Archiwa tagu: Marvel

Zaduszki z Człowiekiem-Pająkiem

W Pewexie można było już płacić złotówkami, choć poziom cen sprawiał, że chodziło się tam głównie popatrzeć na zabawki. Plac po pętli autobusowej zaczął błyskawicznie zarastać budami z dykty, pośród których wykuwał się kapitalizm. Wśród ludzi na placu krążyła już plotka, że ukochana guma Turbo jest rakotwórcza, ale Polki jeszcze wierzyły, że szampon Loreal sprawi, iż ich włosy będą wyglądać jak u wysiadającej z samolotu modelki. Tłumaczono niemieckie reklamy proszków do prania, wskutek czego powstało hasło: „Persil – to wie się co się ma”. Jedynka eksperymentowała z przerywaniem serialu „Dynastia” reklamami, co budziło większe emocje niż losy rodziny Carringtonów.

Wtedy to właśnie w osiedlowym kiosku pojawił się prawdziwy komiks. Na okładce bohater w obcisłym, czerwono-niebieskim kostiumie, szybował w akrobatycznej pozie nad głowami kolorowej czeredy superbohaterów. To był Spider-Man. Człowiek-Pająk.

 

Okładka pierwszego polskiego "Spider-Mana", czerwiec 1990, wyd. TM-Semic

 

***

Owszem, wcześniej było już „Tytus, Romek i A’tomek”, wychowujący peerelowskie dzieci na wzorowych pionierów. Był „Kajko i Kokosz”, komiksowy odpowiednik filmów Barei i Machulskiego. Był „Thorgal”, nordycko-dänikenowska saga narysowana przez bezkonkurencyjnego Andrzeja Rosińskiego do scenariusza Jeana Van Hamme. Ale wejście na kwilący w powijakach rynek Prawdziwych Komiksów Amerykańskich to było w ojczyźnie Tytusa wielkie wydarzenie. Choć podzieliliśmy się na wielbicieli Pająka, Batmana, Supermana lub Punishera, w gruncie rzeczy chodziło o to samo – o posmakowanie tego mitycznego kręgu kulturowego, semiotyczne zanurzenie w Amerykę. O tęsknotę znaną emigrantom, szukającym tam raju na ziemi, czy konsumentom, dla których „amerykańskie” równało się „upragnionemu”. O przeniesienie się z przaśnej i mętnej, pełnej lęków i niosącej nieznane rzeczywistości wczesnych lat 90. do świata, gdzie sprawiedliwości, staje się zadość, gdzie każdy zwykły człowiek może zdobyć supermoce i raźno brać się z życiem za bary.

Połowa chłopaków w trzeciej klasie rysowała komiksy. Wymyślaliśmy bohaterów, którzy nazywali się z angielska np. „Fantastic Man”, przypominali Człowieka-Pająka, lub przynajmniej Supermana. Odrywało się okładkę gładkiego zeszytu A5 i wylewało na biały papier zupę zmiksowaną z kawałków filmów wideo, komiksów, seriali, nieporadnych translacji własnego świata na kod zza oceanu przefiltrowany przez dziecięce wyobrażenia. Ci nasi bohaterowie działali w USA i walczyli z terrorystami, złodziejami obrabiającymi banki, mafiosami. Bo jak superbohater wyglądałby bez nowojorskich drapaczy chmur? Snułby się między blokami Kurdwanowa? Bujałby się smętnie między Pałacem Kultury a Uniwersalem? Miałby ratować ofiary Bezpiecznej Kasy Oszczędności albo Biofermu? Walczyć z pruszkowską mafią? Dzielnie wspierać policjantów rodem z filmu „Psy”?

Polska wczesnych lat 90. to nie był kraj dla superbohaterów.

 

Okładka "Amazing Fantasy" 15/1962 - początki "Spider Mana" (wikipedia)

 

***

Kim właściwie był Spider-Man? Jego sekret tkwił w tym (i tak go obmyślił legendarny scenarzysta Stan Lee z wydawnictwa Marvel Comics), że nie był doskonały jak Superman – niepokonany przybysz z kosmosu, czy samowystarczalny jak Batman – milioner przebierający się za nietoperza. Był zwykłym nastolatkiem, Peterem Parkerem, obdarzonym niezwykłą mocą. Pojawił się po raz pierwszy na łamach 15. numeru wydawnictwa „Amazing Fantasy”. Był rok 1962, epoka wiary w naukę i technikę, ale też strachu przed ich śmiercionośnymi konsekwencjami (bomba atomowa!). A historie o superbohaterach były odbiciem nadziei i lęków tej epoki. Parker mianowicie, klasowy kujon, przygląda się eksperymentowi z promieniowaniem i zostaje przypadkowo ugryziony przez radioaktywnego pająka. Da mu to nadludzką siłę, skoczność i zwinność, umiejętność przylegania do powierzchni płaskich i pajęczy instynkt, ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Wiara w naukę i komiksowa konwencja pozwalały na przymrużenie oka: biedny nastolatek w zależności od potrzeb majstrował sobie na poddaszu sieciosploty (w hollywoodzkiej ekranizacji poprawiono ten feler: Parker potrafił produkować sieć z gruczołów na nadgarstkach – tylko dlaczego na nadgarstkach, a nie tam, gdzie każdy szanujący się pająk…?), rozmaite detektory czy „rozpraszacze pola magnetycznego”, antidota na moce jego wrogów.

Zaś jego wrogami były personifikacje lęków epoki: rosyjski szpieg, najeźdźcy z kosmosu, robot, który wymknął się spod kontroli, złoczyńcy, którzy posiedli moce wskutek rządowych eksperymentów z promieniowaniem. Wreszcie, osobliwie charakterystyczny koncept „szalonego naukowca” pragnącego zawładnąć światem. To, co absurdalne dla dzisiejszego czytelnika, żyjącego w zdecentralizowanym świecie globalnych zależności, być może w świecie bipolarnym, tworzonym przez dwa ośrodki ogarnięte zimną wojną, nie było aż takie niewyobrażalne.

Kolejne epoki przyniosą nowe, inne lęki, a one również będą projektowane w superbohaterów i superłotrów. Gdy ludzkość przestanie się bać atomu, zaznajomi się za to z ambiwalencją genetyki i biotechnologii, komiksowe światy zaludnią mutanci. Później powstaną wydawnictwa i projekty takie jak „Marvel 2099”, „Judge Dredd” czy prześmiewczy „Lobo”, przedstawiające futurystyczne światy hi-tech. Wreszcie postmodernizm podważy wielkie narracje o kryształowych bohaterach i wyniesie na piedestał budzące grozę istoty z piekła rodem, jak „Spawn” stworzony przez Todda McFarlane’a, jednego z najwybitniejszych artystów Marvela (McFarlane wymagał obycia: z początku drażnił przesadną, karykaturalną kreską, by potem fascynować gęstwą detali, dynamiką, operowaniem czernią. Rysownik, którego postacie wyglądały groteskowo, zabawnie wręcz, stworzył najmroczniejszą i najkrwawszą spośród opublikowanych w Polsce opowieści o Pająku: „Torment”. To wiele mówi o naturze komiksu).

A potem fobie czasów wojny z terroryzmem odbiją się w komiksach Marvela sagą „Civil Wars”: kiedy rząd ogłosi Ustawę Rejestracyjną, nakazującą ujawnienie tożsamości superbohaterom, Spider-Man zdejmie maskę, lecz uzna to za klęskę tego, czym miała być Ameryka. Czyniąc czytelną aluzję do bushowskiego Patriot Act, wygłosi przemówienie o wolności, bezpieczeństwie, sprawiedliwości i odpowiedzialności. Komiksowo przesadne, ale na swój sposób wielkie.

Bo najważniejsze, że Spider-Man to bohater tragiczny. Bohater ze skazą (upojony nowymi możliwościami nie schwytał bandyty, który potem zabił jego wuja), zmagający się z niezrozumieniem i z samotnością. Historie o wesołkowatym Parkerze – Pająku, błyskającym wisielczym humorem (niezapomniane grepsy w rodzaju: „nie bawiłem się tak dobrze od czasu ostatniej wizyty u dentysty”, czy „gdybym się nie śmiał, pewnie bym płakał”), stawiają raz za razem dylematy śmiertelnie poważne. My, chłopaki z podstawówki, czytaliśmy wtedy, na przełomie lat 80. i 90. opowieści o tym, że wraz z wielkimi możliwościami przychodzi wielka odpowiedzialność. Banalne?

***

W mit Ameryki nie wierzą dziś już nawet emigranci. Ojczyzn idealnych wzorców przybyło. Spider-Man doczekał się wreszcie ekranizacji z prawdziwego zdarzenia – bo dopiero po czterdziestu latach kino jest w stanie sprostać temu, co wyobraził sobie Stan Lee, co rysowali tacy giganci, jak wspomniany McFarlane, John Romita Jr, Sal Buscema, Erik Larsen. Ale język komiksu nie przekłada się na ekran – ten udosłownia umowność, nie zostawia miejsca na czytanie, ogołaca bezlitośnie tandetę i infantylność.

Wróciłem do Komiksów z Pająkiem. Najstarszych, bezkrwawych, niewinnych jak filmy z Chaplinem, dzięki wydanym w Polsce czarno-białym tomiszczom „Spider-Man: Essential”. Lecz odcinki z czasów, kiedy chodziło się popatrzeć na zabawki, kiedy oglądano „Dynastię” i wierzono w reklamy, mogę sobie tylko przypominać, narysowane w głowie. Bo pod koniec podstawówki sprzedałem swoją kolekcję, zbieraną miesiąc po miesiącu, znaną na pamięć, jak smak gumy „Turbo”. Tak zarobiłem pierwsze pieniądze. Lata 90. zaczęły się na dobre.

***

Tamte komiksy – zwłaszcza z początków „Spider-Mana”, ale nawet te z lat 90., są już niestrawne dla młodego czytelnika z dzisiejszych czasów. Dlatego powstała seria „Ultimate Spider-Man”, przerysowana od początku w nowoczesnym, mangowym stylu, gdzie Spider-Man dzwoni do Mary Jane ze smartfona a Kapitan Ameryka używa sprzętu high-tech. W jakimś sensie nawet przyjemna do czytania, ale z drugiej strony operująca już innym językiem, estetyką, kodem. I też widać w niej kulturowe trendy: choćby w przywiązaniu do wizualności – w gładkich, jakby nastrzykniętych botoksem twarzach postaci, w całkowitym wyparciu starości i niedołężności (Ciocia May, w rysunkach Erika Larsena chuda staruszka o pomarszczonej twarzy, która ledwie się poruszała, w kresce Marka Bagleya i scenariuszu Bryana Michaela Bendisa jest succesful woman o białych włosach i nieco tylko zaznaczonych zmarszczkach mimicznych, brawurowo prowadzącą samochód). Seria „Ultimate Spider-Man” wymyśla teraz Człowieka-Pająka od nowa: teraz zostanie nim kilkunastoletni Latynoamerykanin.

Stare odwołania kulturowe nadal siedzą mi w głowie: pierwszą myślą, jaka mi zaświtała podczas pierwszego spaceru po Waszyngtonie, było to, że w tym cudnym skądinąd mieście Spider-Man wybiłby sobie zęby (nie wolno budować tu nic przewyższającego figurę Lady Freedom na kopule Kapitolu, nie ma więc drapaczy chmur). Miasto otrząsało się po huraganie Sandy, centrum D.C. było prawie nietknięte, superherosów ani śladu (pewnie ruszyli do zdruzgotanego przez żywioł Nowego Jorku i New Jersey). Ja też przyjechałem z zupełnie innego świata niż ten z początku lat 90. Wśród wysokościowców Warszawy Człowiek-Pająk mógłby dziś zrobić solidne kółko na pajęczynie, a komiksy bez problemu można zamówić przez Amazon. No i Amerykę lubimy trochę mniej, bo jakoś nie chce być naszym superbohaterem, Kapitanem Ameryką dzierżącym tarczę antyrakietową, który osłoniłby nas przed współczesnymi lękami.

W księgarni przy Dupont Circle kupiłem sobie wydany rok temu zeszyt z serii „Ultimate Spider-Man”. Biała okładka, pośrodku niej znikający we mgle, odwrócony do nas plecami Pająk, obejmowany przez wuja Bena. Żeby zacząć nową opowieść o latynoamerykańskim bohaterze, mającym teraz posłużyć za wzór dzieciakom imigrantów zza południowej granicy, żeby otworzyć nowy rozdział, ująć w popkulturową opowieść nowe dylematy i wyzwania Ameryki, trzeba było najpierw zamknąć stary rozdział. Ten nasz.

Zeszyt opowiada o śmierci Spider-Mana. Wuj Ben z okładki mówi do Petera „You did good, kid”.

Szekspir na dworze Odyna

A ja już nic na to nie poradzę, że lubię takie bajki. Bo początki ekspansji przemysłu Marvela na polskim rynku przypadły na wczesne lata dziewięćdziesiąte, kiedy to wbrew groźbom rodziców, że odbiorą mi kieszonkowe, wydawałem masę ówczesnych złotych polskich sprzed denominacji na komiksy wydawane przez TM-Semic. Był to wtedy praktycznie wyłącznie Spiderman, to on stanowił bramę do uniwersum Marvela: świata komiksowego, który równie skutecznie inkorporował w siebie emanacje zimnowojennych lęków („Fantastyczna Czwórka”), co i nordyckie sagi („Thor”).
Właśnie obejrzałem, z dużym opóźnieniem, wypuszczony do kin w 2011 roku film pt. „Thor”, który większość szanujących się kinomanów powinien słusznie przyprawić o niestrawność. Bo czego wymagamy od ekranizacji komiksu? Zasadniczo godzimy się, że dopiero teraz kino jest w stanie wyczarować digitalnie wszystkie te efekty, które tacy rysownicy jak Todd McFarlane, Simon Bisley, Sal Buscema czy Erik Larsen potrafili wyrzeźbić na szpaltach komiksów już wiele, wiele lat wcześniej. Kino przenosi na wielki ekran efekty, ale nie uwzniośla, nie dobudowuje dramaturgii ani o jotę lepszej niż ówczesna, komiksowa. Przeciwnie, bazuje na przekonaniu, że skoro udało się wtedy, to uda się i teraz. Efekt jest ambiwalentny. Każdego obiektywnego widza ekranizacje komiksów Marvela („Fantastyczna Czwórka”, „X-Men”, „Thor”, wszystkie „Spidermany” itp.) mają święte prawo przyprawić o zimne dreszcze, grypę żołądkową i podejrzenie ciężkiej sepsy. A jednak dla tych, którzy pamiętają komiksy z lat dziewięćdziesiątych, te filmy są geekowską wersją miodowego miesiąca, podróżą sentymentalną na miarę tego, czym gwiezdna żegluga statkiem Enterprise byłaby dla pokolenia naszych starszych o kilka lat kuzynów.
Ale „Thor” ma w sobie coś jeszcze. Otóż za zabawę komiksową konwencją wziął się tu – i prawdę mówiąc, sprawdzałem trzy razy, czy aby się nie przesłyszałem, czy nie błądzę, nie bredzę i nie wołam na puszczy – sam Kenneth Branagh. Tak, proszę państwa. Kenneth Branagh. Raptem się okazało, że dwór Odyna, który powołuje na swojego następcę młodego i nieodpowiedzialnego gówniarza Thora (Chris Hemsworth), kiedy tymczasem na wybór ów zazdrośnie spogląda jego brat z nieprawego łoża Loki (Tom Hiddleston), i gdy Thor okazuje się niedojrzały, a Loki próbuje dramatycznie sprostać oczekiwaniom ojca, choć przygarnięty został z plemienia wroga – okazuje się, że Branagh traktuje tę quasi-mityczną, bo przefiltrowaną przez komiks konwencję z taką samą czułością, z jaką zabierał się za Szekspira. Bo gdzież tu zasadnicze różnice? Dwór i spór, ojcowska miłość i synowska ambicja, wielkie błędy i nieuchronne katharsis, a trup się w dodatku ściele gęsto – mistrz Branagh, jak się okazuje, odnalazł w komiksowej konwencji (która nie tyle nawet ociera się o kicz, co się do niego namiętnie tuli) podobną frajdę, z jaką zabierał się za szekspirowską klasykę.
Dodajmy nie bez perwersyjnej satysfakcji, że Loki ma twarz Magnusa Martinssona z brytyjskiej wersji serialu „Wallander” z Branaghem w roli głównej – serialu, po którym uznałem Branagha za godnego następcę Anthony’ego Hopkinsa. Otóż właśnie, mistrz Hopkins zagrał tu samego Odyna – jakaż może być dlań stosowniejsza rola? Zrobił to z wdziękiem, choć przez większość czasu trwania filmu jego kreacja spoczywa na marach. Dialogi, w których Thor, czyli Australijczyk Chris Hemsworth przemawia z akcentem doktora Chase’a z serialu „House MD”, a Odyn odpowiada mu dykcją Hannibala Lectera, stanowią wykład post-postmodernizmu w pigułce. Wszystkiego dopełnia jeden z najlepszych współczesnych aktorów kina pop, Szwed Stellan Skarsgård („Piraci z Karaibów”, „Dziewczyna z tatuażem”), którego hollywoodzkim powołaniem stało się granie Skandynawów. Tak jest i tym razem. Do grania roli podstarzałego naukowca, któremu nagle przypominają się sagi z dzieciństwa, nadaje się doskonale. Dodajmy, że postać Skarsgårda służy po to, by Hollywood mogło raz jeszcze wygłosić sprany już na wszystkie możliwe strony frazes (ostatnio wymiędlony w „Aniołach i demonach” według Dana Browna) o tym, że magia i wiara to właściwie to samo, co nauka, tylko trochę bardziej.
Branaghowi w „Thorze” udało się coś tak nieprawdopodobnego, że trudno właściwie znaleźć stosowne porównanie. Zrobił film skrajnie durny, a zarazem apelujący do elementarnej wrażliwości na wielkie narracje, film skrajnie kiczowaty, a zarazem operujący znakomitymi efektami specjalnymi, film skrajnie schematyczny, a zarazem zatrudniający aktorów pierwszego garnituru. Aż się wierzyć nie chce, żeby to zrobił na serio. Już bardziej chce się wierzyć, że przy reżyserowaniu tego filmu bawił się tak, jak widz zakorzeniony w sentymencie do wczesnych lat 90.: widz, który spod przymrużonych oczu potrafi dostrzec, że szekspirowskie toposy realizują się równie trafnie na dworze Odyna („Król Lear”),  wśród pajęczych sieci Spidermana (Green Goblin to właściwie „Otello”), w stowarzyszeniu mutantów założonym przez Charlesa Xaviera (sporo tu „Romea i Julii”, a równie wiele „Snu Nocy Letniej”), czy w heroizmie Kapitana Ameryki („Juliusz Cezar”?).
A tymczasem pora już najwyższa, by kupić bilet na film „Avangers”, w którym postać Thora gra jedne z pierwszych skrzypiec…