Archiwa tagu: kryminalne

Prawie jak „The Killing”

Niepokojąca muzyka, zimnobłękitne barwy i rozmyte światła miasta w deszczu – czołówka nowej produkcji Dwójki, serialu „Paradoks” z Bogusławem Lindą w roli głównej, przyjemnie i świadomie chciała nawiązać do czołówki jednego z najwybitniejszych seriali kryminalnych wszech czasów. Dużo sobie obiecywałem (wbrew wszelkim doświadczeniom) po „Paradoksie”. Bo zapowiedzi brzmiały nieźle: że wzorce skandynawskie, że konwencja budowana na modelu twardego gliny z dylematem między prawem a sprawiedliwością, że Linda pięknie się zestarzał i wraca do swojego klasycznego emploi.
Leitmotiv serialu zaplanowano prosto a skutecznie: oto nicią przewodnią będzie śledztwo wewnętrzne w sprawie naruszania procedur przez insp. Marka Kaszowskiego (Linda), a przesłuchania (czy raczej: rozpytania, by być ścisłym) dokonywane przez rozkosznie upierdliwą podkom. Joannę Majewską (Anna Grycewicz) staną się pretekstem do snucia fabuł kryminalnych składających się na poszczególne odcinki. Nietrudno zgadnąć, że to właśnie naruszanie procedur będzie mechanizmem napędowym fabuł, a zarazem motywem zjednującym nam głównego bohatera: oto prawdziwy glina – twardy a wrażliwy, gdzieś mający procedury podkom. Majewskiej, gdy trzeba tłukący głową bogatego gogusia o blat zabytkowej komody, jeśli tylko ma to komuś uratować życie. W każdym z nas coś drga i coś się rwie, gdy Linda tak pięknie przyciska służbową broń do skroni dzianego sukingada, którego ktoś w imieniu praworządnego i pokój miłującego społeczeństwa musi zmiękczyć, żeby wzniósł się ponad swoje prawa obywatelskie i współpracował.
Z jednej strony jestem jakoś osobiście wdzięczny scenarzystom, że postanowili traktować odcinki jako całostki, bo po dwóch sezonach „The Killing” moje nerwy są już poważnie zszargane. Z drugiej jednak strony jest poważny problem. Otóż żeby opowiedzieć dobrą fabułę kryminalną w godzinnym odcinku, a co ważniejsze – żeby opowiedzieć ją przy pomocy retrospektywy (jak wynika z konwencji „odgrzebywania starych śledztw”) trzeba mieć cholerny talent. Wiadomo: najtrudniej pisze się teksty najkrótsze. Niestety, scenarzyści „Paradoksu” przynajmniej w pierwszym odcinku tego talentu nie przejawili. Najpierw nie wiadomo nic, a potem od razu wszystko. Nie ma momentu zawahania widza: „a może to on?”. Autorzy scenariusza chcieli się posłużyć inwersją, opowiadać śledztwo retrospektywnie. Taka struktura jest wyjątkowo trudna. Wiadomo, że opowiadający przeżyje, co psuje suspens. Poza tym, w takim podejściu trzeba zrobić istotę sprawy z detali, drobiazgów w śledztwie, o którym wiemy już, jak się zakończy. Inaczej wszystko od razu wiadomo i nie ma napięcia.
A napięcia nie da się substytuować scenami zmęczonego Lindy jadącego nocą przez Warszawę (swoją drogą, jak to miasto wygląda! Wystarczy wyłączyć światło i fotografować z bardzo daleka, a Warszawa nagle zaczyna przypominać europejską metropolię). Oczywiście, zapewne jest tak, że prawdziwy wątek kryminalny dopiero się nam objawi, że wszystko kryje się w tajemniczej „tej sprawie”, do której tak naprawdę została posłana podkom. Majewska, ale to nie wystarczy, by serial był dobry. Zwłaszcza, że niepokoją mnie te powtarzające się raz za razem wyraziste momenty, w których scenarzysta macha do mnie i podskakując, wykrzykuje: „patrz, patrz, zwróć uwagę na to!”. We wspomnianym „The Killing” każda przesłanka pojawiała się li tylko jako delikatna sugestia, a od pierwszych minut serialu napięcie panowało takie, że telewizor pachniał ozonem. Starego dobrego pytania „kto zabił” nie da się zastąpić wątpliwym psychologizowaniem.
Greg Zgliński (Boże, facet naprawdę nazywa się jak pierwszorzędny bohater postchandlerowskiego kryminału!), reżyserując pierwszy odcinek, odwalił kawał dobrej roboty. Bohaterowie nie fałszowali: zdania brzmiały z grubsza jak wypowiadane w życiu, a nie jak na szkolnej akademii, a to już w polskim serialu bardzo dużo. Aktorów prowadził tak, że wyglądali jakby grali, a nie odwalali serialową chałturę. To już naprawdę wielkie osiągnięcie. Momentami udawało się wprowadzać momenty zabawnego, ale nie nachalnego dystansu (gdy zniecierpliwiony Kaszowski/Linda rzuca „Lecę, mordercy grasują”). A co najważniejsze – udało się w pierwszym odcinku dokonać ekspozycji kilku fajnych, krwistych, niewionących papierem postaci, co jak na polski serial stanowi już osiągnięcie równe wejściu do ćwierćfinałów Euro 2012.
Uprzejmie proszę tego nie zawalić. Będę oglądał. Od dawna nie miałem przyjemnego poczucia, że wreszcie wiem, na co idą pieniądze z mojego abonamentu. Chociaż zaraz, zaraz, przecież ten serial TVP2 sponsoruje telewizja N grupy ITI…

Dziewczyna z tym samym tatuażem

Świat żyje ostatnio “Dziewczyną z tatuażem”, więc pora, żeby na ten temat wypowiedzieli się też popkulturalni. Głosy są rózne – że film doskonały, że objawienie, a ja przesiedziałam w kinie te dwie godziny i jakoś nie czuję się powalona na kolana. Zgrabnie zrobiony film. I tyle.
Czy amerykańska wersja wnosi coś w stosunku do szwedzkiej wersji? Blomkvist jest przystojniejszy, Lisbeth młodsza, Szwecja, owszem, ładna, adwokat Bjurman brutalny. Ale nic nowego, żadne nowe wątki, interpretacje, rozłożenie akcentów się tutaj nie pojawia. Wiernie i zgodnie z larssonowskim oryginałem zrobiony film. Nawet nie nudny (znam tę historię na siódmą stronę, ale film oglądałam z przyjemnością), ale też nie odkrywczy.
Co mi zatem w całym tym przedsięwzięciu nie pasuje? Może już po prostu jestem zmęczona tą historią. Może za dobrze ją już znam i nie potrafi mnie ona już niczym zaskoczyć (czytałam książkę, słuchałam audiobooka, widziałam szwedzką wersję, brakuje mi tylko filmu animowanego i musicalu opartego o historię Lisbeth Salanader). Może to, co było w niej nowe i świeże spaliło się dla mnie w którymś z pierwszych czytań i teraz skazana jestem na odkrywanie tylko coraz to nowych plot holes, szwów i miejsc, w których intryga się rozłazi? Bo dlaczego Martin Vanger najpierw strzela do Blomkvista, a potem gorąco go namawia, żeby został na wyspie? Już nie mówiąc o tym, że cały biblijny kod, którym posługuje się morderca kupy się nie trzyma (mamy tu imiona i cyfry, tzw. sigla – a skąd znamy księgę, do której się odnoszą?). Poza tym moralizatorski smrodek, który u Szwedów mi jakoś nie przeszkadzał, u Amerykanów zaczyna mnie nieco drażnić.
Ale najbardziej drażni mnie to nihil novi – szwedzka ekranizacja była wiernym przeniesieniem na ekran prozy Larssona, a amerykańska ekranizacja jest w wymiarze treści klonem ekranizacji szwedzkiej. Przeniesiona na ekran historia poszukiwania mordercy kobiet nie tylko nie wnosi nic nowego, ale wręcz spłaszcza (chociażby w wymiarze czasowym) całą akcję, która wygląda jak barwny teledysk, szereg genialnych olśnień i odkryć dokonywanych na zasadzie deus ex machina. A przecież książka “Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to kilkaset stron żmudnego i mało efektownego tropienia, grzebania w papierach, picia kawy, zakupów w 7-eleven i odgrzewania Billy’s Pan Pizza w mikrofalówce (kiedy znalazłam na szwedzkiej stacji benzynowej zapas Billy’s Pan Pizza w lodówce, to poczułam, jakbym spotkała starego znajomego). Może można się było skupić na jakimś innym elemencie tej opowieści, jakiś do tej pory marginalizowany wątek pogłębić, pociągnąć tą historię w stronę jakiejś innej interpretacji?
A może taka właśnie jest proza Larssona – to zgrabnie opowiedziane historie: tylko tyle i aż tyle. Może na siłę dopisujemy do niej to, czego autor wyprostować już nie może? A może to tacy właśnie jesteśmy my, odbiorcy popkultury – lubimy, gdy ktoś opowiada nam historię, którą już znamy, tylko szybciej, mocniej, barwniej? Przecież odkąd ubrani w skóry “pradzieje” (jako dziecko miałam w domu książkę “Pradzieje człowieka” z pięknymi rysunkami małpoludów, australopiteków i neandertalczyków i  byłam szczerze przekonana, że przodkowie człowieka nazywali się właśnie “pradziejami”) opowiadali sobie przy ognisku pierwsze mity, ludzkość nie robi nic innego, tylko opowiada sobie te same historie zmieniając tylko dekoracje. Ale może za dużo tego “może” – może więc zamiast pływać w możu (dla purystów – to taki koncept a nie błąd ortograficzny), lepiej pójść do kina i przekonać się na własnej skórze. Na pewno nie będzie to czas stracony.
PS. od Michała: A ja się nie zgadzam! 🙂 Bałem się tego hollywoodzkiego remake’u jak diabli, że Amerykanie zepsują tę historię tak, jak to tylko oni potrafią – a tymczasem oglądało mi się świetnie i mam przyjemne wrażenie, że pierwsza część sagi o Liesbeth w wykonaniu Davida Finchera jest… tu szukam właściwego słowa… Jest: nie-gorsza. I nie mam poczucia, jakoby ktoś opowiedział tę historię zaledwie poprawnie. “Dziewczyna z tatuażem” ma własny, autonomiczny klimat (Gośka wzdycha mi nad ramieniem i narzeka, że nie poczuła tego klimatu; ja poczułem; Szwecja oczami Amerykanów jest sinawo mroźna, groźna, łapiąca za gardło). A choć najbardziej bałem się o to, jak wypadnie Liesbeth Salander w wykonaniu Rooney Mara, z kina wyszedłem zadowolony. Mara znalazła własny sposób na tę postać, choć subtelnie nawiązujący do wcielenia niedoścignionej Noomi Rapace, to jednak nieco inny. Salander w jej wykonaniu jest nieco bardziej miękką kreską kreślona, przez co może nawet bardziej – proszę wybaczyć sformułowanie – przystępna. Ludzka? Choć jednak, z drugiej strony, kreacja Salander w wykonaniu Rapace w trzeciej części szwedzkiej ekranizacji… A może po prostu tak się bałem o to wszystko, że gdy zobaczyłem, iż film nie został położony, uznałem z naddatkiem, że jest świetny? Sam nie wiem. Czasu w kinie, choć wynosił całe 160 minut, bynajmniej nie uważam za zmarnowany.
PS. od Gośki: Well, nie o to chodzi, że mi się film nie podobał… Zostanę jednak przy własnym zdaniu…

The Killing – tylko i aż zbrodnia

Serial “The Killing” z jednej strony wpisuje się w obserwowalny nurt serialomanii wielkich sieci telewizyjnych, a z drugiej – idzie zupełnie pod prąd tego nurtu. Z jednej strony wychodzi naprzeciw zainteresowaniom kryminałem typu skandynawskiego (zaangażowanym politycznie, społecznie i obyczajowo, minimalistycznym w środkach, ale stawiającym ważkie pytania w treści), a z drugiej strony – jest od początku do końca amerykański. Ale po kolei…
“The Killing” to serial kryminalny. Mamy więc tutaj obowiązkowo trupa (młodej dziewczyny, Rosie Larsen), śledczych (duet najgorzej ubranej detektyw od czasu “Fargo” – Sarah Linden oraz najgorzej ubranego detektywa od czasu “Porucznika Columbo” – Stephena Holdera) oraz całą gamę podejrzanych, uwikłanych, posądzonych. Do tego tło deszczowego, szarego i zabetonowanego Seattle. Niby nic. Ale te 13 odcinków kryminalnego śledztwa wciąga na wielu poziomach. Od samej kryminalnej fabuły po przeżycia bohaterów pierwszoplanowych i pobocznych. Co jest takiego wyjątkowego w tym serialu, że porusza on dużo mocniej, niż niejeden krwawy horror czy brutalny film o seryjnym zabójcy?
Zacznijmy od samej sytuacji nakreślonej w serialu i kondycji jego bohaterów. Wydarza się morderstwo. Ginie szczęśliwa i spokojna nastolatka, Rosie Larsen. W “normalnych” kryminałach sam fakt dokonania morderstwa jest pretekstem do ekscytującego i pasjonującego śledztwa, które przypomina rozwiązywanie misternej szarady, grę z mordercą o skomplikowanych zasadach. Zwłoki zaś stanowią komunikat, tekst do rozszyfrowania. To nie czyjaś bliska osoba, ktoś, kto żył swoim życiem, ale odczłowieczone, sprowadzone do funkcji przedmiotu “ciało”.  Tutaj morderstwo potraktowane zostało z przekonującym realizmem. Zbrodnia jest tym, czym jest – nie szaradą, nie zagadką, nie pretekstem do świetnej śledczej zabawy, ale traumą, tragedią, która dotyka wszystkich uwikłanych w nią ludzi, katastrofą, która czyni wyrwę w świecie wcale nie tak łatwą do zasypania. Poznajemy więc całą rodzinę Rosie, ojca o ciemnej przeszłości, matkę spędzającą czas w domu, dwóch młodszych braci, ciotkę, która się nimi opiekuje i przyjaciela-wspólnika rodziny. Poznajemy jej znajomych – przyjaciółkę, byłego chłopaka, nauczyciela. Większość tych głównych i pobocznych bohaterów to barwne, krwiste, wielowymiarowe postacie, których emocje i przeżycia śledzimy z zainteresowaniem, bo ich los zaczął nas obchodzić. Równolegle toczy się wątek polityczny, wyborów burmistrza Seattle, a sprawa Rosie znacząco wpływa na ich przebieg. Oni wszyscy zostają przez to, co się stało z Rosie głęboko dotknięci. Ich życie już nigdy nie będzie takie samo, nie zaznają spokoju nawet wtedy, kiedy prawda (ale czy cała?) o Rosie wyjdzie na jaw.
Morderstwo zaburza funkcjonowanie skupionego wokół nastolatki świata, burzy jego harmonię, wyciąga na światło dzienne emocje i przeżycia, które do tej pory pozostawały ukryte gdzieś głęboko w cieniu. W obliczu zbrodni wyświechtane frazesy, które często powtarza się w takich sytuacjach tracą sens. Po pierwsze, że “czas leczy rany” – z czasem w rodzinie Larsenów dzieje się coraz gorzej. Po etapie wspólnego “trzymania się” następuje powolny rozpad rodziny, w której różne reakcje na traumę sprawiają, że jej członkowie mijają się w komunikacji, ranią siebie nawzajem, stawiają sobie nierealne oczekiwania i systematycznie oddalają od siebie. Następnie – że “prawda nas wyzwoli”. Jak łatwo wziąć półprawdę lub ćwierćprawdę za prawdę i jak łatwo zniszczyć nią człowieka, czego dowodzi historia nauczyciela, w którego niewinność zwątpili wszyscy, nawet jego ciężarna żona, a który tak naprawdę działał z bardzo szlachetnych pobudek. Bennet Ahmed – czarny, do tego muzułmanin – zostaje kozłem ofiarnym mediów, odwracają się od niego inni nauczyciele i uczniowie, chociaż nie przedstawiono mu żadnych zarzutów. Na koniec zostaje pobity do nieprzytomności przez ojca Rosie i ledwo uchodzi z życiem. Rodzice Rosie nie są też gotowi na prawdę o córce, która – okazuje się – wcale nie była taką grzeczną dziewczynką, za jaką brali ją jej bliscy. Sytuacja graniczna, jaką jest śmierć córki, stawia ich także przed ważnymi pytaniami na temat ich własnego życia, wzajemnych relacji, planów na przyszłość i oceny przeszłości. Każdy skrywa gdzieś głęboko jakiś bolesny sekret, zawiedzione nadzieje, niespełnione aspiracje, większe lub mniejsze kłamstwo. A prawda tylko gmatwa sprawę i tak naprawdę nikomu nie jest na rękę.
Serial demitologizuje też pracę policji i policyjne śledztwo. W popkulturze śledztwo policyjne mające na celu odnalezienie i schwytanie sprawcy przestępstwa występuje w roli rytuału przywracającego świat do porządku. Szamanami tego rytuału są różne postacie z repozytorium policyjnych archetypów – detektywi, profilerzy, technicy, lekarz sądowy, koroner.
Dla przykładu – warto prześledzić symboliczne i semantyczne przemiany “przedmiotu zbrodni”, czyli najogólniej mówiąc “denata” lub “denatki”. Człowiek za życia jest osobą, to on lub ona, ma imię, nazwisko, jest w całym tego słowa znaczeniu podmiotem. Po śmierci – w policyjnym języku kryminału status podmiotowy zostaje zastąpiony przez nieokreślony, przedmiotowy, nijaki status “ciała” (Kto znalazł ciało? Ciało było ukryte w…). Słowem z zupełnie innego porządku jest “trup”. Trup – w przeciwieństwie do “ciała” nie traci swojej podmiotowości. Trup to “on”, nie “to”. Trup to jakiś ciemny, niebezpieczny byt ze świata horrorów, coś co nie jest do końca martwe, co działa, zagraża, przekracza granice między życiem a śmiercią (a więc klasyczne tabu). Nic dziwnego, że najczęstszym związkiem frazeologicznym, w jaki w popkulturze wchodzi słowo “trup” jest “żywy trup” (undead) – byt paradoksalny, oksymoroniczny, konotujący opętanie przez ciemne siły, przejęcie władzy nad bezwolnym ciałem przez jakieś tajemnicze, niewytłumaczalne, ale niebezpieczne życie. W kryminale następny etap o silnie rytualnym charakterze to sekcja zwłok. Sam związek frazeologiczny “sekcja zwłok” zaznacza kolejną zmianę statusu. Sekcja – czyli rozłożenie na czynniki pierwsze, rozmontowanie pewnej całości na elementy, zniszczenie integralności bezosobowego już przecież “ciała”. W trakcie sekcji ciało zostaje poddane analizie (rozczłonkowaniu), zdradza swoje tajemnice, odkrywa głęboko skrywane sekrety. To, co pozostaje – to “zwłoki”, ciekawy rzeczownik w liczbie mnogiej, sugerujący jakąś amorficzną wielość, rozkład, podział na trudne do uchwycenia, ale rozłączne przecież elementy, które już nie tworzą żadnej całości. Na stole sekcyjnym następuje więc rytualna zmiana statusu – od ciała do zwłok, ostatnie stadium przed ostatecznym rytuałem przejścia – pogrzebem.
W serialu “The Killing” mamy jednak wrażenie, że śledztwo tylko pogarsza sprawę. Policjanci chcą dobrze, ale ich działania, czy to przez brak, czy też przez nadmiar profesjonalizmu mają nie raz katastrofalne skutki. Zrozpaczona rodzina Rosie oczekuje sprawiedliwości, a otrzymuje w zamian kolejne białe kłamstwa i obietnice bez pokrycia. Przez niezamknięte drzwi rodzice widzą zdjęcia swojej zamordowanej córki potraktowanej właśnie jak “ciało”, a potem zdjęcia te wyciekają do mediów. W końcu ojciec Rosie bierze sprawy w swoje ręce, co jest tylko następną tragiczną pomyłką. Policjanci tracą swoje supermoce przywracania świata do porządku, a każdy zwrot akcji w śledztwie przynosi tylko nowe kłopoty. Im bliżej prawdy, tym mroczniej, na końcu tego tunelu nie ma zaś światła, wyzwolenia, przepracowania traumy, integracji. Jest tylko jeszcze większa trauma, większy mrok. Finał – nieoczywisty, nieprzekonujący – nie rozwiązuje postawionych pytań, ale stawia następne. Nikt nie przyznaje się do winy, nie wyjawia w ostatniej scenie swojego “evil plan”, by dać się potem odprowadzić w kajdankach do radiowozu. Jedne dowody są poszlakowe, inne sfabrykowane, a prawdziwe motywacje ofiar i sprawców wciąż pozostają niejasne. Nikt nie będzie żył długo i szczęśliwie, świat nie powróci na utarte koleiny.
Wróćmy do policjantów-detektywów. W popkulturze posiadają oni zwykle nadnaturalne supermoce przenikliwego myślenia, kojarzenia faktów, rzadko kiedy się mylą, intuicja też ich zwykle nie zawodzi, nie muszą jeść ani spać, stoją ponad prawem, a często dysponują również godną podziwu sprawnością fizyczną (mężczyźni) bądź nieprzeciętną urodą (kobiety). Policjantom, “aniołom sprawiedliwości” przydana jest moralna wyższość, prawo do osądzania, ustanawiania porządku w miejsce chaosu, wymierzania sprawiedliwości. W imię tejże sprawiedliwości mają moralne prawo naginać zasady, obchodzić prawo, byle tylko z uzasadnionych pobudek. Tu jest inaczej – Linden i Holder to para dobrych, ale też popełniających błędy i dających się zapędzić w kozi róg, gliniarzy. Ich śledztwo to nie ciąg olśnień i błyskotliwych dedukcji, ale ciężka praca, polegająca na przepytywaniu niechętnych i plączących się w zeznaniach świadków, wystawaniu za winklem, bezskutecznym proszeniem się o nakaz. Ich błędy wiele kosztują – nie tylko ich samych, ale przede wszystkim osoby, które przez te błędy zostają posądzone lub uwikłane. Ich śledztwo to nie świetna zabawa, pasjonujący pościg za mordercą w imię moralnej słuszności, barwny teledysk zmontowany z pościgów i strzelanin z “superheroes” w mundurach w rolach głównych, ale nieraz nudny, nużący, obciążający psychicznie obowiązek, który komplikuje im ich życie osobiste i wystawia na traumę i niebezpieczeństwo. To także – w sensie dosłownym – igranie ze śmiercią i z ludzką naturą. Każde z nich – i Linden, i Holder – ma w sobie skazę. To bynajmniej nie herosi ze spluwą, ale raczej życiowi rozbitkowie, którzy zmagać się muszą nie tylko ze śledztwem, ale i z własnymi emocjami. Są przy tym niebanalni i prawdziwi.
“The Killing” – serial tak bardzo odstający od fajerwerków dekoracji i efektów specjalnych, do jakich przyzwyczaiły nas wielkie sieci telewizyjne, skromny i oszczędny w formie, można powiedzieć przywraca wysmakowany psychologicznie, rzetelny kryminał do łask amerykańskiej widowni telewizyjnej. Rozsmakowany w pulpie, przyzwyczajony do teledyskowego montażu i hektolitrów krwi lejącej się z ekranu widz zza ocenu przyjął ten powrót do źródeł gatunku (który wydał przecież w Stanach takich klasyków jak Raymond Chandler) z entuzjazmem. My, popkulturalni – wychowani na amerykańskich serialach kryminalnych kupowanych na potęgę we wczesnych latach dziewięćdziesiątych chyba przez wszystkie (cztery) stacje telewizyjne w Polsce – również kupujemy ten amerykański produkt. Porównać go można bardziej do krwistego (ale nie krwawego) steka, niż do bułowatego hamburgera.