Sto lat! – dokładnie tyle minęło dziś od dnia urodzin Julii Child, ikony telewizyjnego gotowania, kobiety, która nauczyła Amerykę co nieco na temat francuskiej, czyli kanonicznej, kuchni. Julia Child – tyran gotowania, bogini garów, instancja absolutna, do której odwoływały się do niedawna pokolenia gotujących celebrytów. Postać zwalistej, apodyktycznej, sangwinicznej baleriny kuchni na długo wyznaczyła kanony telewizyjnego gotowania.
Jeszcze do niedawna nam to wystarczało: umieszczony za kuchennym blatem gotujący celebryta – sypiący anegdotami, komentujący własne poczynania, silny własną charyzmą, panujący nad powstającym dziełem. Szybko się jednak okazało, że kanon wyznaczony przez Julię Child: kanon, w ramach którego liczyło się, parafrazując tytuł jej słynnej książki, Mastering the Art of Cooking, szybko przestało wystarczać. Okazało się, że by być atrakcyjnym, gotujący celebryta musi jeszcze do tego przeżyć zapierające dech w piersiach doświadczenie, zjeść pająka, skoczyć na bungee i w trakcie skoku spożyć spaghetti, stać się poganiaczem niewolników we wzorowanej na Big Brotherze kuchni… Gotowanie zostało włączone w popkulturowy trend współzawodnictwa – jak wiele innych aktywności ludzkich, i ono zostało wpisane w porządek igrzysk. Nie wystarczy już, że wskutek starań Julii Child otrzymujemy doskonale przyrządzonego homara, że ów homar wyznacza kanon. Nie, ów homar powinien zostać przyrządzony przynajmniej przez stado doprowadzonych na skraj histerii uczestników programu, w którym muszą oni pokonać wrażych wrogów, sprostać wymaganiom demonicznego mistrza, przekroczyć samych siebie itp., itd.
Serie takie, jak „Piekielna kuchnia” Gordona Ramsaya czy wkraczający ostatnio do Polski „Masterchef” drastycznie zmieniły sens telewizyjnego gotowania w stylu Julii Child: to nie gotowanie jest istotą telewizyjnego show, nie chodzi już o doświadczanie prostych i radosnych wrażeń sensorycznych, o uczenie się sposobów przyrządzania kanonicznych dań. Ta formuła szybko się w popkulturze wyczerpała. I – by móc dalej konsumować telewizyjne gotowanie – trzeba ją było wyciągnąć na kolejny poziom, wpisać w porządek telewizyjnego współzawodnictwa.
To tak, jakby Julię Child powołać do wojska. Kazać jej gotować w rytm przysiadów, pompek, pokonywania pola minowego, a wszystko z uśmiechem. Oglądanie programów Gordona Ramsaya nie niesie już nic z radości gotowania. Gotowanie staje się walką, torem przeszkód, areną dominacji i upokarzania przegranych ku uciesze tłuszczy na arenach: nie umiesz przyrządzić przegrzebków? You’re not good enough, you piece of shit!
Podoba się wam?
Jeśli kręcicie w tym momencie głowami i chcecie wpisać w komentarzach pod tym postem, że przesadzam, to popatrzcie chociażby, co się stało z cyklem programów Roberta Makłowicza: kiedy ostatnio ów arbiter elegancji telewizyjnego gotowania coś ugotował? Otóż nie: w swoich programach śpiewa, tańczy, recytuje, staje na głowie – ale gotuje tylko w ostateczności. Bo już nie gotowanie na ekranie bawi gawiedź. Gawiedź chce zobaczyć, kto lepiej, na jednej nodze, w rytm tętniącego podkładu muzycznego, w ramach wyreżyserowanej, pretensjonalnej dramaturgii, z przewidywalnymi przebitkami, z łzawymi autokomentarzami z offu, przyrządzi foie gras, kto sprosta wymogom gwiazdki Micheline.
Ekscytowaliśmy się niedawno, widząc billboardy tajemniczo obwieszczające pojedynek „Pascal kontra Okrasa”. Czyżby nowy polski format telewizyjny? Czyżby nadwiślańska odpowiedź na „Piekielną kuchnię Gordona Ramsaya”? Okazało się, że to – skądinąd szalenie udana – kampania reklamowa Lidla.
(Nota bene, Lidl zabłysnął swoimi kampaniami w sektorze FMCG: podręczniki reklamy mówią, że szybko zbywalne dobra spożywcze należy reklamować uparcie powtarzając ich cenę i dostępność? No to przesuńmy tę zasadę do absurdu i zatrudnijmy do tego Kowalewskiego, nawiązując do kultowego cyklu radiowego z Panem Sułkiem, teraz powtarzającym jak najęty, że banany za 4,99. Brawo!).
Do niedawna z sukcesami gotujący na ekranie Pascal (tylko na miłość boską, jak ten utalentowany szef kuchni dał się wkręcić w product placement, w ramach którego sypał do każdego swojego dania chemiczne „kośteśki smaku”???), żeby sprostać przesunięciu w trendzie kulinarnych show, musiał wyruszyć w podróż na daleki Wschód (i dzięki Bogu, naśladuje raczej niezrównanego Ricka Steina, a nie showmańskiego i żenującego Ramsaya). Okrasa zniknął z ramówki telewizji publicznej, chociaż jego cykl „Smaki czasu” był kapitalny: bezpretensjonalny, lekki, w odpowiedniej dawce nostalgiczny, kreatywny.
Obaj musieli się odnaleźć w kampanii reklamowej, nawiązującej – powtórzmy: na szczęście z wdziękiem i dystansem – do mainstreamu brutalnego popkulturowego trendu.
A mnie się marzy cykl kulinarny, w którym mistrzowie kuchni nie mierzyliby się z wymaganiami nouvelle cuisine, nie próbowaliby się wstrzelić w gusta arbitrów Micheline, nie habilitowaliby się nad prezentacją i dekoracją. Marzy mi się cykl kulinarny, w którym na przykład zrekrutowani do programu w stylu „Masterchef” faceci próbowaliby sprostać codziennemu wysiłkowi kobiet w kuchni, które z dnia na dzień muszą zrobić obiad dla męża i dzieci na jutro, przygotowując się równocześnie do pracy, ogarniając dom, czytając dzieciom bajki na dobranoc, sprzątając kibel i tak dalej. Marzy mi się program, którego uczestnicy mieliby przygotować wymarzony – a przy tym zdrowy i pożywny – obiad dla dzieciaków w przedszkolu, dla mieszkańców domu samotnej matki, dostarczyć odrobinę kulinarnej radości pensjonariuszom domu pomocy społecznej, kulinarnymi staraniami przywołać wzruszenie na twarzach mieszkańców przytuliska dla bezdomnych. Marzy mi się program, którego uczestnicy nauczyliby księży, jak sobie przyrządzić prosty obiad, odciążając tym samym parafialne panie kucharki.
Jamie Oliver, swoim cyklem „Ministry of Food” pokazał, że gotowanie nie musi, wpadając w koleiny popkulturowych trendów, degenerować do poziomu igrzysk dla gawiedzi. Że może, zachowując cechy udanego show, pełnić ważną misję, nie tracąc tym samym waloru telewizyjnej atrakcyjności. Że może próbować zmieniać nasze utarte przyzwyczajenia, dyskryminujące stereotypy, i jeszcze nas cieszyć. Panem et circenses w jednym. Wystarczy nie iść na łatwiznę.
Ciekawe, czy gdyby Julia Child żyła (zmarła 13 sierpnia 2004 r.), kibicowałaby Ramsayowi czy Oliverowi?