Archiwa tagu: Piotr Adamczyk

R.I.P. J.R.

„Dallas” pojawiło się w Polsce lat 90. jako polsatowska odpowiedź na nadawaną TVP „Dynastię”. Teksańska fortuna przeciwko fortunie z północnego zachodu. Jak wszędzie na świecie, tak i u nas serial ten stanowił rozrywkę totalną. Do jego fanów nie wolno było dzwonić w porze nadawania, a fabuła tej opery mydlanej stanowiła dyżurne tematy w środkach komunikacji miejskiej.
Wczoraj w wieku 81 lat zmarł Larry Hagman, odtwórca roli niezapomnianego J.R. Ewinga, drania, którego wszyscy kochali, postać w rodzaju męskiej Alexis w kowbojskim kapeluszu.
A ja akurat kilkanaście dni temu byłem na Southfork Ranch – ranczu, gdzie kręcono „Dallas”, dziś na poły centrum konferencyjnym i domu weselnym, na poły skansenie i muzeum serialu, którego historia wiele
Biały dom z basenem (w serialu basen wyglądał na znacznie większy niż w rzeczywistości – pływającego aktora uwiązywano i filmowano, jak uwija się w wodzie… w miejscu) stoi pośrodku płaskiej jak stół posiadłości, składającej się głównie z ogrodzonych wybiegów dla koni i bydła. Dziś po drodze mija się sklep z pamiątkami, pośrodku którego stoi wielka limuzyna o numerze rejestracyjnym Ewing-1 (tablice można sobie kupić za ok. $7) i olbrzymie centrum konferencyjno-biesiadne. W 1978 roku nad ranczem Joe Duncana, nad białym domem i wybiegami, przeleciał nisko helikopter. Właściciel zaklął szpetnie – żaden ranczer nie lubi, gdy płoszy się mu konie. Zwłaszcza, że helikopter, nieproszony, usiadł bezczelnie przed bramą rancza. Mr Duncan złapał więc strzelbę i wywalił serię w kierunku intruzów. Byli nimi osłupiali filmowcy z Lorimar Productions, którzy krążyli nad Teksasem w poszukiwaniu idealnego miejsca na swoją nową superprodukcję.
pan Duncan dał się przekonać dopiero, gdy filmowcy wrócili z pękatą walizką pełną dolarów. Ranczer zastrzegł jednak, że wolno im będzie filmować tylko w lipcu i sierpniu (miesiące w Teksasie gorące nie do wytrzymania), i zakazał używania prywatnych pokoi w domu jako planu filmowego. Wszystkie sceny domowe, z wyjątkiem salonu z kominkiem, grane więc były w studio. Na co dzień ekipa filmowa i aktorzy tłoczyli się z Duncanami, a serial zyskiwał na popularności w sposób piorunujący. Sytuacja była do zniesienia, dopóki w telewizji ktoś niefrasobliwie nie ogłosił, że „Dallas” kręcone jest na prawdziwym ranczu nieopodal prawdziwego Dallas.
A stało się to, gdy akurat trwał najgłośniejszy bodaj cliffhanger serialu: „Kto postrzelił J.R.?”.
Nazajutrz Joe Duncan przecierał oczy ze zdumienia. Od strony Dallas ciągnęła ku jego posiadłości pielgrzymka ludu, niosącego butelki burbona, szarlotkę i karteczki z życzeniami powrotu do zdrowia dla postrzelonego J.R.’a.
W ten sposób „Dallas” po raz pierwszy stało się „Wojną Światów” gospodyń domowych. Fikcja przeplotła się z rzeczywistością  niemal na skalę paniki wywołanej w New Jersey przez radiową adaptację lądowania kosmitów przygotowaną w 1938 roku przez Orsona Wellesa. Na wiele lat wydarzenie tamto miało się stać kanonicznym przykładem oddziaływania mediów na społeczeństwo, wbijanym do głowy studentom pierwszego roku dziennikarstwa na całym globie. Wydawałoby się, że w latach 80. ludzkość wiedziała już o mediach i o fikcji ekranowej nieco więcej niż pod koniec lat 30. Ale i dziś spotyka się mieszkańców Warszawy, którzy, choć w stanie przedzawałowym, i tak każą się wieźć karetce do Leśnej Góry. A nieszczęsny Piotr Adamczyk, pomimo licznie podejmowanych prób zerwania z wizerunkiem („Och, Karol!”, „Święty interes” itp.) i tak bywa podobno na ulicy całowany po rękach. Nie wspominając o chyba nawet bardziej nieszczęsnym Piotrze Cyrwusie, który dla tego pokolenia już na zawsze pozostanie Ryśkiem z „Klanu”.
A czy nie tkwi w nas gdzieś głęboko przekonanie, że Maria Magdalena była żoną Jezusa? Oddziaływanie treści kultury popularnej jest dużo głębsze niż skłonni bylibyśmy przypuszczać. Sugestywne, barwne i podawane na masową skalę, zakorzeniają się one w zbiorowej wyobraźni i ulegają facylitacji w każdej rozmowie w tramwaju, dyskusji u cioci na imieninach czy w internetowym memie. Za ich sprawą czujemy się ekspertami w kwestii pracy agentów wywiadu, podejrzewamy, że drgawki, gorączka i brak koordynacji to zapewne tumor albo przynajmniej lupus i wiemy, że z tym całym UFO to nie taka oczywista sprawa.
Historia Southfork Ranch też nie kończy się na pielgrzymce fanów J.R.’a z burbonem. Niedługo później całe ranczo kupił pewien biegły w fabule „Dallas” inwestor, który, ośmielony sukcesem rodziny Ewingów, postanowił szukać tam ropy. Rzecz jasna, poszedł, biedak, z torbami. Ranczo stało się dochodowym biznesem dopiero na fali sukcesu serialu, jako centrum konferencyjne i skansen ściągający gnanych sentymentem fanów. Dochodowym biznesem i – dodajmy – sztandarowym dowodem na autoreferencyjność kultury popularnej.
Fabuła mieszała się z rzeczywistością, Larry Hagman stał się rozpoznawalnym na całym świecie megacelebrytą, ikoną na skalę Beatelsów czy Darth Vadera. Tak jak na ranczu Southfork nie da się rozgraniczyć życia rodziny Duncanów od rodziny Ewingów, tak trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w golfa z magnatami naftowymi i tuzami Hollywood grywał Larry Hagman, czy J.R. Ewing.
Nie da się dziś odwiedzić Dallas bez dźwięczącej w głowie muzyczki z serialu. Nie da się pomyśleć o teksańskich magnatach naftowych inaczej niż przez pryzmat wizerunku J.R.’a. Trochę zbyt komicznie uśmiechniętego, w hiper-kowbojskim kapeluszu, skonstruowanego według zasady „bigger than life” – nadmiarowego, a przez to popkulturowego do granic.
W 2012 r. TNT zaczęło, również w Southfork Ranch, kręcić kontynuację „Dallas”, z młodym pokoleniem Ewingów w roli głównej. Teraz to już nie będzie to samo.

„Dallas” pojawiło się w Polsce lat 90. jako polsatowska odpowiedź na nadawaną przez TVP „Dynastię”. Teksańska fortuna przeciwko fortunie z północnego zachodu. Jak wszędzie na świecie, tak i u nas serial ten stanowił rozrywkę totalną. Do jego fanów nie wolno było dzwonić w porze nadawania, a fabuła tej opery mydlanej stanowiła dyżurne tematy w środkach komunikacji miejskiej.

Wczoraj w wieku 81 lat zmarł Larry Hagman, odtwórca roli niezapomnianego J.R. Ewinga, drania, którego wszyscy kochali, postaci w rodzaju męskiej Alexis w kowbojskim kapeluszu.

A ja akurat kilkanaście dni temu byłem w Southfork Ranch – na ranczu, gdzie kręcono „Dallas”, dziś na poły centrum konferencyjnym i domu weselnym, na poły skansenie i muzeum serialu, którego historia wiele mówi o recepcji mega-nowel kultury popularnej.

[youtube Ffo2Oqt8bIM]

Biały dom z basenem (w serialu basen wyglądał na znacznie większy niż w rzeczywistości – pływającego aktora uwiązywano i filmowano, jak uwija się w wodzie… w miejscu) stoi pośrodku płaskiej jak stół posiadłości, składającej się głównie z ogrodzonych wybiegów dla koni i bydła. Dziś po drodze mija się sklep z pamiątkami, pośrodku którego stoi wielka limuzyna o numerze rejestracyjnym Ewing-1 (tablice można sobie kupić za ok. $7) i olbrzymie centrum konferencyjno-biesiadne.

Na miejscu opowiadają taką historię: w 1978 roku nad ranczem Joe Duncana, nad białym domem i wybiegami, przeleciał nisko helikopter. Właściciel zaklął szpetnie – żaden ranczer nie lubi, gdy płoszy się mu konie. Zwłaszcza, że helikopter, nieproszony, usiadł bezczelnie przed bramą rancza. Mr Duncan złapał więc strzelbę i wywalił serię w kierunku intruzów. Byli nimi osłupiali filmowcy z Lorimar Productions, którzy krążyli nad Teksasem w poszukiwaniu idealnego miejsca na swoją nową superprodukcję.

pan Duncan dał się przekonać dopiero, gdy filmowcy wrócili z pękatą walizką pełną dolarów. Ranczer zastrzegł jednak, że wolno im będzie filmować tylko w lipcu i sierpniu (miesiące w Teksasie gorące nie do wytrzymania), i zakazał używania prywatnych pokoi w domu jako planu filmowego. Wszystkie sceny domowe, z wyjątkiem salonu z kominkiem, grane więc były w studio. Na co dzień ekipa filmowa i aktorzy tłoczyli się z Duncanami, a serial zyskiwał na popularności w sposób piorunujący. Sytuacja była do zniesienia, dopóki w telewizji ktoś niefrasobliwie nie ogłosił, że „Dallas” kręcone jest na prawdziwym ranczu nieopodal prawdziwego Dallas.

A stało się to, gdy akurat trwał najgłośniejszy bodaj cliffhanger serialu: „Kto postrzelił J.R.?”.

Nazajutrz Joe Duncan przecierał oczy ze zdumienia. Od strony Dallas ciągnęła ku jego posiadłości pielgrzymka ludu, niosącego butelki burbona, szarlotkę i karteczki z życzeniami powrotu do zdrowia dla postrzelonego J.R.’a.

W ten sposób „Dallas” po raz pierwszy stało się „Wojną Światów” gospodyń domowych. Fikcja przeplotła się z rzeczywistością  niemal na skalę paniki wywołanej w New Jersey przez radiową adaptację lądowania kosmitów przygotowaną w 1938 roku przez Orsona Wellesa. Na wiele lat wydarzenie tamto miało się stać kanonicznym przykładem oddziaływania mediów na społeczeństwo, wbijanym do głowy studentom pierwszego roku dziennikarstwa na całym globie. Wydawałoby się, że w latach 80. ludzkość wiedziała już o mediach i o fikcji ekranowej nieco więcej niż pod koniec lat 30. Ale i dziś spotyka się mieszkańców Warszawy, którzy, choć w stanie przedzawałowym, i tak każą się wieźć karetce do Leśnej Góry. A nieszczęsny Piotr Adamczyk, pomimo licznie podejmowanych prób zerwania z wizerunkiem („Och, Karol!”, „Święty interes” itp.) i tak bywa podobno na ulicy całowany po rękach. Nie wspominając o chyba nawet bardziej nieszczęsnym Piotrze Cyrwusie, który dla tego pokolenia już na zawsze pozostanie Ryśkiem z „Klanu”.

A czy nie tkwi w nas gdzieś głęboko przekonanie, że Maria Magdalena była żoną Jezusa? Oddziaływanie treści kultury popularnej jest dużo głębsze niż skłonni bylibyśmy przypuszczać. Sugestywne, barwne i podawane na masową skalę, zakorzeniają się one w zbiorowej wyobraźni i ulegają facylitacji w każdej rozmowie w tramwaju, dyskusji u cioci na imieninach czy w internetowym memie. Za ich sprawą czujemy się ekspertami w kwestii pracy agentów wywiadu, podejrzewamy, że drgawki, gorączka i brak koordynacji to zapewne tumor albo przynajmniej lupus i wiemy, że z tym całym UFO to nie taka oczywista sprawa.

Historia Southfork Ranch też nie kończy się na pielgrzymce fanów J.R.’a z burbonem. Niedługo później całe ranczo kupił pewien biegły w fabule „Dallas” inwestor, który, ośmielony sukcesem rodziny Ewingów, postanowił szukać tam ropy. Rzecz jasna, poszedł, biedak, z torbami. Ranczo stało się dochodowym biznesem dopiero na fali sukcesu serialu, jako centrum konferencyjne i skansen ściągający gnanych sentymentem fanów. Dochodowym biznesem i – dodajmy – sztandarowym dowodem na autoreferencyjność kultury popularnej.

Fabuła mieszała się z rzeczywistością, Larry Hagman stał się rozpoznawalnym na całym świecie megacelebrytą, ikoną na skalę Beatelsów czy Darth Vadera. Tak jak na ranczu Southfork nie da się rozgraniczyć życia rodziny Duncanów od rodziny Ewingów, tak trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w golfa z magnatami naftowymi i tuzami Hollywood grywał Larry Hagman, czy J.R. Ewing.

Nie da się dziś odwiedzić Dallas bez dźwięczącej w głowie muzyczki z serialu. Nie da się pomyśleć o teksańskich magnatach naftowych inaczej niż przez pryzmat wizerunku J.R.’a. Trochę zbyt komicznie uśmiechniętego, w hiper-kowbojskim kapeluszu, skonstruowanego według zasady „bigger than life” – nadmiarowego, a przez to popkulturowego do granic.

W 2012 r. TNT zaczęło, również w Southfork Ranch, kręcić kontynuację „Dallas”, z młodym pokoleniem Ewingów w roli głównej. Teraz to już nie będzie to samo.

Los Klossa

Świadom, do czego zdolna jest polska kinematografia, szedłem do kina z bojaźnią i drżeniem. Tym bardziej, że film, o którym mowa, obrósł kontrowersjami: że politycznie niepoprawny, że główny bohater wszak ciemiężycielom się wysługiwał, że powinno się go opatrzyć przypisami tłumaczącymi, że czarne było czarne, a białe było białe (a czerwone, dodajmy, było czerwone). „Stawka większa niż życie” była jednym z czołowych polskich osiągnięć kultury popularnej. Z resztą bardzo nowoczesnym w formie: dzisiejszy widz, przyzwyczajony do wideoklipowego montażu, ogląda dziś tamte czarno-białe odcinki bez znużenia i nie bez przyjemności.
Kloss był postacią kultową dla całego pokolenia Polaków będących dziś w sile wieku i w mainstreamie konsumenckim. Bawiliśmy się w Klossa, nikt nie chciał być Brunerem, i na tej prostej opozycji budowaliśmy swoje wyobrażenie protagonisty i antagonisty, zła i dobra. Potem przyszło nowe, a wraz z nim szwadrony specjalistów od polityki historycznej, i zaczęło się komplikowanie prostej opozycji, okres fabularnego dojrzewania. Tak jak w świecie polityki, tak i w wyobraźni popkulturowej okazywało się, że dobry niekoniecznie był dobry, bo był uwikłany. Los Klossa stał się w ten sposób popkulturowym komentarzem do rzeczywistości: kryształowy bohater okazał się bohaterem z piętnem, a nad herosem z lat dziecinnych zawisło pytanie, czy szlachetne czyny dokonywane na rzecz nieszlachetnych zleceniodawców, pozostają szlachetne. Szwadrony od polityki historycznej zabrały się za promowanie nowych bohaterów – takiego na przykład Józefa Kurasia „Ognia”, zupełnie jakby był on postacią kryształową i niekontrowersyjną. My tymczasem, może po trosze dzięki Klossowi, rozumieliśmy dobrze, że w historii, jak nigdzie indziej, nie ma łatwych ocen.
Swoją drogą, los Klossa wpisał się w komplikację postaci głównego bohatera, jaka w ostatnich latach zaszła w całej kulturze popularnej. Krystalicznie czystego Supermana wyparły postacie dwuznaczne, naznaczone piętnem, a przez to – ciekawsze. Komiksowy superbohater, filmowy agent bądź policjant, okazywali się dobrymi wojownikami złych królów: skorumpowanych polityków, spiskujących służb, a nawet, jak np. w przypadku Spawna – samych mocy piekielnych. Co nie zmienia faktu, że ten rodzaj protagonisty jest być może nawet ciekawszy, a odbiorcy bliższy. Łatwiej niż ze spiżowym Achillesem utożsamić się nam z ludzkim Hektorem?
Przed wejściem na salę kinową pocieszałem się, że może nie będzie tak źle. Że polska kinematografia dnia dzisiejszego to nie tylko „Kac Wawa”, ale też np. doskonale zrobiony serial „Tajemnica twierdzy szyfrów”. Usiadłem w fotelu z kubkiem kawy, światła zgasły, zaczęła się „Stawka większa niż śmierć” Patryka Vegi ze scenariuszem Władysława Pasikowskiego.
Było genialnie. Absolutnie fantastycznie. Od początku do końca.
Patryk Vega, rocznik ’77, pokazał, gdzie ma szwadrony specjalistów od polityki historycznej. Jego Kloss to wielki, ale zarazem bardzo czuły hołd dla bohatera dzieciństwa. Piotr Adamczyk jako Bruner wypada bezdyskusyjnie doskonale. Tomasz Kot jest takim Klossem, jakiego stworzył przed laty Stanisław Mikulski: szlachetnym, ale gdy trzeba – brutalnym. Kawał twardziela. Ale jeszcze większe wrażenie robi stary Hans Kloss i czułość, z jaką potraktowali go twórcy nowej „Stawki”. Mundur Abwehry, w który przebierał się tamten Kloss, już na nim nie leży, bohater jest zmęczony i złamany. Ostatnia akcja, w którą rzuca go scenarzysta, jest dla niego brzemieniem, nie przygodą. Ale, jak w każdej prawdziwej opowieści, czeka na niego nagroda najważniejsza. Dramaturgia tej fabuły to klasyczna opowieść popkulturowa, głęboki i na serio złożony ukłon w stronę przygodowych historii, importowanych w tamtych czasach z Zachodu. „It’s still the same old story, the fight for love and glory”, chciałoby się zacytować.
To kino dla widza o zupełnie innej wrażliwości niż tamta, z czasów serialu o Klossie. Vega używa środków współczesnego kina: żadnego markowania, żadnych niedosłowności, krew to krew a wybuchy to wybuchy (pisał o tym w „TP” Michał Olszewski). Ale to też widz, który nie będzie się zżymał na scenę, w której za pomocą jednego działka przeciwlotniczego samotny Kloss powstrzymuje cały batalion Waffen-SS, bo widz ten grał przecież w „Call of Duty” czy „Medal of Honor”, gdzie takie akcje są na porządku dziennym. Jesteście w kinie, zdają się mówić twórcy filmu, tu obowiązują inne zasady, świat jest umowny, oglądacie baśń.
Jest jeszcze jeden drobny, a wyrazisty szczegół, który pokazuje umowność oglądanego obrazu: Bruner paraduje w czarnym mundurze SS, o ile się nie mylę, pod koniec wojny już nieużywanym (m.in. tu >> ciekawa dyskusja na temat kostiumów w „Stawce”). To raczej niemożliwe, by faktograficzny błąd popełnili twórcy kostiumów, dziś przy takich produkcjach pracują świetni specjaliści. Zgadywałbym, że to raczej świadome nawiązanie do błędu popełnionego przez ekipę „Stawki większej niż życie”. Jesteśmy w kinie, bardziej niż na faktach bazujemy na naszych wyobrażeniach, historiach, które mamy w głowie. A esesman w naszych wyobrażeniach nosi czarny mundur i kropka.
Vega pokazał dobre, popkulturowe kino, które nie aspiruje do roli głosu w debacie o polityce historycznej, lecz chce być tylko – i aż – solidną rozrywką. To znamienny krok. Do głosu doszło pokolenie, które opowieść o czasach wojny traktuje jako opowieść dziadków. Gdy powstawała pierwsza „Stawka”, w mainstreamie działali ludzie, którzy wojnę pamiętali. Teraz są w nim ich wnuki. A opowieść dziadków rządzi się swoimi prawami: słucha się jej z przejęciem, z zaangażowaniem, ale też z poczuciem bezpieczeństwa.
Jak baśni.
PS. Ten trend okazuje się być w Polsce bardzo delikatny, gdy zdać sobie sprawę, że w maju tego roku wchodzi do polskich kin film „Iron Sky” Timo Vuorensoli, ni mniej ni więcej tylko o inwazji nazistów z kosmosu. Na blogu napiszemy o nim z pewnością 🙂