Archiwa tagu: USA

R.I.P. J.R.

„Dallas” pojawiło się w Polsce lat 90. jako polsatowska odpowiedź na nadawaną TVP „Dynastię”. Teksańska fortuna przeciwko fortunie z północnego zachodu. Jak wszędzie na świecie, tak i u nas serial ten stanowił rozrywkę totalną. Do jego fanów nie wolno było dzwonić w porze nadawania, a fabuła tej opery mydlanej stanowiła dyżurne tematy w środkach komunikacji miejskiej.
Wczoraj w wieku 81 lat zmarł Larry Hagman, odtwórca roli niezapomnianego J.R. Ewinga, drania, którego wszyscy kochali, postać w rodzaju męskiej Alexis w kowbojskim kapeluszu.
A ja akurat kilkanaście dni temu byłem na Southfork Ranch – ranczu, gdzie kręcono „Dallas”, dziś na poły centrum konferencyjnym i domu weselnym, na poły skansenie i muzeum serialu, którego historia wiele
Biały dom z basenem (w serialu basen wyglądał na znacznie większy niż w rzeczywistości – pływającego aktora uwiązywano i filmowano, jak uwija się w wodzie… w miejscu) stoi pośrodku płaskiej jak stół posiadłości, składającej się głównie z ogrodzonych wybiegów dla koni i bydła. Dziś po drodze mija się sklep z pamiątkami, pośrodku którego stoi wielka limuzyna o numerze rejestracyjnym Ewing-1 (tablice można sobie kupić za ok. $7) i olbrzymie centrum konferencyjno-biesiadne. W 1978 roku nad ranczem Joe Duncana, nad białym domem i wybiegami, przeleciał nisko helikopter. Właściciel zaklął szpetnie – żaden ranczer nie lubi, gdy płoszy się mu konie. Zwłaszcza, że helikopter, nieproszony, usiadł bezczelnie przed bramą rancza. Mr Duncan złapał więc strzelbę i wywalił serię w kierunku intruzów. Byli nimi osłupiali filmowcy z Lorimar Productions, którzy krążyli nad Teksasem w poszukiwaniu idealnego miejsca na swoją nową superprodukcję.
pan Duncan dał się przekonać dopiero, gdy filmowcy wrócili z pękatą walizką pełną dolarów. Ranczer zastrzegł jednak, że wolno im będzie filmować tylko w lipcu i sierpniu (miesiące w Teksasie gorące nie do wytrzymania), i zakazał używania prywatnych pokoi w domu jako planu filmowego. Wszystkie sceny domowe, z wyjątkiem salonu z kominkiem, grane więc były w studio. Na co dzień ekipa filmowa i aktorzy tłoczyli się z Duncanami, a serial zyskiwał na popularności w sposób piorunujący. Sytuacja była do zniesienia, dopóki w telewizji ktoś niefrasobliwie nie ogłosił, że „Dallas” kręcone jest na prawdziwym ranczu nieopodal prawdziwego Dallas.
A stało się to, gdy akurat trwał najgłośniejszy bodaj cliffhanger serialu: „Kto postrzelił J.R.?”.
Nazajutrz Joe Duncan przecierał oczy ze zdumienia. Od strony Dallas ciągnęła ku jego posiadłości pielgrzymka ludu, niosącego butelki burbona, szarlotkę i karteczki z życzeniami powrotu do zdrowia dla postrzelonego J.R.’a.
W ten sposób „Dallas” po raz pierwszy stało się „Wojną Światów” gospodyń domowych. Fikcja przeplotła się z rzeczywistością  niemal na skalę paniki wywołanej w New Jersey przez radiową adaptację lądowania kosmitów przygotowaną w 1938 roku przez Orsona Wellesa. Na wiele lat wydarzenie tamto miało się stać kanonicznym przykładem oddziaływania mediów na społeczeństwo, wbijanym do głowy studentom pierwszego roku dziennikarstwa na całym globie. Wydawałoby się, że w latach 80. ludzkość wiedziała już o mediach i o fikcji ekranowej nieco więcej niż pod koniec lat 30. Ale i dziś spotyka się mieszkańców Warszawy, którzy, choć w stanie przedzawałowym, i tak każą się wieźć karetce do Leśnej Góry. A nieszczęsny Piotr Adamczyk, pomimo licznie podejmowanych prób zerwania z wizerunkiem („Och, Karol!”, „Święty interes” itp.) i tak bywa podobno na ulicy całowany po rękach. Nie wspominając o chyba nawet bardziej nieszczęsnym Piotrze Cyrwusie, który dla tego pokolenia już na zawsze pozostanie Ryśkiem z „Klanu”.
A czy nie tkwi w nas gdzieś głęboko przekonanie, że Maria Magdalena była żoną Jezusa? Oddziaływanie treści kultury popularnej jest dużo głębsze niż skłonni bylibyśmy przypuszczać. Sugestywne, barwne i podawane na masową skalę, zakorzeniają się one w zbiorowej wyobraźni i ulegają facylitacji w każdej rozmowie w tramwaju, dyskusji u cioci na imieninach czy w internetowym memie. Za ich sprawą czujemy się ekspertami w kwestii pracy agentów wywiadu, podejrzewamy, że drgawki, gorączka i brak koordynacji to zapewne tumor albo przynajmniej lupus i wiemy, że z tym całym UFO to nie taka oczywista sprawa.
Historia Southfork Ranch też nie kończy się na pielgrzymce fanów J.R.’a z burbonem. Niedługo później całe ranczo kupił pewien biegły w fabule „Dallas” inwestor, który, ośmielony sukcesem rodziny Ewingów, postanowił szukać tam ropy. Rzecz jasna, poszedł, biedak, z torbami. Ranczo stało się dochodowym biznesem dopiero na fali sukcesu serialu, jako centrum konferencyjne i skansen ściągający gnanych sentymentem fanów. Dochodowym biznesem i – dodajmy – sztandarowym dowodem na autoreferencyjność kultury popularnej.
Fabuła mieszała się z rzeczywistością, Larry Hagman stał się rozpoznawalnym na całym świecie megacelebrytą, ikoną na skalę Beatelsów czy Darth Vadera. Tak jak na ranczu Southfork nie da się rozgraniczyć życia rodziny Duncanów od rodziny Ewingów, tak trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w golfa z magnatami naftowymi i tuzami Hollywood grywał Larry Hagman, czy J.R. Ewing.
Nie da się dziś odwiedzić Dallas bez dźwięczącej w głowie muzyczki z serialu. Nie da się pomyśleć o teksańskich magnatach naftowych inaczej niż przez pryzmat wizerunku J.R.’a. Trochę zbyt komicznie uśmiechniętego, w hiper-kowbojskim kapeluszu, skonstruowanego według zasady „bigger than life” – nadmiarowego, a przez to popkulturowego do granic.
W 2012 r. TNT zaczęło, również w Southfork Ranch, kręcić kontynuację „Dallas”, z młodym pokoleniem Ewingów w roli głównej. Teraz to już nie będzie to samo.

„Dallas” pojawiło się w Polsce lat 90. jako polsatowska odpowiedź na nadawaną przez TVP „Dynastię”. Teksańska fortuna przeciwko fortunie z północnego zachodu. Jak wszędzie na świecie, tak i u nas serial ten stanowił rozrywkę totalną. Do jego fanów nie wolno było dzwonić w porze nadawania, a fabuła tej opery mydlanej stanowiła dyżurne tematy w środkach komunikacji miejskiej.

Wczoraj w wieku 81 lat zmarł Larry Hagman, odtwórca roli niezapomnianego J.R. Ewinga, drania, którego wszyscy kochali, postaci w rodzaju męskiej Alexis w kowbojskim kapeluszu.

A ja akurat kilkanaście dni temu byłem w Southfork Ranch – na ranczu, gdzie kręcono „Dallas”, dziś na poły centrum konferencyjnym i domu weselnym, na poły skansenie i muzeum serialu, którego historia wiele mówi o recepcji mega-nowel kultury popularnej.

[youtube Ffo2Oqt8bIM]

Biały dom z basenem (w serialu basen wyglądał na znacznie większy niż w rzeczywistości – pływającego aktora uwiązywano i filmowano, jak uwija się w wodzie… w miejscu) stoi pośrodku płaskiej jak stół posiadłości, składającej się głównie z ogrodzonych wybiegów dla koni i bydła. Dziś po drodze mija się sklep z pamiątkami, pośrodku którego stoi wielka limuzyna o numerze rejestracyjnym Ewing-1 (tablice można sobie kupić za ok. $7) i olbrzymie centrum konferencyjno-biesiadne.

Na miejscu opowiadają taką historię: w 1978 roku nad ranczem Joe Duncana, nad białym domem i wybiegami, przeleciał nisko helikopter. Właściciel zaklął szpetnie – żaden ranczer nie lubi, gdy płoszy się mu konie. Zwłaszcza, że helikopter, nieproszony, usiadł bezczelnie przed bramą rancza. Mr Duncan złapał więc strzelbę i wywalił serię w kierunku intruzów. Byli nimi osłupiali filmowcy z Lorimar Productions, którzy krążyli nad Teksasem w poszukiwaniu idealnego miejsca na swoją nową superprodukcję.

pan Duncan dał się przekonać dopiero, gdy filmowcy wrócili z pękatą walizką pełną dolarów. Ranczer zastrzegł jednak, że wolno im będzie filmować tylko w lipcu i sierpniu (miesiące w Teksasie gorące nie do wytrzymania), i zakazał używania prywatnych pokoi w domu jako planu filmowego. Wszystkie sceny domowe, z wyjątkiem salonu z kominkiem, grane więc były w studio. Na co dzień ekipa filmowa i aktorzy tłoczyli się z Duncanami, a serial zyskiwał na popularności w sposób piorunujący. Sytuacja była do zniesienia, dopóki w telewizji ktoś niefrasobliwie nie ogłosił, że „Dallas” kręcone jest na prawdziwym ranczu nieopodal prawdziwego Dallas.

A stało się to, gdy akurat trwał najgłośniejszy bodaj cliffhanger serialu: „Kto postrzelił J.R.?”.

Nazajutrz Joe Duncan przecierał oczy ze zdumienia. Od strony Dallas ciągnęła ku jego posiadłości pielgrzymka ludu, niosącego butelki burbona, szarlotkę i karteczki z życzeniami powrotu do zdrowia dla postrzelonego J.R.’a.

W ten sposób „Dallas” po raz pierwszy stało się „Wojną Światów” gospodyń domowych. Fikcja przeplotła się z rzeczywistością  niemal na skalę paniki wywołanej w New Jersey przez radiową adaptację lądowania kosmitów przygotowaną w 1938 roku przez Orsona Wellesa. Na wiele lat wydarzenie tamto miało się stać kanonicznym przykładem oddziaływania mediów na społeczeństwo, wbijanym do głowy studentom pierwszego roku dziennikarstwa na całym globie. Wydawałoby się, że w latach 80. ludzkość wiedziała już o mediach i o fikcji ekranowej nieco więcej niż pod koniec lat 30. Ale i dziś spotyka się mieszkańców Warszawy, którzy, choć w stanie przedzawałowym, i tak każą się wieźć karetce do Leśnej Góry. A nieszczęsny Piotr Adamczyk, pomimo licznie podejmowanych prób zerwania z wizerunkiem („Och, Karol!”, „Święty interes” itp.) i tak bywa podobno na ulicy całowany po rękach. Nie wspominając o chyba nawet bardziej nieszczęsnym Piotrze Cyrwusie, który dla tego pokolenia już na zawsze pozostanie Ryśkiem z „Klanu”.

A czy nie tkwi w nas gdzieś głęboko przekonanie, że Maria Magdalena była żoną Jezusa? Oddziaływanie treści kultury popularnej jest dużo głębsze niż skłonni bylibyśmy przypuszczać. Sugestywne, barwne i podawane na masową skalę, zakorzeniają się one w zbiorowej wyobraźni i ulegają facylitacji w każdej rozmowie w tramwaju, dyskusji u cioci na imieninach czy w internetowym memie. Za ich sprawą czujemy się ekspertami w kwestii pracy agentów wywiadu, podejrzewamy, że drgawki, gorączka i brak koordynacji to zapewne tumor albo przynajmniej lupus i wiemy, że z tym całym UFO to nie taka oczywista sprawa.

Historia Southfork Ranch też nie kończy się na pielgrzymce fanów J.R.’a z burbonem. Niedługo później całe ranczo kupił pewien biegły w fabule „Dallas” inwestor, który, ośmielony sukcesem rodziny Ewingów, postanowił szukać tam ropy. Rzecz jasna, poszedł, biedak, z torbami. Ranczo stało się dochodowym biznesem dopiero na fali sukcesu serialu, jako centrum konferencyjne i skansen ściągający gnanych sentymentem fanów. Dochodowym biznesem i – dodajmy – sztandarowym dowodem na autoreferencyjność kultury popularnej.

Fabuła mieszała się z rzeczywistością, Larry Hagman stał się rozpoznawalnym na całym świecie megacelebrytą, ikoną na skalę Beatelsów czy Darth Vadera. Tak jak na ranczu Southfork nie da się rozgraniczyć życia rodziny Duncanów od rodziny Ewingów, tak trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w golfa z magnatami naftowymi i tuzami Hollywood grywał Larry Hagman, czy J.R. Ewing.

Nie da się dziś odwiedzić Dallas bez dźwięczącej w głowie muzyczki z serialu. Nie da się pomyśleć o teksańskich magnatach naftowych inaczej niż przez pryzmat wizerunku J.R.’a. Trochę zbyt komicznie uśmiechniętego, w hiper-kowbojskim kapeluszu, skonstruowanego według zasady „bigger than life” – nadmiarowego, a przez to popkulturowego do granic.

W 2012 r. TNT zaczęło, również w Southfork Ranch, kręcić kontynuację „Dallas”, z młodym pokoleniem Ewingów w roli głównej. Teraz to już nie będzie to samo.

Obama/Romney: najlepsze z miliona

Milion – tyle reklam wyemitowano w tegorocznej kampanii wyborczej w USA, bijąc tym samym wszelkie rekordy. Mieszkańcy kluczowych stanów – swing states, którym przyszedł do głowy szaleńczy pomysł oglądania lokalnych kanałów TV, śledzili reklamy z rzadka przerywane jakimiś programami. A po Wschodnim Wybrzeżu krążył niesmaczny dowcip, że dobrą stroną superhuraganu Sandy był brak prądu, za sprawą którego można było odpocząć od wyborczych spotów.

Doyle McManus, publicysta „Los Angeles Times” i wieloletni obserwator amerykańskich wyborów, publikuje zestawienie najlepszych – w rozmaitych sensach – reklam kampanii Obama / Romney 2012. Co ciekawe – chociaż Amerykańskie kampanie wyborcze uważa się za skoncentrowane na osobowości kandydatów, a nie na ich programach, to z punktu widzenia obserwatora znad Wisły spoty te są wyjątkowo merytoryczne. I jest w nich masa kampanijnego know-how. Ot na przykład taki drobiazg – w dwóch uznanych w rankingu McManusa za najbardziej pozytywne reklamach, warto zwrócić uwagę na ubiór kandydatów. Obama, krytykowany niejednokrotnie za zbytni luz, występuje w garniturze i pod krawatem. Romney, postrzegany jako sztywniak, pokazany został w casualowej koszuli. Najpozytywniejsze spoty Obamy i Romneya wyglądają następująco:

Swoją drogą: widział to kto kiedy nad Wisłą, żeby jeden kandydat mówił, że „zgadza się z drugim” co do czegokolwiek? Umiejętne balansowanie na emocjach widza – zwłaszcza poirytowanego do granic wytrzymałości reklamowym bombardowaniem, to sztuka wirtuozerska.

A tak wyglądają najefektywniejsze spoty negatywne z zestawienia McManusa:

Ten spot praktycznie zrobił się sam. Genialnym pomysłem jest pozostawienie słów przeciwnika bez komentarza. A ściślej – skomentowanie i skontrastowanie ich wyłącznie tymi szalenie emocjonalnymi obrazami. Między dźwiękiem a obrazem rośnie napięcie, które niejednemu obywatelowi „najlepszego kraju na świecie” ścisnęło gardło.

Sztabowcy Romneya postawili natomiast na zdyskredytowanie Obamy na bazie jednej z najważniejszych amerykańskich wartości: samodzielnego dążenia do sukcesu własną pracą. Przekaz jest prosty: Obama sponsoruje lenistwo:

Oczywiście w kampanii nie może zabraknąć wsparcia celebrytów (dawniej bardziej elegancko zwanych gwiazdami). Po co? Otóż z celebrytami konsumenci popkultury bardzo silnie się identyfikują. Zobaczenie, że idol wspiera naszego kandydata, szalenie umacnia w podjętej decyzji. Jeszcze silniej działa zobaczenie, że idol wspiera przeciwnika – wprowadza to silny dysonans (jak to? Brudny Harry jest za Romneyem? Kukiz nie lubi Platformy? itp.) i może nawet niekiedy skłania do zmiany wyborczej decyzji, a na pewno podważa pewność siebie wyborcy.

Romneya wsparł Clint Eastwood, który, nota bene, zasłynął legendarnym już dialogowaniem z pustym krzesłem.

Swoją drogą – reakcja internetowej gawiedzi na wystąpienie Eastwooda z krzesłem była potężna. Sieć zalały parodie i memy, a błyskotliwy pomysł rykoszetował Romneyowi w stopę. Pokazując przy okazji, jak bardzo internet zmienił efektywność tradycyjnej, oldskulowej kampanii prowadzonej w mediach masowych. Raz wypuszczony komunikat zaczyna żyć własnym życiem z dynamiką kuli śniegowej. A dzieje się to oddolnie – z inicjatywy wyborców, nie sztabów.

Ale wracając do ad remu: tak wygląda wybrany przez McManusa celebrycki spot Obamy. Prosty i mocny komunikat, a w rolach głównych Scarlett Johansson, Eva Longoria i Kerry Washington. Panie, które najwyraźniej nie znalazły się w segregatorach.

W zestawieniu jest również miejsce dla najgłupszego spotu wyborczego. Oto Romney i… Wielki Ptak:

O co chodzi? Otóż w czasie kampanii Romney, mówiąc o cięciach wydatków w celu redukcji deficytu, przyznał że kocha Big Birda z „Ulicy Sezamkowej”, ale na utrzymywanie nadającej ją publicznej PBS nie ma zamiaru pożyczać pieniędzy od Chińczyków.

Ranking McManusa zawiera jeszcze kilka pozycji, z których na pewno warto wymienić klip najryzykowniejszy: „Twój pierwszy raz” z udziałem aktorki Leny Dunham:

A to chyba najlepszy klip. Świetna robota, żadnych zbędnych słów, wszystko jasne. Mocna rzecz:

Na koniec najzabawniejsze pytanie: czy to wszystko działa? McManus cytuje politologa Johna G. Geera z Vanderbilt University, który badał oddziaływanie spotów wyborczych:

„To kolosalne marnowanie pieniędzy przez obie strony. Te reklamy nie wywierają zbytniego wpływu na preferencje opinii publicznej”

Na co więc idą te ocierające się o niemoralność kwoty, te 6 miliardów dolarów wydanych na kampanię? O to trzeba zapytać np. mieszkańców Ohio, którzy w ciągu jednego tylko miesiąca obejrzeli 58 000 klipów.