Archiwa tagu: serial

R.I.P. J.R.

„Dallas” pojawiło się w Polsce lat 90. jako polsatowska odpowiedź na nadawaną TVP „Dynastię”. Teksańska fortuna przeciwko fortunie z północnego zachodu. Jak wszędzie na świecie, tak i u nas serial ten stanowił rozrywkę totalną. Do jego fanów nie wolno było dzwonić w porze nadawania, a fabuła tej opery mydlanej stanowiła dyżurne tematy w środkach komunikacji miejskiej.
Wczoraj w wieku 81 lat zmarł Larry Hagman, odtwórca roli niezapomnianego J.R. Ewinga, drania, którego wszyscy kochali, postać w rodzaju męskiej Alexis w kowbojskim kapeluszu.
A ja akurat kilkanaście dni temu byłem na Southfork Ranch – ranczu, gdzie kręcono „Dallas”, dziś na poły centrum konferencyjnym i domu weselnym, na poły skansenie i muzeum serialu, którego historia wiele
Biały dom z basenem (w serialu basen wyglądał na znacznie większy niż w rzeczywistości – pływającego aktora uwiązywano i filmowano, jak uwija się w wodzie… w miejscu) stoi pośrodku płaskiej jak stół posiadłości, składającej się głównie z ogrodzonych wybiegów dla koni i bydła. Dziś po drodze mija się sklep z pamiątkami, pośrodku którego stoi wielka limuzyna o numerze rejestracyjnym Ewing-1 (tablice można sobie kupić za ok. $7) i olbrzymie centrum konferencyjno-biesiadne. W 1978 roku nad ranczem Joe Duncana, nad białym domem i wybiegami, przeleciał nisko helikopter. Właściciel zaklął szpetnie – żaden ranczer nie lubi, gdy płoszy się mu konie. Zwłaszcza, że helikopter, nieproszony, usiadł bezczelnie przed bramą rancza. Mr Duncan złapał więc strzelbę i wywalił serię w kierunku intruzów. Byli nimi osłupiali filmowcy z Lorimar Productions, którzy krążyli nad Teksasem w poszukiwaniu idealnego miejsca na swoją nową superprodukcję.
pan Duncan dał się przekonać dopiero, gdy filmowcy wrócili z pękatą walizką pełną dolarów. Ranczer zastrzegł jednak, że wolno im będzie filmować tylko w lipcu i sierpniu (miesiące w Teksasie gorące nie do wytrzymania), i zakazał używania prywatnych pokoi w domu jako planu filmowego. Wszystkie sceny domowe, z wyjątkiem salonu z kominkiem, grane więc były w studio. Na co dzień ekipa filmowa i aktorzy tłoczyli się z Duncanami, a serial zyskiwał na popularności w sposób piorunujący. Sytuacja była do zniesienia, dopóki w telewizji ktoś niefrasobliwie nie ogłosił, że „Dallas” kręcone jest na prawdziwym ranczu nieopodal prawdziwego Dallas.
A stało się to, gdy akurat trwał najgłośniejszy bodaj cliffhanger serialu: „Kto postrzelił J.R.?”.
Nazajutrz Joe Duncan przecierał oczy ze zdumienia. Od strony Dallas ciągnęła ku jego posiadłości pielgrzymka ludu, niosącego butelki burbona, szarlotkę i karteczki z życzeniami powrotu do zdrowia dla postrzelonego J.R.’a.
W ten sposób „Dallas” po raz pierwszy stało się „Wojną Światów” gospodyń domowych. Fikcja przeplotła się z rzeczywistością  niemal na skalę paniki wywołanej w New Jersey przez radiową adaptację lądowania kosmitów przygotowaną w 1938 roku przez Orsona Wellesa. Na wiele lat wydarzenie tamto miało się stać kanonicznym przykładem oddziaływania mediów na społeczeństwo, wbijanym do głowy studentom pierwszego roku dziennikarstwa na całym globie. Wydawałoby się, że w latach 80. ludzkość wiedziała już o mediach i o fikcji ekranowej nieco więcej niż pod koniec lat 30. Ale i dziś spotyka się mieszkańców Warszawy, którzy, choć w stanie przedzawałowym, i tak każą się wieźć karetce do Leśnej Góry. A nieszczęsny Piotr Adamczyk, pomimo licznie podejmowanych prób zerwania z wizerunkiem („Och, Karol!”, „Święty interes” itp.) i tak bywa podobno na ulicy całowany po rękach. Nie wspominając o chyba nawet bardziej nieszczęsnym Piotrze Cyrwusie, który dla tego pokolenia już na zawsze pozostanie Ryśkiem z „Klanu”.
A czy nie tkwi w nas gdzieś głęboko przekonanie, że Maria Magdalena była żoną Jezusa? Oddziaływanie treści kultury popularnej jest dużo głębsze niż skłonni bylibyśmy przypuszczać. Sugestywne, barwne i podawane na masową skalę, zakorzeniają się one w zbiorowej wyobraźni i ulegają facylitacji w każdej rozmowie w tramwaju, dyskusji u cioci na imieninach czy w internetowym memie. Za ich sprawą czujemy się ekspertami w kwestii pracy agentów wywiadu, podejrzewamy, że drgawki, gorączka i brak koordynacji to zapewne tumor albo przynajmniej lupus i wiemy, że z tym całym UFO to nie taka oczywista sprawa.
Historia Southfork Ranch też nie kończy się na pielgrzymce fanów J.R.’a z burbonem. Niedługo później całe ranczo kupił pewien biegły w fabule „Dallas” inwestor, który, ośmielony sukcesem rodziny Ewingów, postanowił szukać tam ropy. Rzecz jasna, poszedł, biedak, z torbami. Ranczo stało się dochodowym biznesem dopiero na fali sukcesu serialu, jako centrum konferencyjne i skansen ściągający gnanych sentymentem fanów. Dochodowym biznesem i – dodajmy – sztandarowym dowodem na autoreferencyjność kultury popularnej.
Fabuła mieszała się z rzeczywistością, Larry Hagman stał się rozpoznawalnym na całym świecie megacelebrytą, ikoną na skalę Beatelsów czy Darth Vadera. Tak jak na ranczu Southfork nie da się rozgraniczyć życia rodziny Duncanów od rodziny Ewingów, tak trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w golfa z magnatami naftowymi i tuzami Hollywood grywał Larry Hagman, czy J.R. Ewing.
Nie da się dziś odwiedzić Dallas bez dźwięczącej w głowie muzyczki z serialu. Nie da się pomyśleć o teksańskich magnatach naftowych inaczej niż przez pryzmat wizerunku J.R.’a. Trochę zbyt komicznie uśmiechniętego, w hiper-kowbojskim kapeluszu, skonstruowanego według zasady „bigger than life” – nadmiarowego, a przez to popkulturowego do granic.
W 2012 r. TNT zaczęło, również w Southfork Ranch, kręcić kontynuację „Dallas”, z młodym pokoleniem Ewingów w roli głównej. Teraz to już nie będzie to samo.

„Dallas” pojawiło się w Polsce lat 90. jako polsatowska odpowiedź na nadawaną przez TVP „Dynastię”. Teksańska fortuna przeciwko fortunie z północnego zachodu. Jak wszędzie na świecie, tak i u nas serial ten stanowił rozrywkę totalną. Do jego fanów nie wolno było dzwonić w porze nadawania, a fabuła tej opery mydlanej stanowiła dyżurne tematy w środkach komunikacji miejskiej.

Wczoraj w wieku 81 lat zmarł Larry Hagman, odtwórca roli niezapomnianego J.R. Ewinga, drania, którego wszyscy kochali, postaci w rodzaju męskiej Alexis w kowbojskim kapeluszu.

A ja akurat kilkanaście dni temu byłem w Southfork Ranch – na ranczu, gdzie kręcono „Dallas”, dziś na poły centrum konferencyjnym i domu weselnym, na poły skansenie i muzeum serialu, którego historia wiele mówi o recepcji mega-nowel kultury popularnej.

[youtube Ffo2Oqt8bIM]

Biały dom z basenem (w serialu basen wyglądał na znacznie większy niż w rzeczywistości – pływającego aktora uwiązywano i filmowano, jak uwija się w wodzie… w miejscu) stoi pośrodku płaskiej jak stół posiadłości, składającej się głównie z ogrodzonych wybiegów dla koni i bydła. Dziś po drodze mija się sklep z pamiątkami, pośrodku którego stoi wielka limuzyna o numerze rejestracyjnym Ewing-1 (tablice można sobie kupić za ok. $7) i olbrzymie centrum konferencyjno-biesiadne.

Na miejscu opowiadają taką historię: w 1978 roku nad ranczem Joe Duncana, nad białym domem i wybiegami, przeleciał nisko helikopter. Właściciel zaklął szpetnie – żaden ranczer nie lubi, gdy płoszy się mu konie. Zwłaszcza, że helikopter, nieproszony, usiadł bezczelnie przed bramą rancza. Mr Duncan złapał więc strzelbę i wywalił serię w kierunku intruzów. Byli nimi osłupiali filmowcy z Lorimar Productions, którzy krążyli nad Teksasem w poszukiwaniu idealnego miejsca na swoją nową superprodukcję.

pan Duncan dał się przekonać dopiero, gdy filmowcy wrócili z pękatą walizką pełną dolarów. Ranczer zastrzegł jednak, że wolno im będzie filmować tylko w lipcu i sierpniu (miesiące w Teksasie gorące nie do wytrzymania), i zakazał używania prywatnych pokoi w domu jako planu filmowego. Wszystkie sceny domowe, z wyjątkiem salonu z kominkiem, grane więc były w studio. Na co dzień ekipa filmowa i aktorzy tłoczyli się z Duncanami, a serial zyskiwał na popularności w sposób piorunujący. Sytuacja była do zniesienia, dopóki w telewizji ktoś niefrasobliwie nie ogłosił, że „Dallas” kręcone jest na prawdziwym ranczu nieopodal prawdziwego Dallas.

A stało się to, gdy akurat trwał najgłośniejszy bodaj cliffhanger serialu: „Kto postrzelił J.R.?”.

Nazajutrz Joe Duncan przecierał oczy ze zdumienia. Od strony Dallas ciągnęła ku jego posiadłości pielgrzymka ludu, niosącego butelki burbona, szarlotkę i karteczki z życzeniami powrotu do zdrowia dla postrzelonego J.R.’a.

W ten sposób „Dallas” po raz pierwszy stało się „Wojną Światów” gospodyń domowych. Fikcja przeplotła się z rzeczywistością  niemal na skalę paniki wywołanej w New Jersey przez radiową adaptację lądowania kosmitów przygotowaną w 1938 roku przez Orsona Wellesa. Na wiele lat wydarzenie tamto miało się stać kanonicznym przykładem oddziaływania mediów na społeczeństwo, wbijanym do głowy studentom pierwszego roku dziennikarstwa na całym globie. Wydawałoby się, że w latach 80. ludzkość wiedziała już o mediach i o fikcji ekranowej nieco więcej niż pod koniec lat 30. Ale i dziś spotyka się mieszkańców Warszawy, którzy, choć w stanie przedzawałowym, i tak każą się wieźć karetce do Leśnej Góry. A nieszczęsny Piotr Adamczyk, pomimo licznie podejmowanych prób zerwania z wizerunkiem („Och, Karol!”, „Święty interes” itp.) i tak bywa podobno na ulicy całowany po rękach. Nie wspominając o chyba nawet bardziej nieszczęsnym Piotrze Cyrwusie, który dla tego pokolenia już na zawsze pozostanie Ryśkiem z „Klanu”.

A czy nie tkwi w nas gdzieś głęboko przekonanie, że Maria Magdalena była żoną Jezusa? Oddziaływanie treści kultury popularnej jest dużo głębsze niż skłonni bylibyśmy przypuszczać. Sugestywne, barwne i podawane na masową skalę, zakorzeniają się one w zbiorowej wyobraźni i ulegają facylitacji w każdej rozmowie w tramwaju, dyskusji u cioci na imieninach czy w internetowym memie. Za ich sprawą czujemy się ekspertami w kwestii pracy agentów wywiadu, podejrzewamy, że drgawki, gorączka i brak koordynacji to zapewne tumor albo przynajmniej lupus i wiemy, że z tym całym UFO to nie taka oczywista sprawa.

Historia Southfork Ranch też nie kończy się na pielgrzymce fanów J.R.’a z burbonem. Niedługo później całe ranczo kupił pewien biegły w fabule „Dallas” inwestor, który, ośmielony sukcesem rodziny Ewingów, postanowił szukać tam ropy. Rzecz jasna, poszedł, biedak, z torbami. Ranczo stało się dochodowym biznesem dopiero na fali sukcesu serialu, jako centrum konferencyjne i skansen ściągający gnanych sentymentem fanów. Dochodowym biznesem i – dodajmy – sztandarowym dowodem na autoreferencyjność kultury popularnej.

Fabuła mieszała się z rzeczywistością, Larry Hagman stał się rozpoznawalnym na całym świecie megacelebrytą, ikoną na skalę Beatelsów czy Darth Vadera. Tak jak na ranczu Southfork nie da się rozgraniczyć życia rodziny Duncanów od rodziny Ewingów, tak trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w golfa z magnatami naftowymi i tuzami Hollywood grywał Larry Hagman, czy J.R. Ewing.

Nie da się dziś odwiedzić Dallas bez dźwięczącej w głowie muzyczki z serialu. Nie da się pomyśleć o teksańskich magnatach naftowych inaczej niż przez pryzmat wizerunku J.R.’a. Trochę zbyt komicznie uśmiechniętego, w hiper-kowbojskim kapeluszu, skonstruowanego według zasady „bigger than life” – nadmiarowego, a przez to popkulturowego do granic.

W 2012 r. TNT zaczęło, również w Southfork Ranch, kręcić kontynuację „Dallas”, z młodym pokoleniem Ewingów w roli głównej. Teraz to już nie będzie to samo.

Prawie jak „The Killing”

Niepokojąca muzyka, zimnobłękitne barwy i rozmyte światła miasta w deszczu – czołówka nowej produkcji Dwójki, serialu „Paradoks” z Bogusławem Lindą w roli głównej, przyjemnie i świadomie chciała nawiązać do czołówki jednego z najwybitniejszych seriali kryminalnych wszech czasów. Dużo sobie obiecywałem (wbrew wszelkim doświadczeniom) po „Paradoksie”. Bo zapowiedzi brzmiały nieźle: że wzorce skandynawskie, że konwencja budowana na modelu twardego gliny z dylematem między prawem a sprawiedliwością, że Linda pięknie się zestarzał i wraca do swojego klasycznego emploi.
Leitmotiv serialu zaplanowano prosto a skutecznie: oto nicią przewodnią będzie śledztwo wewnętrzne w sprawie naruszania procedur przez insp. Marka Kaszowskiego (Linda), a przesłuchania (czy raczej: rozpytania, by być ścisłym) dokonywane przez rozkosznie upierdliwą podkom. Joannę Majewską (Anna Grycewicz) staną się pretekstem do snucia fabuł kryminalnych składających się na poszczególne odcinki. Nietrudno zgadnąć, że to właśnie naruszanie procedur będzie mechanizmem napędowym fabuł, a zarazem motywem zjednującym nam głównego bohatera: oto prawdziwy glina – twardy a wrażliwy, gdzieś mający procedury podkom. Majewskiej, gdy trzeba tłukący głową bogatego gogusia o blat zabytkowej komody, jeśli tylko ma to komuś uratować życie. W każdym z nas coś drga i coś się rwie, gdy Linda tak pięknie przyciska służbową broń do skroni dzianego sukingada, którego ktoś w imieniu praworządnego i pokój miłującego społeczeństwa musi zmiękczyć, żeby wzniósł się ponad swoje prawa obywatelskie i współpracował.
Z jednej strony jestem jakoś osobiście wdzięczny scenarzystom, że postanowili traktować odcinki jako całostki, bo po dwóch sezonach „The Killing” moje nerwy są już poważnie zszargane. Z drugiej jednak strony jest poważny problem. Otóż żeby opowiedzieć dobrą fabułę kryminalną w godzinnym odcinku, a co ważniejsze – żeby opowiedzieć ją przy pomocy retrospektywy (jak wynika z konwencji „odgrzebywania starych śledztw”) trzeba mieć cholerny talent. Wiadomo: najtrudniej pisze się teksty najkrótsze. Niestety, scenarzyści „Paradoksu” przynajmniej w pierwszym odcinku tego talentu nie przejawili. Najpierw nie wiadomo nic, a potem od razu wszystko. Nie ma momentu zawahania widza: „a może to on?”. Autorzy scenariusza chcieli się posłużyć inwersją, opowiadać śledztwo retrospektywnie. Taka struktura jest wyjątkowo trudna. Wiadomo, że opowiadający przeżyje, co psuje suspens. Poza tym, w takim podejściu trzeba zrobić istotę sprawy z detali, drobiazgów w śledztwie, o którym wiemy już, jak się zakończy. Inaczej wszystko od razu wiadomo i nie ma napięcia.
A napięcia nie da się substytuować scenami zmęczonego Lindy jadącego nocą przez Warszawę (swoją drogą, jak to miasto wygląda! Wystarczy wyłączyć światło i fotografować z bardzo daleka, a Warszawa nagle zaczyna przypominać europejską metropolię). Oczywiście, zapewne jest tak, że prawdziwy wątek kryminalny dopiero się nam objawi, że wszystko kryje się w tajemniczej „tej sprawie”, do której tak naprawdę została posłana podkom. Majewska, ale to nie wystarczy, by serial był dobry. Zwłaszcza, że niepokoją mnie te powtarzające się raz za razem wyraziste momenty, w których scenarzysta macha do mnie i podskakując, wykrzykuje: „patrz, patrz, zwróć uwagę na to!”. We wspomnianym „The Killing” każda przesłanka pojawiała się li tylko jako delikatna sugestia, a od pierwszych minut serialu napięcie panowało takie, że telewizor pachniał ozonem. Starego dobrego pytania „kto zabił” nie da się zastąpić wątpliwym psychologizowaniem.
Greg Zgliński (Boże, facet naprawdę nazywa się jak pierwszorzędny bohater postchandlerowskiego kryminału!), reżyserując pierwszy odcinek, odwalił kawał dobrej roboty. Bohaterowie nie fałszowali: zdania brzmiały z grubsza jak wypowiadane w życiu, a nie jak na szkolnej akademii, a to już w polskim serialu bardzo dużo. Aktorów prowadził tak, że wyglądali jakby grali, a nie odwalali serialową chałturę. To już naprawdę wielkie osiągnięcie. Momentami udawało się wprowadzać momenty zabawnego, ale nie nachalnego dystansu (gdy zniecierpliwiony Kaszowski/Linda rzuca „Lecę, mordercy grasują”). A co najważniejsze – udało się w pierwszym odcinku dokonać ekspozycji kilku fajnych, krwistych, niewionących papierem postaci, co jak na polski serial stanowi już osiągnięcie równe wejściu do ćwierćfinałów Euro 2012.
Uprzejmie proszę tego nie zawalić. Będę oglądał. Od dawna nie miałem przyjemnego poczucia, że wreszcie wiem, na co idą pieniądze z mojego abonamentu. Chociaż zaraz, zaraz, przecież ten serial TVP2 sponsoruje telewizja N grupy ITI…

The Killing – tylko i aż zbrodnia

Serial “The Killing” z jednej strony wpisuje się w obserwowalny nurt serialomanii wielkich sieci telewizyjnych, a z drugiej – idzie zupełnie pod prąd tego nurtu. Z jednej strony wychodzi naprzeciw zainteresowaniom kryminałem typu skandynawskiego (zaangażowanym politycznie, społecznie i obyczajowo, minimalistycznym w środkach, ale stawiającym ważkie pytania w treści), a z drugiej strony – jest od początku do końca amerykański. Ale po kolei…
“The Killing” to serial kryminalny. Mamy więc tutaj obowiązkowo trupa (młodej dziewczyny, Rosie Larsen), śledczych (duet najgorzej ubranej detektyw od czasu “Fargo” – Sarah Linden oraz najgorzej ubranego detektywa od czasu “Porucznika Columbo” – Stephena Holdera) oraz całą gamę podejrzanych, uwikłanych, posądzonych. Do tego tło deszczowego, szarego i zabetonowanego Seattle. Niby nic. Ale te 13 odcinków kryminalnego śledztwa wciąga na wielu poziomach. Od samej kryminalnej fabuły po przeżycia bohaterów pierwszoplanowych i pobocznych. Co jest takiego wyjątkowego w tym serialu, że porusza on dużo mocniej, niż niejeden krwawy horror czy brutalny film o seryjnym zabójcy?
Zacznijmy od samej sytuacji nakreślonej w serialu i kondycji jego bohaterów. Wydarza się morderstwo. Ginie szczęśliwa i spokojna nastolatka, Rosie Larsen. W “normalnych” kryminałach sam fakt dokonania morderstwa jest pretekstem do ekscytującego i pasjonującego śledztwa, które przypomina rozwiązywanie misternej szarady, grę z mordercą o skomplikowanych zasadach. Zwłoki zaś stanowią komunikat, tekst do rozszyfrowania. To nie czyjaś bliska osoba, ktoś, kto żył swoim życiem, ale odczłowieczone, sprowadzone do funkcji przedmiotu “ciało”.  Tutaj morderstwo potraktowane zostało z przekonującym realizmem. Zbrodnia jest tym, czym jest – nie szaradą, nie zagadką, nie pretekstem do świetnej śledczej zabawy, ale traumą, tragedią, która dotyka wszystkich uwikłanych w nią ludzi, katastrofą, która czyni wyrwę w świecie wcale nie tak łatwą do zasypania. Poznajemy więc całą rodzinę Rosie, ojca o ciemnej przeszłości, matkę spędzającą czas w domu, dwóch młodszych braci, ciotkę, która się nimi opiekuje i przyjaciela-wspólnika rodziny. Poznajemy jej znajomych – przyjaciółkę, byłego chłopaka, nauczyciela. Większość tych głównych i pobocznych bohaterów to barwne, krwiste, wielowymiarowe postacie, których emocje i przeżycia śledzimy z zainteresowaniem, bo ich los zaczął nas obchodzić. Równolegle toczy się wątek polityczny, wyborów burmistrza Seattle, a sprawa Rosie znacząco wpływa na ich przebieg. Oni wszyscy zostają przez to, co się stało z Rosie głęboko dotknięci. Ich życie już nigdy nie będzie takie samo, nie zaznają spokoju nawet wtedy, kiedy prawda (ale czy cała?) o Rosie wyjdzie na jaw.
Morderstwo zaburza funkcjonowanie skupionego wokół nastolatki świata, burzy jego harmonię, wyciąga na światło dzienne emocje i przeżycia, które do tej pory pozostawały ukryte gdzieś głęboko w cieniu. W obliczu zbrodni wyświechtane frazesy, które często powtarza się w takich sytuacjach tracą sens. Po pierwsze, że “czas leczy rany” – z czasem w rodzinie Larsenów dzieje się coraz gorzej. Po etapie wspólnego “trzymania się” następuje powolny rozpad rodziny, w której różne reakcje na traumę sprawiają, że jej członkowie mijają się w komunikacji, ranią siebie nawzajem, stawiają sobie nierealne oczekiwania i systematycznie oddalają od siebie. Następnie – że “prawda nas wyzwoli”. Jak łatwo wziąć półprawdę lub ćwierćprawdę za prawdę i jak łatwo zniszczyć nią człowieka, czego dowodzi historia nauczyciela, w którego niewinność zwątpili wszyscy, nawet jego ciężarna żona, a który tak naprawdę działał z bardzo szlachetnych pobudek. Bennet Ahmed – czarny, do tego muzułmanin – zostaje kozłem ofiarnym mediów, odwracają się od niego inni nauczyciele i uczniowie, chociaż nie przedstawiono mu żadnych zarzutów. Na koniec zostaje pobity do nieprzytomności przez ojca Rosie i ledwo uchodzi z życiem. Rodzice Rosie nie są też gotowi na prawdę o córce, która – okazuje się – wcale nie była taką grzeczną dziewczynką, za jaką brali ją jej bliscy. Sytuacja graniczna, jaką jest śmierć córki, stawia ich także przed ważnymi pytaniami na temat ich własnego życia, wzajemnych relacji, planów na przyszłość i oceny przeszłości. Każdy skrywa gdzieś głęboko jakiś bolesny sekret, zawiedzione nadzieje, niespełnione aspiracje, większe lub mniejsze kłamstwo. A prawda tylko gmatwa sprawę i tak naprawdę nikomu nie jest na rękę.
Serial demitologizuje też pracę policji i policyjne śledztwo. W popkulturze śledztwo policyjne mające na celu odnalezienie i schwytanie sprawcy przestępstwa występuje w roli rytuału przywracającego świat do porządku. Szamanami tego rytuału są różne postacie z repozytorium policyjnych archetypów – detektywi, profilerzy, technicy, lekarz sądowy, koroner.
Dla przykładu – warto prześledzić symboliczne i semantyczne przemiany “przedmiotu zbrodni”, czyli najogólniej mówiąc “denata” lub “denatki”. Człowiek za życia jest osobą, to on lub ona, ma imię, nazwisko, jest w całym tego słowa znaczeniu podmiotem. Po śmierci – w policyjnym języku kryminału status podmiotowy zostaje zastąpiony przez nieokreślony, przedmiotowy, nijaki status “ciała” (Kto znalazł ciało? Ciało było ukryte w…). Słowem z zupełnie innego porządku jest “trup”. Trup – w przeciwieństwie do “ciała” nie traci swojej podmiotowości. Trup to “on”, nie “to”. Trup to jakiś ciemny, niebezpieczny byt ze świata horrorów, coś co nie jest do końca martwe, co działa, zagraża, przekracza granice między życiem a śmiercią (a więc klasyczne tabu). Nic dziwnego, że najczęstszym związkiem frazeologicznym, w jaki w popkulturze wchodzi słowo “trup” jest “żywy trup” (undead) – byt paradoksalny, oksymoroniczny, konotujący opętanie przez ciemne siły, przejęcie władzy nad bezwolnym ciałem przez jakieś tajemnicze, niewytłumaczalne, ale niebezpieczne życie. W kryminale następny etap o silnie rytualnym charakterze to sekcja zwłok. Sam związek frazeologiczny “sekcja zwłok” zaznacza kolejną zmianę statusu. Sekcja – czyli rozłożenie na czynniki pierwsze, rozmontowanie pewnej całości na elementy, zniszczenie integralności bezosobowego już przecież “ciała”. W trakcie sekcji ciało zostaje poddane analizie (rozczłonkowaniu), zdradza swoje tajemnice, odkrywa głęboko skrywane sekrety. To, co pozostaje – to “zwłoki”, ciekawy rzeczownik w liczbie mnogiej, sugerujący jakąś amorficzną wielość, rozkład, podział na trudne do uchwycenia, ale rozłączne przecież elementy, które już nie tworzą żadnej całości. Na stole sekcyjnym następuje więc rytualna zmiana statusu – od ciała do zwłok, ostatnie stadium przed ostatecznym rytuałem przejścia – pogrzebem.
W serialu “The Killing” mamy jednak wrażenie, że śledztwo tylko pogarsza sprawę. Policjanci chcą dobrze, ale ich działania, czy to przez brak, czy też przez nadmiar profesjonalizmu mają nie raz katastrofalne skutki. Zrozpaczona rodzina Rosie oczekuje sprawiedliwości, a otrzymuje w zamian kolejne białe kłamstwa i obietnice bez pokrycia. Przez niezamknięte drzwi rodzice widzą zdjęcia swojej zamordowanej córki potraktowanej właśnie jak “ciało”, a potem zdjęcia te wyciekają do mediów. W końcu ojciec Rosie bierze sprawy w swoje ręce, co jest tylko następną tragiczną pomyłką. Policjanci tracą swoje supermoce przywracania świata do porządku, a każdy zwrot akcji w śledztwie przynosi tylko nowe kłopoty. Im bliżej prawdy, tym mroczniej, na końcu tego tunelu nie ma zaś światła, wyzwolenia, przepracowania traumy, integracji. Jest tylko jeszcze większa trauma, większy mrok. Finał – nieoczywisty, nieprzekonujący – nie rozwiązuje postawionych pytań, ale stawia następne. Nikt nie przyznaje się do winy, nie wyjawia w ostatniej scenie swojego “evil plan”, by dać się potem odprowadzić w kajdankach do radiowozu. Jedne dowody są poszlakowe, inne sfabrykowane, a prawdziwe motywacje ofiar i sprawców wciąż pozostają niejasne. Nikt nie będzie żył długo i szczęśliwie, świat nie powróci na utarte koleiny.
Wróćmy do policjantów-detektywów. W popkulturze posiadają oni zwykle nadnaturalne supermoce przenikliwego myślenia, kojarzenia faktów, rzadko kiedy się mylą, intuicja też ich zwykle nie zawodzi, nie muszą jeść ani spać, stoją ponad prawem, a często dysponują również godną podziwu sprawnością fizyczną (mężczyźni) bądź nieprzeciętną urodą (kobiety). Policjantom, “aniołom sprawiedliwości” przydana jest moralna wyższość, prawo do osądzania, ustanawiania porządku w miejsce chaosu, wymierzania sprawiedliwości. W imię tejże sprawiedliwości mają moralne prawo naginać zasady, obchodzić prawo, byle tylko z uzasadnionych pobudek. Tu jest inaczej – Linden i Holder to para dobrych, ale też popełniających błędy i dających się zapędzić w kozi róg, gliniarzy. Ich śledztwo to nie ciąg olśnień i błyskotliwych dedukcji, ale ciężka praca, polegająca na przepytywaniu niechętnych i plączących się w zeznaniach świadków, wystawaniu za winklem, bezskutecznym proszeniem się o nakaz. Ich błędy wiele kosztują – nie tylko ich samych, ale przede wszystkim osoby, które przez te błędy zostają posądzone lub uwikłane. Ich śledztwo to nie świetna zabawa, pasjonujący pościg za mordercą w imię moralnej słuszności, barwny teledysk zmontowany z pościgów i strzelanin z “superheroes” w mundurach w rolach głównych, ale nieraz nudny, nużący, obciążający psychicznie obowiązek, który komplikuje im ich życie osobiste i wystawia na traumę i niebezpieczeństwo. To także – w sensie dosłownym – igranie ze śmiercią i z ludzką naturą. Każde z nich – i Linden, i Holder – ma w sobie skazę. To bynajmniej nie herosi ze spluwą, ale raczej życiowi rozbitkowie, którzy zmagać się muszą nie tylko ze śledztwem, ale i z własnymi emocjami. Są przy tym niebanalni i prawdziwi.
“The Killing” – serial tak bardzo odstający od fajerwerków dekoracji i efektów specjalnych, do jakich przyzwyczaiły nas wielkie sieci telewizyjne, skromny i oszczędny w formie, można powiedzieć przywraca wysmakowany psychologicznie, rzetelny kryminał do łask amerykańskiej widowni telewizyjnej. Rozsmakowany w pulpie, przyzwyczajony do teledyskowego montażu i hektolitrów krwi lejącej się z ekranu widz zza ocenu przyjął ten powrót do źródeł gatunku (który wydał przecież w Stanach takich klasyków jak Raymond Chandler) z entuzjazmem. My, popkulturalni – wychowani na amerykańskich serialach kryminalnych kupowanych na potęgę we wczesnych latach dziewięćdziesiątych chyba przez wszystkie (cztery) stacje telewizyjne w Polsce – również kupujemy ten amerykański produkt. Porównać go można bardziej do krwistego (ale nie krwawego) steka, niż do bułowatego hamburgera.