Archiwum kategorii: Bez kategorii

Tsunami Show

„To najbardziej dramatyczne zdjęcia od czasu ataku na World Trade Center” – tak skonkludował piątkowe Fakty TVN prowadzący je Piotr Marciniak, tuż przed serią ujęć przetaczającego się przez japońskie wybrzeże tsunami. Z pewnością miał jak najlepsze intencje, ale mimowolnie podsumował dylemat, którego odbiorca mediów doświadczał przez cały dzień. Z jednej strony, media spełniają swoje zadanie tak dobrze, jak tylko potrafią: informują, bo są od tego, żeby informować. Z drugiej strony – siedzimy dziś od rana przyklejeni do komputerów i telewizorów, oglądamy klatka po klatce, ujęcie po ujęciu, jak giną ludzie, jak morze w chwilę zmiata całe osady. Kompulsywnie szukamy coraz to nowych filmów, próbujemy zaspokoić głód kolejnymi zdjęciami. Forwardujemy je na portalach społecznościowych, dodając komentarze: „OMG”, „Dżiz”.

Wytrenowani do oglądania, do konsumowania wizualnego przesytu, nauczeni że gdy tylko dzieje się coś dostatecznie dramatycznego, natychmiast musimy to zobaczyć – oglądamy. Wytrenowani do komentowania, ulegając wyćwiczonej potrzebie zabierania głosu w stu czterdziestu znakach – komentujemy.
Media informują, bo od tego są. I – jak napisał przeszło dekadę temu Derrick de Kerckhove, uczeń Marshalla McLuhana – dzięki internetowi ludzie dostali tak szerokie pasmo komunikacyjne, że musieli się nauczyć, „co zrobić z całą tą dostępną łącznością”.   Portal internetowy czy 24-godzinny kanał informacyjny trzeba wysycić treścią. Namnożyć ją. Zmultiplikować. Ten sam obraz nie może się pojawiać w zbyt krótkich odstępach, ta sama wiadomość nie może wisieć dłużej niż określony czas. Inaczej widz się znudzi. I przełączy kanał albo kliknie gdzie indziej.
Widz. Czyli ja.
Legendarny Alvin Toffler powiedział na łamach „Tygodnika Powszechnego” o gigantycznym tsunami w Azji Południowo-Wschodniej, że był to pierwszy kataklizm ery elektronicznej: „Po raz pierwszy wiele ofiar miało przy sobie kamery, aparaty fotograficzne i telefony. I ci, którzy przeżyli, stali się pierwszymi sprawozdawcami. Gdy tylko znaleźli się w bezpiecznym miejscu, mogli podłączyć się do internetu i przesłać w świat swoje zdjęcia i opisy. To jest nowość. Dopiero za nimi pospieszyli dziennikarze i kamery stacji telewizyjnych” – mówił. Ci oddolni sprawozdawcy, których działalność została przez medioznawców zaliczona do początków nowej ery „dziennikarstwa oddolnego”, a która dziś kwitnie w pełnej symbiozie z mediami, w postaci serwisów społecznościowych takich, jak Kontakt24 czy Alert24, w pewnym sensie także czuli się zobowiązani do wysycenia pasma komunikacyjnego. I koniec końców,  wysycenia widza.
Teraz, po komentarzu Piotra Marciniaka, wiadomo już, że najnowsze zdjęcia zdystansowały tofflerowski kataklizm ery komunikacyjnej, tragedię wyspy Phuket, zdystansowały trzęsienie ziemi na Haiti, zostawiły daleko w tyle porwanie autobusu z turystami w Manili, zrównały się za to z niedoścignionym wzorcem, czyli z dramatem World Trade Center. Bo i jedna, i druga tragedia, wydarzyła się w kraju bardzo rozwiniętym, gdzie funkcjonuje mnóstwo kamer i świetne łącza zapewniające show, o którym w przypadku Phuket my, widzowie, mogliśmy jedynie pomarzyć.
Telewizje pokazują, bo od tego są. I doskonale zdają sobie sprawę z naszego treningu medialnego: wiedzą, że po obejrzeniu filmów takich, jak „2012” czy choćby „Armageddon”, zdjęcia z telefonu czy film z kamery przemysłowej już nam nie wystarczą. Nie nasycą. Dlatego montażyści dzisiejszych serwisów informacyjnych do tragicznych zdjęć z Japonii podłożyli odpowiednio dramatyczną muzyczkę. Pracowali krótkimi ujęciami. Do rytmu. Stworzyli świetny dżingiel.
I jeszcze jedna dygresja: największy pesymista wśród medioznawców Neil Postman za największy – i nieuchronny – dramat telewizji uznał zjawisko, które w książce „Zabawić się na śmierć” nazwał „Now… this„, czyli „A teraz…”. Chodzi o zwrot używany przez spikerów, podkreślający przejście do kolejnej informacji, w którym to zwrocie Postman dopatrywał się dowodu na to, jak mediatyzacja odbiera nam poczucie znaczenia treści, które słyszymy. Zwrot ten, pisał, „jest powszechnie używany w radiowych i telewizyjnych audycjach informacyjnych w celu wskazania, że to, co się przed chwilą usłyszało lub obejrzało, nie ma żadnego związku z tym, co się za chwilę usłyszy lub obejrzy, a być może nawet z czymkolwiek, co się kiedykolwiek usłyszy lub obejrzy. Wyrażenie to jest instrumentem uznawania faktu, że świat, jako pokryty siecią przyspieszonych środków przekazu, jest pozbawiony jakiegokolwiek porządku i znaczenia i nie może być traktowany poważnie…„.
Mamy więc tsunami, do którego wrócimy za chwilę. A teraz posłuchajmy, co tam w komisji śledczej. A teraz w debacie o OFE. A teraz wracamy do najbardziej dramatycznych zdjęć od czasu ataku na World Trade Center. A my staramy się nadążyć z oburzaniem i przejmowaniem się, choć obrazy przewijają się coraz szybciej. Owszem, z tym ostatnim akurat dajemy sobie radę. Kultura popularna nauczyła nas już dawno jak odbierać montaż wideoklipowy. Jak oglądać świat w półtorasekundowych ujęciach.
Ale media pokazują, bo takie jest ich zadanie. Czy umiemy sobie wyobrazić media, które zatrzymują się na dłużej? Które mówią tylko o jednym, bo wszystko inne przy tym blednie i się unieważnia? Które starają się, zamiast rzetelnie informować, zagospodarować nasze emocje? Prowadzić sprawny feeling management? (ćwiczyliśmy to już kilkakrotnie, z różnym skutkiem, zwykle jednak łzy dziennikarza na wizji zostawiają widza z poczuciem ambiwalencji: dziennikarz nie jest od tego, by przeżywać, lecz by informować).
Nie potrafię sobie na to wszystko odpowiedzieć. Cały dzień chodzi mi za to po głowie piosenka Jacka Kaczmarskiego: „Błogosławię zło na ekranie niebieskim / mój intymny kontakt z istotą gatunku / widzę i osądzam jak Stwórcy namiestnik / taniec śmierci zdrady gwałtu i rabunku. / Nie brak mi współczucia wzburzam się i wzruszam / stwierdzam z satysfakcją że doznałem szoku / niczym balon ciągły kształt zyskuje dusza / łzawią mi paprochy uczuć w lewym oku. / Ekran zaś niebieski szczegóły powtarza / ściśle bezlitosny w zbliżeniach w zwolnieniach / chociaż w każdej chwili może je wymazać / palcem tknięty pilot – podczerwień sumienia.

Po Kevinie choćby Potop

Ta wiadomość obiegła przed Świętami wszystkie serwisy plotkarskie: w Boże Narodzenie nie będzie „Kevina samego w domu”! Ostatecznie Polsat (przyciśnięty do muru wolą kilku tysięcy fanów protestujących na Facebooku) się ugiął i w Wigilię o 19.30 wyemitował wiecznotrwały film z Macaulayem Culkinem, którego hollywoodzka gwiazda przeminęła wraz z pierwszym pryszczem. Ale istnieje przecież omen Świąt znacznie pewniejszy niż ów film o sadystycznym dziecku znęcającym się nad nieudolnymi włamywaczami. O tyle bardziej uniwersalny, że pojawia się w ramówce nie tylko na Boże Narodzenie, ale też na Wielkanoc oraz większość pozostałych świąt religijnych i narodowych z 1 listopada włącznie. 
Mam na myśli oczywiście „Potop” Jerzego Hoffmana.
(Wstawiam tylko linki do YouTube, bo platforma blogowa Onetu, jakoby najlepszego portalu w Polsce, nie pozwala nawet na embedowanie filmów…)
Jako że emitowany jest zawsze i nieodmiennie w porze kończenia śniadania (albo wyjścia do Kościoła na sumę), jakoś tak się składa, że zwykle trafia się nań mniej więcej w momencie, gdy Soroka instaluje rannego Kmicica w leśnej chacie Kiemliczów. Jeśli wolimy kawę rozpuszczalną, można się jeszcze załapać na scenę nieudanego porwania księcia Bogusława. 
Ale wcześniejsze partie tego filmu pamiętam słabo albo wcale. „Potop” ma to do siebie, że ogląda się go z pasją inżyniera Mamonia, czyli z tym większą przyjemnością, im więcej razy się go już widziało. Jeśli się już zacznie – ogląda się do momentu, gdy Oleńka wyznaje, że ran Jędrusia nie godna całować, a na stół wjeżdża świąteczny obiad.
W efekcie scenę zagniatania chleba z pajęczyną, obronę Częstochowy, bitwę w jarze i wspomniane zakończenie widziałem dziesiątki razy. Wcześniejsze sceny – może dwa, góra trzy. A początek najwyżej raz. A jest to, dodajmy na marginesie, początek sławetny. Idą w nim wojska szwedzkie, maszerują przez okolice zamku Krzyżtopór na Sandomierszczyźnie. I idą, i maszerują, a napisy początkowe lecą. Widzimy kto reżyseruje, kto gra główne role, a w tle przewijają się działa i moździerze, szwedzkie hełmy i żaboty. Potem widzimy kto był drugim pomocnikiem nosiciela statywu do trzeciej kamery, a Szwedzi dalej idą. Ponoć gdy film był przed laty wyświetlany w Cannes, po pięciu minutach napisów publiczność ryczała histerycznie ze śmiechu. Ale kino bloku wschodniego wiedziało lepiej, że od napisów końcowych, których nikt nie ogląda, znacznie lepsze są napisy początkowe. Legenda głosi też, że twórcom filmu płacono wówczas od metra taśmy filmowej.
Ale jak to jest, że film stary, dynamika niedzisiejsza, jakość obrazu daleka od HD, kolory bure, a „Potop” i tak ogląda się, że hej? Sekrety są dwa, oba proste. Po pierwsze – aktorzy. Bo tam przecież i Olbrychski Daniel zębami błyska, i Łomnicki Tadeusz wąsa podkręca, i Wichniarz Kazimierz gra najlepszego Zagłobę spośród całej ekranizacji. Pieczka jako stary „Słodki Jezu!” Kiemlicz to klasa sama w sobie. Hańcza jako Janusz Radziwiłł – niezapomniany. Wielkie nazwiska, wielcy aktorzy, przy których dzisiejsza stała obsada serialowa wypada, jak świąteczny odcinek „Klanu” przy „Miasteczku Twin Peaks”. Słabym ogniwem „Potopu” jest Małgorzata Braunek, ale usprawiedliwić ją łatwo: ileż aktorskiej kreatywności można z siebie wykrzesać, gdy całą rolę reżyser przewidział jako nieustanne opuszczanie oczu ku ziemi i składanie dłoni na podołku? Braunek jako Oleńka i tak jest o lata świetlne ciekawsza niż Izabella Scorupco grająca w „Ogniem i mieczem” głównie przy pomocy dolnej wargi.
Tu dodajmy pewien aspekt sprawy: otóż choć badania pokazują, że denerwuje nas, gdy telewizja powtarza nieustannie i w kółko te same filmy, to równocześnie jesteśmy jako widzowie sentymentalni: lubimy filmy sprzed lat, które oglądaliśmy w młodości, dobrze się kojarzące. Kevin jeszcze się odpowiednią warstwą patyny nie pokrył. Ale „Potop” wpisuje się w te nasze sentymenty stuprocentowo.
Drugi sekret zawdzięczamy już Sienkiewiczowi: otóż „Potop” to arcydzielny prototyp schematu fabularnego, który miał się potem w kulturze popularnej sprawdzać po wielokroć. Oto losy zwykłego awanturnika, w którego życie nagle wkracza wielka Sprawa, a Sprawę tę uwikłana jest piękna Ona. Jeśli nasz awanturnik wyruszy w swą Misję, zmierzy się z Wielkim Przeciwnikiem, a na koniec stawi czoła własnym słabościom, to w efekcie wygra Sprawę, zdobędzie Sławę i dozgonną miłość owej pięknej Onej. Jeśli sprowadzić „Potop” do głównych punktów zwrotnych, otrzymamy schemat, który da się dopasować do każdej popkulturowej opowieści: od „Władcy Pierścieni”, przez „Piratów z Karaibów” po Jamesa Bonda. Schemat ten zawsze jest odgrywany w nowych dekoracjach, ale kochamy go właśnie dlatego, że jest niezmienny: że niesie pocieszenie (oto każdy może przezwyciężyć siebie i zbawić świat) i triumf prawdy oraz zwycięstwo dla niesłusznie nękanego przez los bohatera („Jędruś, ran twoich niegodnam całować!” – kto by nie chciał takich słów usłyszeć choć raz? No kto? – a bohater przecież ma uosabiać widza!).
Że bluźnię, porównując klasykę naszej narodowej literatury, chlubę naszego pisarstwa, sztandarowe dzieło naszego literackiego noblisty, ucieleśnienie naszych dążeń narodowo-wyzwoleńczych, twórczość serca nasze pokrzepiającą, do jakichś popkulturowych bajek? Otóż Henryk Sienkiewicz był w swoich czasach twórcą literatury popularnej pełną gębą. Jego dzieła ukazywały się jako gazetowe powieści w odcinkach, były więc tym, czym na początku naszego XXI wieku jest serial. 
Sienkiewicz to najlepszy dowód na to, że kto na popkulturę prycha i popkulturą gardzi, ten kiep. Bo cóż lepsze niesie pokrzepienie serc, niż dobra, trzymająca w napięciu i niosąca ściskające za serce zakończenie opowieść?

Wampir czyli obcy, obcy czyli wampir

Oto jesteśmy po polskiej premierze nowego sezonu seriali True Blood. W związku z powyższym, pora na kolejną porcję wampirycznych przemyśleń. Weźmy zatem ten krwisty stek  na widelec i przyjrzyjmy się mu krytycznie. Z góry przepraszam za długość tekstu, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać…

Przyzwyczailiśmy się już do wampira w kulturze popularnej. Zwykle reprezentuje on siły nieczyste, mroczną naturę wszechświata, uosabia paradoks śmierci i nieśmiertelności, to, co niesamowite, groźne, ale też potężne, materializuje się z naszych lęków przed ”oralnym gwałtem”, wyssaniem życia, zakażeniem tajemniczą chorobą, która zrobi z nas zombie, utratą duszy. Z drugiej strony, w nurcie, którego najpełniejszą realizacją jest póki co saga “Zmierzch”, spotykamy nieco wykastrowanego wampira “wegetarianina”, wysublimowanego z tego, co w nim nieczyste, odpychające (a więc żywienia się ludzką krwią, zabijania), wampira pięknego, szlachetnego i pociągającego: wampira-nadczłowieka. Tym, co łączy oba te nurty jest marginalność wampira – wampir w takim ujęciu jest tajemniczą aberracją rzeczywistości, niesamowitym wyjątkiem, czymś (a może kimś) od początku do końca niezwykłym, nadprzyrodzonym. Ale też kimś, kto musi swoją prawdziwą naturę ukrywać, kimś, kto żyje wśród ludzi z mniejszym lub większym sukcesem udając człowieka lub kryje się po cmentarzach, zrujnowanych kaplicach, mrocznych zamczyskach, z dala od ludzkich oczu. Stanowi zagrożenie dla jednostek, które mają nieszczęście wpaść w jego ręce, ale jako zjawisko dla społeczeństwa pozostaje “statystycznie nieistotny”. Nie stanowi zagrożenia społecznego czy kulturowego. Jest, a jakoby go nie było, bo oficjalnie przecież nie istnieje. Jest mitem, legendą, postacią ze słowiańskiego folkloru czy horrorów klasy B. 

Ale do postaci wampira można też podejść inaczej. Opowieść o wampirze, który już trochę zużył się w popkulturze w swoich tradycyjnych wersjach z umazanymi krwią niewinnych wargami, ścigany przez grono wiernych pogromców potworów w typie profesora Van Helsinga, może też być metaforą. Wyrwany ze swojego zwyczajnego kontekstu, postawiony w nowej roli, wampir otwiera nowe pola do interpretacji, może posłużyć do powiedzenia wielu ciekawych rzeczy o naszej kulturze. Takiego wampira-figurę odnaleźć możemy w serialu HBO True Blood (nakręconego na podstawie twórczości Charlaine Harris), który zgromadził przed telewizorami wielomilionową widownię i był wielokrotnie nominowany do nagród Emmy i Złotego Globu. Wampir w True Blood przestaje być marginalny, jego istnienie staje się faktem społecznym, a konfronacja z ludźmi pozwala obserwować uniwersalne mechanizmy społeczne. Bo tak naprawdę nie chodzi tu o wampiry. Chodzi o szeroko rozumianych obcych.

Wyjście z trumny
Zatem – co jeśli wampiry naprawdę istnieją? Jeżeli można racjonalnie dowieść ich istnienia? Gorzej – jeżeli to one same “wychodzą z krypty” i mówią “patrzcie, to my, krwiopijcy, istniejemy i musicie się z tym pogodzić”? W świecie True Blood dzięki wynalazkowi sztucznej krwi, wampiry nie muszą już pożywiać się na żywych istotach, traci więc rację bytu konieczność ukrywania się przed ludźmi, dla których nie są już śmiertelnym zagrożeniem. Wampiry wychodzą zatem z cienia. I nagle okazuje się, że to olbrzymia grupa, która do tej pory żyła na marginesie, pod powierzchnią społeczeństwa. Można spodziewać się, że dla ludzi to szok.

Ujawnienie się wampirów to prawdziwy wstrząs społeczny, który rodzi różne reakcje, od totalnego odrzucenia przez chłodną tolerancję,  życzliwe zainteresowanie po fascynację i naśladownictwo. Nie sposób bowiem przejść obojętnie obok wampira, który jest przecież fundamentalnie inny. Po pierwsze wampir jest martwy, chociaż wcale się takim nie wydaje. Jest żywy jakimś paradoksalnym życiem, które jest czymś zupełnie innym niż biologiczne życie człowieka. Po drugie – żywi się krwią. Sztuczna czy prawdziwa, krew jest nieczysta, to jedno z najsilniejszych kulturowych tabu. Krew to życie, to coś świętego, wzniosłego – i strasznego. Wampir jest potężny – dysponuje olbrzymią siłą fizyczną, potrafi bardzo szybko się przemieszczać, nie da się go zabić (chyba że przy pomocy określonych akcesoriów, jak drewniany kołek), szybko się regeneruje, posiada niespożyte siły i apetyt seksualny. Poza tym wampir jest amoralny – żyje, jakby nie dotyczyły go normy społeczne, pozornie respektuje normy prawne, ale tak naprawdę dalej robi to, co chce. Nie interesują go wartości mieszczańskiego społeczeństwa, jest ponad nie. Żyje prawem silniejszego – czyli wampira.

Swoi kontra obcy
Jak niewielka społeczność Bon Temps, niewielkiego miasteczka w Luizjanie w którym toczy się akcja serialu, radzi sobie z nieoczekiwaną obecnością tych obcych? Niektórzy – tak zwani fangbangers – zakładają ubrania w gotyckim stylu (skóry, ćwieki, koronki), malują oczy na czarno i idą przesiadywać w barach dla wampirów marząc o tym, żeby jakiś krwiopijca zwrócił na nich uwagę. Inni narkotyzują się wampirzą krwią. Jeszcze inni organizują w kościele spotkanie z Billem – wampirem, który pamięta czasy wojny secesyjnej, żeby posłuchać opowieści o swoich przodkach. Są ciasteczka, poncz, ktoś nawet próbuje zasłonić krzyż, żeby nie sprawiać dyskomfortu wampirowi. Bill staje się sąsiadem, razem z mieszkańcami Bon Temps pije (co prawda sztuczną krew, ale jednak pije) w barze Merlotte’s, robi zakupy w miejscowym sklepie, spotyka się z Sookie – miejscową kelnerką. Staje się takim “naszym wampirem”, wyjątkiem potwierdzającym regułę, że wszystkie wampiry są rozwiązłe, amoralne i niebezpieczne.

Jeszcze inni przyłączają się do ruchu fanatycznego pastora – fundamentalistycznej sekty Fellowship of the Sun, który tworzy paramilitarne bojówki uzbrojone w karabiny z drewnianymi kulami i organizuje samobójcze zamachy przeciwko wampirom. Inni po prostu “nie lubią wampirów”, a manifestacje owego nielubienia rozciągają się od jedynie tylko werbalnych komentarzy, szykan, po mordowanie tych, którzy z wampirami się zadają (I seria serialu to historia serii morderstw popełnianych na dziewczynach, które uprawiały seks z wampirami i pozwalały się im gryźć – mordercą okazuje się jeden z mieszkańców Bon Temps ogarnięty nienawiścią do wampirów) czy podpalenia wampirzego gniazda.

Akceptując je bądź nie,  wampiry można też wykorzystać. Wśród ludzi furorę robi nowy narkotyk – wampirza krew o cudownych właściwościach, gwarantująca nieziemnski odlot. Razem z nowym narkotykiem tworzy się nowe narkotykowe podziemie – handlarzy, pozyskiwaczy krwi (drainers – napadających na wampiry przy użyciu srebrnych łańcuchów i upuszczających z nich krew), wraz z liczbą uzależnionych rosną obroty nowej branży narkotykowej. Furorę robi też seks z wampirami, które przecież dysponują nieziemską siłą, możliwościami i wielowiekowym doświadczeniem. Wampiry to też nowy target dla różnego rodzaju towarów i usług – jak chociażby przedsiębiorstwa transportowego Anubis przewożąca w specjalnych trumnach wampiry samolotami lub specjalnej sieci hoteli bez okien.

Obcy kontra swoi
A co na to wszystko wampiry? Jak one odnajdują się wśród ludzi? Otóż o dziwo i o zgrozo, wampiry wcale nie chcą się asymilować! Co prawda walczą o równe prawa, o prawo do własności czy małżeństwa, płacą podatki i w telewizyjnych debatach przekonują, że wcale nie są takie straszne, to jednak wcale nie mają zamiaru żyć dokładnie tak jak ludzie. Nie mają zamiaru rezygnować z pożywiania się na ludziach, szczególnie że fangbangers wydają się tym faktem zachwyceni i sami ofiarowują się wampirom. Cały czas zachowują swoją organizację, podział na królestwa, okręgi, mają swój kodeks i to niego będą się trzymać. Życie zgodnie z ludzkimi prawami wydaje się dla  nich niechętnie akceptowaną  (lub wcale nie) ceną za wyjście z cienia. Dla ludzi mają albo rodzaj nostalgii za człowieczeństwem (rzadziej) lub jedynie poczucie pogardy (częściej), jako do istot słabszych, śmiertelnych i ograniczonych. To wcale nie ułatwia stosunków ludzko-wampirzych. W końcu ludzie czują się tutaj gospodarzami świata, a wampiry pojawiają się w nim jak intruzi. I jeszcze niewdzięcznie odmawiają życia według zasad ustalonych przez ludzi.

Wampiry też rozwarstwione są jako grupa – mamy tu zarówno tych, którzy chcą żyć w spokoju wśród ludzi (jak Bill), tych, którzy próbują się jakoś odnaleźć nie rezygnując z własnej odmienności, jak i takich, którzy jawnie występują przeciwko ludziom, jak Russell Eddington, który na wizji morduje prezentera telewizyjnego, wygłaszając przemówienie pełne pogardy dla ludzi. Russell to prawdziwy wampirzy ekstremista, a jego wystąpienie tylko antagonizuje dwie zwaśnione grupy tak, że nawet ci, którzy do tej pory tolerowali wampiry, jawnie przeciwko nim występują.

Nie tylko wampir
Można powiedzieć zatem, że wampir to wręcz uosobienie idei “obcego” – jest on kimś innym od nas, nie dzieli naszych norm, nie podziela naszych wartości, żyje życiem odmiennym od naszego, przekracza nasze tabu, jest potężny i groźny. Odmienność wampira to doprowadzona do skrajności odmienność kulturowa. Własna kultura wydaje się przezroczysta, jej normy odwieczne, a wartości fundamentalne. Tymczasem spotkanie z obcym, innym wzbudza niepokój i strach – nie tylko przed tym obcym, który jawi się jako “wampir”, jako zagrożenie, ale przed relatywnością własnych norm i wartości. Stąd odrzucenie obcego i przypisanie mu cech wampirycznych.
Ale to nie jedyna reakcja na spotkanie z obcym. Obcy też fascynuje swoją odmiennością, a wynikające ze spotkania z innymi normami poczucie relatywności własnych norm – otwierają pole do tych norm negacji w imię innych norm lub przeciwnie – nadużyć źle pojętej wolności. Wampiryczny obcy ma więc moc demoralizowania. Żyjący ponad normami społecznymi wampir uwodzi swoją amoralną potęgą, przyciąga różnego rodzaju naśladowców, podważa podwaliny systemu norm i wartości stworzonego przez ludzi.

True Blood – oprócz tego, że jest trzymającym w napięciu serialem rozrywkowym – jest zatem też doskonałą (i bardzo wyrazistą, bo doprowadzoną do skrajności) metaforyczną ilustracją pewnej typowej dla naszych czasów sytuacji społecznej, w której zmuszeni jesteśmy żyć w otoczeniu różnych rosnących w siłę “obcych” – imigrantów z krajów trzeciego świata, muzułmanów, gejów, Chińczyków i innych. Mechanizmy, jakie uruchamiają się w takiej sytuacji też są typowe, choć w serialu doprowadzone do skrajności.Ten obcy dla jednych może stać się sąsiadem, z którym trzeba nauczyć się żyć, dla innych – krwiopijcą, który podważa fundamenty naszej cywilizacji.

Harry Potter – prawie jak koniec

Na nowego Harry’ego Pottera w kinie czekało wielu. Między innymi my – byliśmy ciekawi, co filmowcy zrobią z ostatnią częścią sagi o już nie takim małym czarodzieju. I czy podzielenie tej opowieści na dwie części pomoże jej, czy nie.

Ale po kolei. Ostatnia część sagi, “Insygnia śmierci”, jak sama nazwa sugeruje, ma być najmroczniejsza i najbardziej trzymająca w napięciu ze wszystkich. To w tej części następuje ostateczna konfrontacja Harry’ego z diabolicznym Lodrem Voldemortem. Nie ma tu – w odróżnieniu od pozostałych – pozytywnego i radosnego klimatu szkoły magii w Hogwarcie (tego mi akurat brakuje, zawsze był to dla mnie nieodłączny element książek i filmów o Harrym), a bohaterowie tułają się gdzieś po lasach wystawieni na coraz to nowe niebezpieczeństwa. Nie obroni ich już dzielny Hagrid ani mądry Dumbledore, skazani są tylko na siebie. To dla nich lekcja życia i pierwszy krok w dorosłość. A mrok wokół świata czarodziei gęstnieje coraz bardziej – władzę zdobywa Voldemort i wprowadza swoje upiorne porządki, ustanawia swego rodzaju państwo totalitarne. Pozbycie się Harry’ego ma przypieczętować jego władzę i na zawsze zgnieść zarzewia opozycji. Zatem walka Harry’ego z Czarnym Panem to nie tylko walka o własne życie małego czarodzieja, ale o cały magiczny świat, który stoi na skraju katastrofy.

Jak to wygląda w filmie? Klimat jest przepisowo mroczny już od pierwszych scen filmu i tężeje przepisowo, a nawet zaczyna miejscami kipieć i przelewać się niebezpiecznie budząc w widzu wątpliwości, czy ma jeszcze do czynienia z filmem dla dzieci, czy już nie. Co prawda pani Rowling nie oszczędzała nigdy pod tym względem specjalnie swojego małoletniego czytelnika, ale przemoc w filmie “Insygnia śmierci cz. I” wychodzi poza metaforę machania różdżką i mamy tutaj autentyczną krew na ścianach, wrzaski torturowanej Hermiony i martwą nauczycielkę pożeraną przez olbrzymiego węża. Nie wiem, czy mi się to podoba.

Po drugie to, co wyróżnia książkę “Insygnia śmierci” od poprzednich części sagi, a mianowicie napięcie, jakie tworzy się między bohaterami – Harrym, Ronem i Hermioną, ich przyspieszone dojrzewanie i kształtowanie się ich relacji na nowo, w filmie wypada bardzo blado. To, co w książce wydawało się dojrzałe, przemyślane i przekonujące, w filmie wygląda na infantylne i papierowe. Może to kwestia przestrzeni – na kilkuset stronach relacje między postaciami mają czas i miejsce, żeby się rozwinąć, nabrać kolorów, przemiany zachodzą w swoim rytmie, wywołane przez psychologiczne mechanizmy, które doskonale rozumiemy. W filmie natomiast postacie zdane są na skrót myślowy, ogranie jakiejś doniosłej przemiany jedną sceną, krótkim urwanym dialogiem. Nic dziwnego, że wypada to nienaturalnie, czasem nawet głupio. Czytając “Insygnia…” cieszyłam się, że między postaciami wreszcie coś się dzieje, że pojawia się coś więcej, niż tylko lukrowana przyjaźń, a mianowicie napięcia i konflikty, postacie ścierają się z samymi sobą i ze sobą nawzajem. Jednak to, co w książce budowało napięcie, w filmie traktowane jest jako krótki epizod, zamarkowany o tyle, że z owych napięć wynikają decyzje postaci, które popychają akcję do przodu. A wszystkiemu winny jest zły i tak medalion-horkruks, który niczym Pierścień, Co Wszystkimi Rządzi na szyi wymizerowanego Froda, sprowadza na bohaterów chandrę i miesza im w głowach.

Twórcy filmu generalnie wzięli na siebie trudne zadanie – zrobić film o dojrzewaniu dla – jednak – dzieci. Bo choć bohaterowie mają po 17, 18 lat, to targetem filmu są dzieci jednak młodsze (Harry, Ron, Hermiona i reszta “klasy” to dla nich swego rodzaju “grupa odniesienia”). I tak dla nas, dojrzałej widowni niejednokrotnie owo wyobrażenie, jak dzieci wyobrażają sobie dorosłość  bywało żenujące, to po reakcji zgromadzonej na sali młodszej młodzieży można było wywnioskować, że jednak to się podoba. Cóż, pozostaje nam pogordzić się ze statusem wapna gaszonego i głębiej zapaść się w fotel, kiedy Ron wyobraża sobie Harrego i Hermionę w namiętnym uścisku, myśląc, że nigdy nie zechce go żadna kobieta.

Kolejna rzecz, która – przynajmniej mi – zgrzyta, to nawiązanie w obrazie podporządkowanego Voldemortowi świata do III Rzeszy. Mamy więc tutaj bojówkarzy, antymugolską propagandę w stylu Der Stürmer, swego rodzaju rasizm i obsesję czystości krwi, mamy szmalcowników, brakuje tylko obozów koncentracyjnych. Coś mi tutaj zgrzyta decorum, coś mi nie pasuje. Chyba jednak jest to zbyt daleko idące porównanie, niezbyt na miejscu w rozrywkowej historyjce dla dzieci.

Co do samego podziału filmu na dwa filmy, to trudno mi ocenić ten pomysł, nie znając części drugiej. Na pewno widz może poczuć się nabity w butelkę, bo w końcu dostał tylko połowę filmu (dokładnie tak czuliśmy się też po drugiej części Piratów z Karaibów “Skrzynia umarlaka” – film skończył się w najciekawszym momencie pozostawiając widza w stanie poważnej irytacji), a na drugą sobie jeszcze poczeka. Podzielenie tej historii na dwa filmy daje możliwość zwolnienia tempa, co mogło akurat w tym przypadku wyjść filmowi na dobre, bo próba upchnięcia całej książki w jednym filmie mogłaby być karkołomna. Mimo zalet epickiego tempa, które pozwala wątkom rozwijać się, aktorom skupić się bardziej na psychologii postaci, a reżyserowi wysmakować niektóre malownicze sceny, to jednak tempo “Insygniów…” miejscami zwalnia aż za bardzo i robi się po prostu nudno. Poza tym widzowi jakże trudno oprzeć się myśli, że podział filmu na dwa ma proste, merkantylne wytłumaczenie, że po prostu chodziło o pieniądze.

Ale co do całości, to mimo wszystko nie sposób na filmach o Harrym nie bawić się dobrze, taki już jego urok, jak i całego świata czarodziejów wyczarowanych przez J.K. Rowling. I choć nie do końca mam pewność, że twórcy filmu zdecydowali się, czy chcą robić horror, film dla dzieci, czy teen movie, to na kolejną część i tak pójdę go kina.

Przesolone

Czy przeszkadza Państwu, że James Bond zamawia martini? Że bohater filmu sięga po papierosy takiej, a nie innej marki? Że sięga po pepsi, a nie po coca-colę? Że wsiada do samolotu, powiedzmy, British Airwais a nie np. Lufthansy? Mnie nie przeszkadza w najmniejszym stopniu: marki produktów są częścią naszego świata, kultury, w której funkcjonujemy i umieszczenie logo w ramach świata przedstawionego jest po prostu naturalne – gdyby bohaterowie pijali wymyślone alkohole albo latali nieistniejącymi liniami, widz czułby, że ze świata przedstawionego coś sztucznie wycięto. Rzecz jasna, wykorzystali to marketingowcy – i są w stanie zapłacić grube pieniądze, by Bond zamawiał właśnie Martini. Właśnie dlatego, że umieszczenie logo w świecie przedstawionym jest dużo bardziej subtelną i dyskretną formą promocji produktu niż reklama. Mniej nachalną, nieoczywistą, a zarazem trafiającą bezpośrednio i bez szwów w świadomość widza. Buduje naturalne i pozytywne skojarzenie. Product placement mi nie przeszkadza. Pod jednym warunkiem.
Subtelność i dyskrecja – to właśnie ów warunek. Brand musi się pojawić jak coś naturalnego i oczywistego. Bez mrugania okiem i ostentacyjnego najazdu kamery. W przeciwnym razie z naturalnego elementu świata przedstawionego staje się wciśniętym na siłę, krzyczącym, rozpraszającym akcentem, hucpiarsko i nachalnie zeń wystaje.
I tej właśnie – wydawałoby się: podstawowej – zasady polscy marketingowcy nie potrafią pojąć od zarania nowoczesnego (?) kina i telewizji. Bohaterowie tzw. komedii (by wymienić tylko „Kilera” czy „E=mc2”, gdzie Lubaszenko wygłasza wprost do kamery slogan reklamowy) czy seriali są zmuszani do wciskania widzowi produktu prosto w nos. Operatorzy kamer muszą wykonać ujęcie makro logotypu, za łeb przytrzymać wyrywającego się widza na produkcie. Nie trzeba dodawać, że efekt jest żałośnie odmienny od zamierzonego. Ale marketingowcy wiedzą przecież lepiej, oni przecież studiowali w Filii Szkoły Wyższej Promocji, Kroju i Szycia, oni byli przecież przynajmniej na pierwszym wykładzie z reklamy i przyswoili lekcję z czasów amerykańskiej propagandy wojennej, która w wiadomości z frontu zaszywała slogan: „nasi żołnierze palą papierosy marki Camel”… 
Jestem fanem programów kulinarnych i okołokulinarnych. Ciekawe, na marginesie, że kultura popularna doskonale wykorzystała modę na gotowanie na ekranie, i pociągnęła temat: oto Gordon Ramsey wymyśla reality show z gotowaniem. Albo program o szefie kuchni ratującym podupadające restauracje, który to format w ramach polskiej, zgrzebnej rzeczywistości przydrożnych zajazdów, realizuje Magda Gessler. Robert Makłowicz ze swadą i według najlepszych wzorców (np. Ricka Steina) zagląda w zakamarki świata i kosztuje tamtejszych specjalności. Gotowanie to już za mało, trzeba gotować w podróży, z dreszczykiem, z adrenaliną, na wyścigi albo przynajmniej z gościem. Ale lubię to oglądać, smakuję oczami to wszystko, co powstaje pod okiem kamery, wpasowuję się w błogą minę Steina, Bourdaine’a czy Makłowicza, wściekam się, gdy Nigella masakruje zioła nożyczkami zamiast ostrym i ciężkim nożem. A potem idę gotować.
Ale Nigella nawet w połowie nie doprowadza mnie swoimi nożyczkami do tak białej gorączki, o jaką przyprawiają mnie marketingowcy marek sponsorujących niektóre z tych programów. 
Oto Magda Gessler wchodzi do post-peerelowskiej kuchni restauracji o swojskiej nazwie „Zamkowa” czy „Stylowa”. Kuchnia z miejsca zapełnia się saszetkami przypraw marki Prymat. Są wszędzie. Wiszą w pojemniczkach na ścianach. Zapełniają blaty. Wystają z szuflad. Gessler niemal po nich chodzi. Ale to jeszcze mało, gdyby były tylko w tle, uznałbym, że spełnia to od biedy zasadę dyskrecji i subtelności. Tylko że Magda Gessler bierze saszetkę w dłoń. Powoli i dostojnie rozrywa opakowanie. Kamera już prawie wjeżdża w saszetkę, logo wypełnia ekran. I trzyma. I trzyma. I trzyma. A potem słynna restauratorka wygłasza coś w rodzaju: „zobacz, jak to ziele angielskie fantastycznie pachnie!”. I wymachuje torebką, i wciska ją w kamerę przez czas, który już dawno można by spożytkować na zmielenie kilograma pieprzu. A ja tej przyprawy mam już po dziurki w nosie. Czy sięgnę po nią na sklepowej półce? Marketingowcu, odpowiedz sobie sam.
Albo Karol Okrasa. Fajny, diabelnie zdolny, naturalny, taki gotujący chłopak z sąsiedztwa, budujący sympatię jak Curtis Stone. Gdy tylko zabiera się do szatkowania, podsmażania czy duszenia, czyli gdy tylko kamera musi zrobić najazd, w tle pojawia się butelka oleju Kujawskiego z pierwszego tłoczenia. I ok, niech sobie tam dyskretnie stoi, żaden wstyd. Ale nie – Okrasa musi w pewnym momencie, czując nad głową marketingowy miecz Damoklesa, zacząć mnie przekonywać, że w śródziemnomorskich daniach możemy z powodzeniem zastąpić tym olejem oliwę. A że ta – jak mawiało się w podstawówce – sprawiedliwa, i na wierzch wypływa, krew się we mnie burzy. Zaś gdy Okrasa sięga po mikser, wiem że nie zobaczę tego, co miksuje. Zobaczę rączkę miksera w wielkim zbliżeniu, dokładnie na logo Braun.
O Pascalu Brodnickim, który sypiąc do swoich potraw glutaminian sodu, przekonuje z zaciśniętymi zębami i zbolałą miną do kosteczek smaku Knorra, wspominać już nie warto. Tymczasem w ramach pasma „Dzień dobry TVN” pojawia się format wspomnianego programu Ramseya – polska „Hell’s Kitchen”, czyli „Gotuj o wszystko”. I tu marketingowcy przeszli samych siebie: ni mniej ni więcej tylko umundurowali uczestników w branżowe kolory Kamisa, z wielkim logo na piersi. Żołnierze tym razem nie palą papierosów marki Camel, tym razem sypią przyprawy marki Kamis.
Widzieliście kiedyś, żeby Ramsey, Jamie Oliver czy inni gotujący celebryci pochodzący z ojczyzn product placementu, wyczyniali podobne rzeczy? Żeby zgodzili się wymachiwać logami? Nie robi też tego jakoś Robert Makłowicz. Owszem, Ramsey czy Oliver robią co innego – lansują własne marki. Ale, na Boga, umiejętnie. W taki sposób, że sam chcę po nie sięgnąć i nie czuję się jak postać z okładki „Mechanicznej pomarańczy”.
Marketingowcy, zlitujcie się nad sobą i nad moim żołądkiem. Bo coś się w nim niebezpiecznie przewraca.