Nie bez stresu szliśmy do kina. Bo cóż, że 3D i HFR – technologie, które wizytę w kinie zamieniają w oglądanie teatru telewizji po zażyciu zbyt dużej ilości leków na receptę? Technologiczne cacuszko, orgia efektów specjalnych, to jeszcze nie wszystko. Potrzebna jest jeszcze Opowieść.
A dokładnie na to cierpiały pierwsza i druga część hobbiciej trylogii Petera Jacksona: przy całym generowanym komputerowo odjeździe wizualnym, gdzie ekipa krasnoludów pomykała przez podziemną krainę goblinów jak baletnice na rollercoasterze, a Smaugowi można było policzyć spękaliny na łuskach, przeraźliwie brakowało w nim Opowieści. Tej z wielkiej litery. Opowiastka o hobbicie, który wyrusza z krasnoludami w długą podróż („Daleka podróż”), idzie, idzie, idzie i idzie („Pustkowie Smauga”), mając po drodze przygodę za przygodą niczym bohater komputerowej platformówki – otóż ta opowiastka utonęła w wizualnym oceanie, rozcieńczonym dodatkowo przez niezaspokojonych producentów, którzy z materiału na mini-serial zrobili trzy monumentalne kinowe filmiszcza.