadzie deus ex machina. A przecież książka “Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to kilkaset stron żmudnego i mało efektownego tropienia, grzebania w papierach, picia kawy, zakupów w 7-eleven i odgrzewania Billy’s Pan Pizza w mikrofalówce (kiedy znalazłam na szwedzkiej stacji benzynowej zapas Billy’s Pan Pizza w lodówce, to poczułam, jakbym spotkała starego znajomego). Może można się było skupić na jakimś innym elemencie tej opowieści, jakiś do tej pory marginalizowany wątek pogłębić, pociągnąć tą historię w stronę jakiejś innej interpretacji?
A może taka właśnie jest proza Larssona – to zgrabnie opowiedziane historie: tylko tyle i aż tyle. Może na siłę dopisujemy do niej to, czego autor wyprostować już nie może? A może to tacy właśnie jesteśmy my, odbiorcy popkultury – lubimy, gdy ktoś opowiada nam historię, którą już znamy, tylko szybciej, mocniej, barwniej? Przecież odkąd ubrani w skóry “pradzieje” (jako dziecko miałam w domu książkę “Pradzieje człowieka” z pięknymi rysunkami małpoludów, australopiteków i neandertalczyków i byłam szczerze przekonana, że przodkowie człowieka nazywali się właśnie “pradziejami”) opowiadali sobie przy ognisku pierwsze mity, ludzkość nie robi nic innego, tylko opowiada sobie te same historie zmieniając tylko dekoracje. Ale może za dużo tego “może” – może więc zamiast pływać w możu (dla purystów – to taki koncept a nie błąd ortograficzny), lepiej pójść do kina i przekonać się na własnej skórze. Na pewno nie będzie to czas stracony.
PS. od Michała: A ja się nie zgadzam! 🙂 Bałem się tego hollywoodzkiego remake’u jak diabli, że Amerykanie zepsują tę historię tak, jak to tylko oni potrafią – a tymczasem oglądało mi się świetnie i mam przyjemne wrażenie, że pierwsza część sagi o Liesbeth w wykonaniu Davida Finchera jest… tu szukam właściwego słowa… Jest: nie-gorsza. I nie mam poczucia, jakoby ktoś opowiedział tę historię zaledwie poprawnie. “Dziewczyna z tatuażem” ma własny, autonomiczny klimat (Gośka wzdycha mi nad ramieniem i narzeka, że nie poczuła tego klimatu; ja poczułem; Szwecja oczami Amerykanów jest sinawo mroźna, groźna, łapiąca za gardło). A choć najbardziej bałem się o to, jak wypadnie Liesbeth Salander w wykonaniu Rooney Mara, z kina wyszedłem zadowolony. Mara znalazła własny sposób na tę postać, choć subtelnie nawiązujący do wcielenia niedoścignionej Noomi Rapace, to jednak nieco inny. Salander w jej wykonaniu jest nieco bardziej miękką kreską kreślona, przez co może nawet bardziej – proszę wybaczyć sformułowanie – przystępna. Ludzka? Choć jednak, z drugiej strony, kreacja Salander w wykonaniu Rapace w trzeciej części szwedzkiej ekranizacji… A może po prostu tak się bałem o to wszystko, że gdy zobaczyłem, iż film nie został położony, uznałem z naddatkiem, że jest świetny? Sam nie wiem. Czasu w kinie, choć wynosił całe 160 minut, bynajmniej nie uważam za zmarnowany.
PS. od Gośki: Well, nie o to chodzi, że mi się film nie podobał… Zostanę jednak przy własnym zdaniu…