Świadom, do czego zdolna jest polska kinematografia, szedłem do kina z bojaźnią i drżeniem. Tym bardziej, że film, o którym mowa, obrósł kontrowersjami: że politycznie niepoprawny, że główny bohater wszak ciemiężycielom się wysługiwał, że powinno się go opatrzyć przypisami tłumaczącymi, że czarne było czarne, a białe było białe (a czerwone, dodajmy, było czerwone). „Stawka większa niż życie” była jednym z czołowych polskich osiągnięć kultury popularnej. Z resztą bardzo nowoczesnym w formie: dzisiejszy widz, przyzwyczajony do wideoklipowego montażu, ogląda dziś tamte czarno-białe odcinki bez znużenia i nie bez przyjemności.
Kloss był postacią kultową dla całego pokolenia Polaków będących dziś w sile wieku i w mainstreamie konsumenckim. Bawiliśmy się w Klossa, nikt nie chciał być Brunerem, i na tej prostej opozycji budowaliśmy swoje wyobrażenie protagonisty i antagonisty, zła i dobra. Potem przyszło nowe, a wraz z nim szwadrony specjalistów od polityki historycznej, i zaczęło się komplikowanie prostej opozycji, okres fabularnego dojrzewania. Tak jak w świecie polityki, tak i w wyobraźni popkulturowej okazywało się, że dobry niekoniecznie był dobry, bo był uwikłany. Los Klossa stał się w ten sposób popkulturowym komentarzem do rzeczywistości: kryształowy bohater okazał się bohaterem z piętnem, a nad herosem z lat dziecinnych zawisło pytanie, czy szlachetne czyny dokonywane na rzecz nieszlachetnych zleceniodawców, pozostają szlachetne. Szwadrony od polityki historycznej zabrały się za promowanie nowych bohaterów – takiego na przykład Józefa Kurasia „Ognia”, zupełnie jakby był on postacią kryształową i niekontrowersyjną. My tymczasem, może po trosze dzięki Klossowi, rozumieliśmy dobrze, że w historii, jak nigdzie indziej, nie ma łatwych ocen.
Swoją drogą, los Klossa wpisał się w komplikację postaci głównego bohatera, jaka w ostatnich latach zaszła w całej kulturze popularnej. Krystalicznie czystego Supermana wyparły postacie dwuznaczne, naznaczone piętnem, a przez to – ciekawsze. Komiksowy superbohater, filmowy agent bądź policjant, okazywali się dobrymi wojownikami złych królów: skorumpowanych polityków, spiskujących służb, a nawet, jak np. w przypadku Spawna – samych mocy piekielnych. Co nie zmienia faktu, że ten rodzaj protagonisty jest być może nawet ciekawszy, a odbiorcy bliższy. Łatwiej niż ze spiżowym Achillesem utożsamić się nam z ludzkim Hektorem?
Przed wejściem na salę kinową pocieszałem się, że może nie będzie tak źle. Że polska kinematografia dnia dzisiejszego to nie tylko „Kac Wawa”, ale też np. doskonale zrobiony serial „Tajemnica twierdzy szyfrów”. Usiadłem w fotelu z kubkiem kawy, światła zgasły, zaczęła się „Stawka większa niż śmierć” Patryka Vegi ze scenariuszem Władysława Pasikowskiego.
Było genialnie. Absolutnie fantastycznie. Od początku do końca.
Patryk Vega, rocznik ’77, pokazał, gdzie ma szwadrony specjalistów od polityki historycznej. Jego Kloss to wielki, ale zarazem bardzo czuły hołd dla bohatera dzieciństwa. Piotr Adamczyk jako Bruner wypada bezdyskusyjnie doskonale. Tomasz Kot jest takim Klossem, jakiego stworzył przed laty Stanisław Mikulski: szlachetnym, ale gdy trzeba – brutalnym. Kawał twardziela. Ale jeszcze większe wrażenie robi stary Hans Kloss i czułość, z jaką potraktowali go twórcy nowej „Stawki”. Mundur Abwehry, w który przebierał się tamten Kloss, już na nim nie leży, bohater jest zmęczony i złamany. Ostatnia akcja, w którą rzuca go scenarzysta, jest dla niego brzemieniem, nie przygodą. Ale, jak w każdej prawdziwej opowieści, czeka na niego nagroda najważniejsza. Dramaturgia tej fabuły to klasyczna opowieść popkulturowa, głęboki i na serio złożony ukłon w stronę przygodowych historii, importowanych w tamtych czasach z Zachodu. „It’s still the same old story, the fight for love and glory”, chciałoby się zacytować.
To kino dla widza o zupełnie innej wrażliwości niż tamta, z czasów serialu o Klossie. Vega używa środków współczesnego kina: żadnego markowania, żadnych niedosłowności, krew to krew a wybuchy to wybuchy (pisał o tym w „TP” Michał Olszewski). Ale to też widz, który nie będzie się zżymał na scenę, w której za pomocą jednego działka przeciwlotniczego samotny Kloss powstrzymuje cały batalion Waffen-SS, bo widz ten grał przecież w „Call of Duty” czy „Medal of Honor”, gdzie takie akcje są na porządku dziennym. Jesteście w kinie, zdają się mówić twórcy filmu, tu obowiązują inne zasady, świat jest umowny, oglądacie baśń.
Jest jeszcze jeden drobny, a wyrazisty szczegół, który pokazuje umowność oglądanego obrazu: Bruner paraduje w czarnym mundurze SS, o ile się nie mylę, pod koniec wojny już nieużywanym (m.in. tu >> ciekawa dyskusja na temat kostiumów w „Stawce”). To raczej niemożliwe, by faktograficzny błąd popełnili twórcy kostiumów, dziś przy takich produkcjach pracują świetni specjaliści. Zgadywałbym, że to raczej świadome nawiązanie do błędu popełnionego przez ekipę „Stawki większej niż życie”. Jesteśmy w kinie, bardziej niż na faktach bazujemy na naszych wyobrażeniach, historiach, które mamy w głowie. A esesman w naszych wyobrażeniach nosi czarny mundur i kropka.
Vega pokazał dobre, popkulturowe kino, które nie aspiruje do roli głosu w debacie o polityce historycznej, lecz chce być tylko – i aż – solidną rozrywką. To znamienny krok. Do głosu doszło pokolenie, które opowieść o czasach wojny traktuje jako opowieść dziadków. Gdy powstawała pierwsza „Stawka”, w mainstreamie działali ludzie, którzy wojnę pamiętali. Teraz są w nim ich wnuki. A opowieść dziadków rządzi się swoimi prawami: słucha się jej z przejęciem, z zaangażowaniem, ale też z poczuciem bezpieczeństwa.
Jak baśni.
PS. Ten trend okazuje się być w Polsce bardzo delikatny, gdy zdać sobie sprawę, że w maju tego roku wchodzi do polskich kin film „Iron Sky” Timo Vuorensoli, ni mniej ni więcej tylko o inwazji nazistów z kosmosu. Na blogu napiszemy o nim z pewnością 🙂