Archiwa tagu: Chris Hemsworth

Szekspir na dworze Odyna

A ja już nic na to nie poradzę, że lubię takie bajki. Bo początki ekspansji przemysłu Marvela na polskim rynku przypadły na wczesne lata dziewięćdziesiąte, kiedy to wbrew groźbom rodziców, że odbiorą mi kieszonkowe, wydawałem masę ówczesnych złotych polskich sprzed denominacji na komiksy wydawane przez TM-Semic. Był to wtedy praktycznie wyłącznie Spiderman, to on stanowił bramę do uniwersum Marvela: świata komiksowego, który równie skutecznie inkorporował w siebie emanacje zimnowojennych lęków („Fantastyczna Czwórka”), co i nordyckie sagi („Thor”).
Właśnie obejrzałem, z dużym opóźnieniem, wypuszczony do kin w 2011 roku film pt. „Thor”, który większość szanujących się kinomanów powinien słusznie przyprawić o niestrawność. Bo czego wymagamy od ekranizacji komiksu? Zasadniczo godzimy się, że dopiero teraz kino jest w stanie wyczarować digitalnie wszystkie te efekty, które tacy rysownicy jak Todd McFarlane, Simon Bisley, Sal Buscema czy Erik Larsen potrafili wyrzeźbić na szpaltach komiksów już wiele, wiele lat wcześniej. Kino przenosi na wielki ekran efekty, ale nie uwzniośla, nie dobudowuje dramaturgii ani o jotę lepszej niż ówczesna, komiksowa. Przeciwnie, bazuje na przekonaniu, że skoro udało się wtedy, to uda się i teraz. Efekt jest ambiwalentny. Każdego obiektywnego widza ekranizacje komiksów Marvela („Fantastyczna Czwórka”, „X-Men”, „Thor”, wszystkie „Spidermany” itp.) mają święte prawo przyprawić o zimne dreszcze, grypę żołądkową i podejrzenie ciężkiej sepsy. A jednak dla tych, którzy pamiętają komiksy z lat dziewięćdziesiątych, te filmy są geekowską wersją miodowego miesiąca, podróżą sentymentalną na miarę tego, czym gwiezdna żegluga statkiem Enterprise byłaby dla pokolenia naszych starszych o kilka lat kuzynów.
Ale „Thor” ma w sobie coś jeszcze. Otóż za zabawę komiksową konwencją wziął się tu – i prawdę mówiąc, sprawdzałem trzy razy, czy aby się nie przesłyszałem, czy nie błądzę, nie bredzę i nie wołam na puszczy – sam Kenneth Branagh. Tak, proszę państwa. Kenneth Branagh. Raptem się okazało, że dwór Odyna, który powołuje na swojego następcę młodego i nieodpowiedzialnego gówniarza Thora (Chris Hemsworth), kiedy tymczasem na wybór ów zazdrośnie spogląda jego brat z nieprawego łoża Loki (Tom Hiddleston), i gdy Thor okazuje się niedojrzały, a Loki próbuje dramatycznie sprostać oczekiwaniom ojca, choć przygarnięty został z plemienia wroga – okazuje się, że Branagh traktuje tę quasi-mityczną, bo przefiltrowaną przez komiks konwencję z taką samą czułością, z jaką zabierał się za Szekspira. Bo gdzież tu zasadnicze różnice? Dwór i spór, ojcowska miłość i synowska ambicja, wielkie błędy i nieuchronne katharsis, a trup się w dodatku ściele gęsto – mistrz Branagh, jak się okazuje, odnalazł w komiksowej konwencji (która nie tyle nawet ociera się o kicz, co się do niego namiętnie tuli) podobną frajdę, z jaką zabierał się za szekspirowską klasykę.
Dodajmy nie bez perwersyjnej satysfakcji, że Loki ma twarz Magnusa Martinssona z brytyjskiej wersji serialu „Wallander” z Branaghem w roli głównej – serialu, po którym uznałem Branagha za godnego następcę Anthony’ego Hopkinsa. Otóż właśnie, mistrz Hopkins zagrał tu samego Odyna – jakaż może być dlań stosowniejsza rola? Zrobił to z wdziękiem, choć przez większość czasu trwania filmu jego kreacja spoczywa na marach. Dialogi, w których Thor, czyli Australijczyk Chris Hemsworth przemawia z akcentem doktora Chase’a z serialu „House MD”, a Odyn odpowiada mu dykcją Hannibala Lectera, stanowią wykład post-postmodernizmu w pigułce. Wszystkiego dopełnia jeden z najlepszych współczesnych aktorów kina pop, Szwed Stellan Skarsgård („Piraci z Karaibów”, „Dziewczyna z tatuażem”), którego hollywoodzkim powołaniem stało się granie Skandynawów. Tak jest i tym razem. Do grania roli podstarzałego naukowca, któremu nagle przypominają się sagi z dzieciństwa, nadaje się doskonale. Dodajmy, że postać Skarsgårda służy po to, by Hollywood mogło raz jeszcze wygłosić sprany już na wszystkie możliwe strony frazes (ostatnio wymiędlony w „Aniołach i demonach” według Dana Browna) o tym, że magia i wiara to właściwie to samo, co nauka, tylko trochę bardziej.
Branaghowi w „Thorze” udało się coś tak nieprawdopodobnego, że trudno właściwie znaleźć stosowne porównanie. Zrobił film skrajnie durny, a zarazem apelujący do elementarnej wrażliwości na wielkie narracje, film skrajnie kiczowaty, a zarazem operujący znakomitymi efektami specjalnymi, film skrajnie schematyczny, a zarazem zatrudniający aktorów pierwszego garnituru. Aż się wierzyć nie chce, żeby to zrobił na serio. Już bardziej chce się wierzyć, że przy reżyserowaniu tego filmu bawił się tak, jak widz zakorzeniony w sentymencie do wczesnych lat 90.: widz, który spod przymrużonych oczu potrafi dostrzec, że szekspirowskie toposy realizują się równie trafnie na dworze Odyna („Król Lear”),  wśród pajęczych sieci Spidermana (Green Goblin to właściwie „Otello”), w stowarzyszeniu mutantów założonym przez Charlesa Xaviera (sporo tu „Romea i Julii”, a równie wiele „Snu Nocy Letniej”), czy w heroizmie Kapitana Ameryki („Juliusz Cezar”?).
A tymczasem pora już najwyższa, by kupić bilet na film „Avangers”, w którym postać Thora gra jedne z pierwszych skrzypiec…