Archiwum miesiąca: wrzesień 2009

Cantobiografia JP2

Jedna z teorii kultury popularnej zwykła uważać, że powstaje ona przez przetworzenie, uproszczenie i strywializowanie kultury wysokiej. Nie lubię i nie podzielam takiego podejścia – brzydko pachnie elitaryzmem, poczuciem, że oto my jesteśmy lepsi, a ta cała popkultura jest fuj. Co więcej, popełnia ona metodologiczny grzech pierworodny: zakłada ocenę utworów kultury popularnej jako jakościowo gorszych niż utwory kultury wysokiej. A takie podejście z góry odrzuca neutralność ocen.
Dlaczego więc nagle czuję dużą dozę sympatii do tej teorii, gdy słucham utworów Piotra Rubika?

O tym, jak działa „hucpa Rubika” pisał wyczerpująco na łamach „Tygodnika Powszechnego” Andrzej Chłopecki. Równolegle z rozkwitem kariery Rubika kwitnie także kontestacja Rubika – emanująca nie tylko recenzjami, ale też generatorami kantat, czy wręcz porzekadłami: „klaskać u Rubika” weszło na dobre do języka jako synonim absolutnej żenady.

A jednak fenomen Rubika działa. 2 października wejdzie do sprzedaży jego najnowsze dzieło: „Santo subito – cantobiografia JP2”.
Jeśli ktoś się zastanawiał, jaki będzie kolejny etap rozwoju muzyki po kantacie rubikowskiej, teraz już wie: cantobiografia.

Obszerny, bo ponad dziesięciominutowy trailer cantobiografii JP2 można obejrzeć na YouTube:

Wstawiam tylko zrzut ekranu, ale żeby obejrzeć klip trzeba kliknąć tutaj, ponieważ technologia Największego Portalu w Polsce, który wybudował ostatnio Najnowocześniejszą Serwerownię w Polsce, nie pozwala na tak elementarne w systemach blogowych rzeczy, jak wstawianie kodu. W tym punkcie Onet klaszcze…

Ale do rzeczy. Na czym polega zjawisko Rubik? W jaki sposób udało się mu zmusić do klaskania u siebie artystę-tekściarza tej miary, co Jacek Cygan? Artystę, który stworzył tak wybitne teksty piosenek, jak śpiewane przez Edytę Geppert „Jaka róża, taki cierń”?
Jako się rzekło na początku, nie chcę dołączać do chóru elitarystów twierdzących, że Rubik jest fuj – z założenia. Trudno odmówić walorów szlagieru utworom takim, jak „Niech mówią, że to nie jest miłość” (to ten z przysłowiowym klaskaniem). Dlaczego miałbym na siłę powtarzać, że utwór ten jest fuj, skoro – mimo szczerych chęci – nie potrafiłbym tego dobrze uzasadnić?”. Również w cantobiografii znajdziemy obiecujące nutki, jak np. w piosence (pieśni? arii?) „Miłość cierpliwa jest, lecz i niecierpliwa”. Dlaczego jednak bolą mnie zęby?
Na początek posłuchajmy słów autorstwa Jacka Cygana.

 

Teatr, teatr, teatr się otwiera,
Słowo tworzy, tworzy bohatera…
Teatr, teatr, teatr Karola, gimnazjalista w pierwszych swych rolach

 

– z orkiestrowym tutti, z chórem wykonującym ruchy jak w przedszkolnych „piosenkach z pokazywaniem”, zaczynamy podróż przez biografię Jana Pawła II. Potem jest tylko ciekawiej:

 

Na szlaku, w kajaku, na łące wśród maków
Jest ołtarz polowy zrobiony na pniaku…
Rodzinka Wujka Karola
Złączona nieziemską siłą
Złemu światu mówi „hola”
Człowiek żyje przez miłość

 

Aż wreszcie:

 

A kiedy czarny dym nad bazyliką bezchmurne niebo wciąż ozłacał
Czy coś przeczuwał, widząc swe nazwisko pośród dostojnych kandydatów
Czy w głębi duszy się spodziewał tego – bo przecież miał być papież włoski
Gdy słyszał głos prymasa Wyszyńskiego: „gdy cię wybiorą musisz przyjąć – dla Pooolski”

by na koniec usłyszeć:

 

Santo, Santo Santo, na tę chwilę czekał świat
Santo Santo Santo, ukochany papież nasz

 

Nie trzeba być docentem literaturoznawstwa, żeby usłyszeć, co się tu święci. Nie, rzecz nie w tym, że popkultura to nie poezja. Bynajmniej. W wielu przypadkach wolę znakomite teksty klasyfikowane jako popkulturowe niż niejeden sztucznie artystowski, pozornie wysublimowany utwór poetycki. Tutaj jednak mamy do czynienia z infantylizmem czystej wody. Cantobiografia opowiada o jednej z najwybitniejszych postaci naszych czasów – a czyni to słowami odpowiednimi dla przedszkolaka. Tekściarz nie wierzy najwyraźniej w kompetencje swojego odbiorcy, fundując mu tekst o natężeniu literackim kiepskiej kołysanki. Żal. Ale, na miłość boską, jak Rubik to robi, że każdego tekściarza doprowadza do grafomanii?

Teraz posłuchajmy muzyki. Znowu: elitarysta powiedziałby, że kultura popularna nieudolnie udaje kulturę wysoką. Nie dajmy się zwieść temu niesprawiedliwemu podziałowi. Wystarczy posłuchać choćby muzyki filmowej, żeby dowieść jego fałszywości. Kultura popularna ma prawo czerpać ze środków muzyki klasycznej i osiągać przy tym wybitne efekty. Rubik sięga – instaluje chór, orkiestrę, nazywa całość kantatą. Wszystko to jest jeszcze uprawnione. Jednak co się dzieje dalej? Każdy refren musi być podniosły, fraza za frazą podkreślane są majestatycznymi kotłami, dostojnymi waltorniami. Więcej, więcej, więcej. Rubik działa nadmiarem, przesadą, każąc wszystkim armatom walić bez ustanku, zamiast uciec się do strategii. Takie działanie jest właściwe dla kiczu. Owszem, nawet kicz może być środkiem artystycznym, by odwołać się choćby do Tarantino. Ale nie tutaj – wnioskując z miny dyrygującego całym przedsięwzięciem Rubika, można bez obaw postawić tezę, że twórca jest bezbrzeżnie zachwycony dziełem. Tak ma być. Więcej znaczy lepiej. Spróbujcie tę zasadę zastosować w kuchni – ból brzucha gwarantowany.

Mamy więc grafomanię tekściarza zestawioną z grafomanią kompozytora. Wszystko to na cześć postaci nazwanej – jakże popkulturowo – JP2. Nie mam pretensji o prostotę środków – proste środki, umiejętnie zastosowane, mogą budować wielkie wzruszenia i piękne narracje. Tu jednak mamy do czynienia z kiczem. Czarno-biała fotografia ślubna, mimo że sztampowa i nieoryginalna, może być źródłem ważnych emocji. Ale twórca decyduje się pomalować usta panny młodej na różowo, poszerzyć uśmiech pana młodego, otoczyć całość aniołkami, dodać złote tło, trochę trawy u dołu, jeszcze jakiś podpis fikuśnymi literkami, podkolorować rumieńce na twarzy… Że całość ma trafić do masowego odbiorcy, a ten jest z natury niewymagający? To obraźliwa logika, która towarzyszyła Jackowi Kurskiemu, gdy stwierdził, że „ciemny lud to kupi”.
Sam Rubik wzrusza w tym wszystkim najbardziej. Rozanielony, wymachuje ramionami jak cepami, sugerując, że dyryguje. W rzeczywistości ilustruje gestami logikę kiczu: więcej, więcej, więcej, i żeby się wszystkim wydawało, że to sztuka. Najcelniej, choć nieświadomie, rzecz ujął użytkownik YouTube o nicku „Peterkruk”, broniąc Rubika przed krytykiem na forum pod klipem. Napisał: „Słuchaj krytyku muzyczny z wiedzą encyklopedyczną: Rubik dyryguje tak jak mu sie podoba”.
Potworne jest to, że Rubikowi tak się właśnie podoba. I przekonuje, że tak się właśnie wszystkim powinno podobać.

 

Odrzucając interpretację w kluczu elitarystycznym, zaproponowałem wytłumaczenie działalności Rubika za pomocą pojęcia kiczu. Cały czas mam jednak wrażenie, że bliższa prawdy jest teoria ekonomiczna: oto za pomocą postaci JP2 wciąż można trzepać kasę, i to kasę wielką. Nawołując „santo subito” ma się nadzieję, że zbiorowe emocje można szybko i skutecznie wydoić jak krowę.

 

Jan Paweł II słynął z poczucia humoru, ale w tym chyba nie ma nic zabawnego.

Operacja „Kino”

Rzadko się zdarza, że popkulturalni piszą, iż coś jest genialne. Cóż, nadeszła więc wiekopomna chwila. „Bękarty wojny” Quentina Tarantino to film genialny.

O tym filmie nie należy czytać. Nie należy słuchać, co mówią o nim jego twórcy (którzy czasem sami plączą się w zeznaniach). Należy ten film obejrzeć. Wystawić się na ten filmowo-społeczny eksperyment, dać się wciągnąć w jego pokrętny dyskurs, żeby na końcu dojść do szokujących w sumie wniosków. Ale od początku.

Gdy pierwszy raz usłyszałam o pomyśle Tarantino, żeby nakręcić film o komandzie żydowskich mścicieli robiących nazistom krwawą łaźnię, pomyślałam, że musi być szalony. Kiedy o „Bękartach” zaczęło być głośno, gdy pojawiły się trailery, wystraszyłam się jeszcze bardziej. Jak nasz główny ekspert od kiczu, wielki rozlewca keczupu poradzi sobie z tematem? Jak przejdzie przez moralne pole minowe, które wymaga finezji niemal zegarmistrza, nasz słoń w składzie porcelany? Pewnie będzie szył, jak zwykle, z prefabrykatów klasy B, obficie dekonstuując na prawo i lewo, ale czy nie wyjdzie z tego coś, co będzie potworne? Czy nie przekroczy cienkiej, czerwonej linii, za którą jest tylko groteskowy pastisz, niesmaczna kpina i bezcelowy nihilizm? Tarantino łudził. Sprzedawał nam po kawałku trailery zapowiadające krwawą jatkę, w której jakaś tam wojna jest tylko pretekstem do pokazywania kolejnych efektownych scen wypruwania flaków przy akompaniamencie muzyki z lat siedemdziesiątych. Mamił plakatami, na których Brad Pitt z wielkim nożem wysuwa szczękę do przodu. I stało się. Kino pełne chichoczących młodych ludzi rozsypujących popcorn. Pierwsze sceny, salwy śmiechu na tzw. „tekściorach”. A potem już było zupełnie inaczej.

Kto spodziewał się keczupu – ten się rozczaruje. W filmie Tarantino przemocy jest dużo mniej niż w przeciętnym filmie wojennym. Słynne „Bękarty” w akcji pojawiają się w zasadzie tylko raz, robią swoje przy pomocy kija bejsbolowego i ostrych narzędzi, i znikają z narracji. Urocze dłużyzny i mistrzowskie dialogi wciągają jednak bardziej, niż niejeden superdreszczowiec z superefektami specjalnymi w 3D (kto inny sprawi, że widz będzie przez 15 minut oglądał, wstrzymując oddech, czterech facetów i kobietę w knajpie, jak gadają o rzeczach pozornie nieistotnych?). Film na poziomie fabularnym ogląda się świetnie. 3 godziny mijają jak z bicza strzelił. Fabuła jest nieprzewidywalna, a postacie barwne i „z krwi i kości”, choć oczywiście poskładane po tarantinowsku z różnych klisz, konwencji i stereotypów. Oglądamy tu paradę stereotypowych Niemców – gburów z Gestapo w skórzanych płaszczach, wykształconych intelektualistów z SS, biegle władających czterema językami, chłopaka z sąsiedztwa, który przypadkiem zostaje bohaterem wojennym, odznaczonego za męstwo dumnego oficera ginącego bohatersko z rąk bestialskich oprawców. Jest i Hitler – groteskowy, wrzeszczący pokurcz, i Goebbels, mały i wredny. Są też alianci, popalający cygaro i mamroczący niezrozumiale Churchill, jest brytyjski as wywiadu, wykształcony przystojniak, który ginie zanim jeszcze wkroczy na dobre do akcji, są Bękarty – szybcy i wściekli, ale nierozgarnięci i niedouczeni. Z wszystkimi tymi na wskroś popkulturowymi postaciami Tarantino rozprawia się bezwzględnie, odziera z patosu pokazując bezlitośnie, jak bardzo właśnie na popkulturze zbudowane jest nasze wyobrażenie o wojnie. Wyjaskrawiając, ale bez przekraczania granicy pastiszu, pokazuje, jak absurdalne wydają się nasze mity, jak chwiejne cokoły bohaterów popkultury.

Ale mimo odważnej dekonstrukcji popkulturowego dyskursu o wojnie, ten film nie jest po to, żeby nam powiedzieć, jak było naprawdę.

Nie na darmo akcja, która wieńczy całą historię, nosi nazwę „Operacja kino”. Gwoli wyjaśnienia, wielką szansą aliantów jest atak na kino, w którym nazistowska wierchuszka obejrzy premierę filmu „Duma narodu”. W filmie młody bohater wojenny Frederick Zoller zagrał samego siebie, gdy z karabinu snajperskiego zabija ponad 300 wrogów. Premiera ma się odbyć w kinie prowadzonym przez ukrywającą się Żydówkę, w której zakochał się dzielny szeregowy-snajper. Ma ona dla swoich gości niespodziankę. Ale nie uprzedzajmy, co się stanie. Finałowe sceny to fascynujące widowisko. Kino w kinie. Kino zapętla się na kilku poziomach. Sala kinowa pełna nazistów wygląda, jak sala kinowa, w której sami siedzimy. Frederick z zażenowaniem ogląda na ekranie samego siebie, jak strzela z zaciętą miną, nagradzany huraganowymi brawami. Filmową masakrę (tu Tarantino rozprawia się nawet z samym sobą: „Dumę narodu”, której akcja polega na likwidowaniu efektownymi snajperskimi strzałami kolejnych wrogów Rzeszy, mógłby spokojnie nakręcić Tarantino, to jego estetyka) ogląda, zaśmiewając się do rozpuku, Hitler. Potem rozpętuje się piekło, patrzymy jak młody Żyd z komanda Bękartów strzela całą serią do samego Hitlera, a potem w tłum, my zaś zaśmiewamy się z tego dokładnie tak samo, jak wcześniej Hitler i cała nazistowska wierchuszka naśmiewali się z ginących na ekranie wrogów. Niepokojące? Nawet bardzo.

Na uwagę w „Bękartach” zasługuje aktorski pojedynek między Bradem Pittem – porucznikiem Aldo Raine, a Christophem Waltzem, czyli pułkownikiem Hansem Landą. Aldo Raine to (nie)typowy Amerykanin (a przynajmniej Amerykanin z filmów wojennych). Jest głupkowaty, mówi z koszmarnym akcentem, jest prosty jak budowa cepa, wymyśla Niemcom od kapuścianych sznycli i wycina im nożem swastyki na czołach. Bo Aldo Raine chce, żeby nazistę zawsze można było rozpoznać, nawet gdy zrzuci swój mundur i będzie próbował żyć dalej. Dla niego nazista pozostanie nazistą. Dla niego to proste. Dygresja: w kinie nie zawsze jest to proste, jak chociażby w filmie „Walkiria”, po obejrzeniu którego ma się wrażenie, że Niemcy, gdyby nie ten okropny Hitler, pewnie walczyliby w II wojnie światowej po stronie aliantów; ale cóż, nie wyszło, mimo dobrych chęci.

Landa zaś to nietypowy nazista. Wygląda i mówi jak dobry wujek, pałaszuje strudel (z bitą śmietaną), popija mleko, pali monstrualnych rozmiarów fajkę i opowiada pokrętne przypowieści. Ale Landa jest niebezpieczniejszy niż wszyscy stereotypowi naziści w czarnych płaszczach i odprasowanych mundurach razem wzięci. Dlaczego? Bo jest mistrzem manipulacji, którego ofiary, nie wiedząc nawet kiedy, robiły wszystko, czego chciał. I to same z siebie, bez żadnej przemocy. Landa jest też niebezpieczny z ważniejszego powodu: bo bardzo się tę postać lubi.

Tarantino dosłownie i w przenośni wysadził kino w powietrze. W tym filmie kino wojenne spłonęło razem z kinem Shoshanny Dreyfus, której szaleńczy śmiech projektor rzuca na dym nawet wtedy, gdy spłonął już ekran. W filmie Tarantino Hitler, Goebbels i inny prominentni naziści giną, wojna się kończy, ale to przecież nie ma znaczenia. Bo to właśnie jest kino. W nim nie chodzi o prawdę.

Kino pokazuje nam to, co chcemy zobaczyć.

Prawie jak Braveheart

„Janosik. Prawdziwa historia” to mógł być polski „Braveheart”. I miał wszelkie warunki, żeby nim być. No bo mamy tu góry moje góry (ładne), hej bystrą wodę (ładną), góralszczyznę (ładną), dekoracje i kostiumy (ładne) i samego Janosika (ładnego, nawet bardzo). Zabrakło dwóch rzeczy: fabuły i sensu.
I dlatego w tym przypadku prawie robi wielką różnicę.

Aż żal człowieka bierze, jak potwornie brak historii w tej „Prawdziwej Historii” potrafił zepsuć tak obiecujące połączenie dobrych aktorów (tych starych i sprawdzonych – jak bardzo dobry Żebrowski, grający jedyną relatywnie sensownie napisaną postać – jak i tych debiutujących), przekonujących (bo niecepeliowych) dekoracji i niezłych zdjęć. Tylko że niestety ci wszyscy aktorzy wśród tych wszystkich efektownych dekoracji błąkają się niezbornie, wygłaszając mądrości ludowe, bo – nie mają czego zagrać. Jeśli mielibyśmy sformułować swój główny zarzut wobec „Janosika”, to w skrócie nazwalibyśmy go ABS – Absolutny Brak Scenariusza.

Mamy więc naszego Janosika, chłopca z gór, który najpierw zostaje zbójnikiem, potem nim jest, jest, jest, a na końcu (uwaga: spoiler!) go zabijają. Tak w skrócie można streścić jego życie. Janosik, nieco odklejony, ale charyzmatyczny, dziwny i nieprzystosowany (to dobry punkt wyjścia, zwłaszcza jeśli reżyserki Agnieszka Holland i Kasia Adamik faktycznie chciały dokonać zapowiadanej dekonstrukcji postaci słynnego harnasia), snuje się po tych górach swoich górach, nad hej bystrą wodą, nie przeżywając żadnej przemiany, a jego losom nie towarzyszy żadna dramaturgia. Bo twórcy filmu wyżywają się w pobocznych, urwanych w połowie i porzuconych wątkach, zajmują się na chwilę jakąś drugo- albo i trzecioplanową postacią bez żadnego fabularnego znaczenia, dają się ponieść etnografii i krajoznawstwu. Tak, że w rzekomo prawdziwej historii Janosika, samego Janosika jest najmniej. A szkoda, bo Václav Jiráček miał wszystko, żeby stać się Janosikiem z krwi i kości. I to tym idealnie się nadającym do dekonstrukcji figury zbudowanej przez slapstickowo-sentymentalnego Perepeczkę. Brakowało mu tylko (!) fabularnej dramaturgii, dającego się uchwycić łuku przemiany. On sobie po prostu jest.  Nie ma w nim ambiwalencji, nie ma dramatu, jest taki święty, co to nikogo nie zabił, nikogo nie skrzywdził, a na końcu się zakochał w kobiecie bez fabularnego znaczenia, ale to i tak już nic nie wnosi, bo go akurat zabili.

A mogło być naprawdę dobrze. Oto kapitanem zbójnickiej drużyny zostaje pastuch, ale pastuch ze skazą, z przeszłością, nadzwyczajnie bitny, silny, inteligentny. Nawet czytać umie. Tylko przemocy się brzydzi i nie chce zabierać ludziom wszystkiego. Taki zbójnik z wnętrzem. W pewnym momencie zaczyna się obiecująca sytuacja – oto ów kapitan zaczyna się rozzuchwalać, daje się ponieść pysze, własnej legendzie, staje się butny, podoba się sobie taki, jakim jest. I co? I nic. W następnej scenie Janosik znowu jest nijaki, reżyserki zapominają o nabudowywaniu dramaturgii postaci, najwyraźniej pochłonięte rekonstrukcją etnograficznej prawdy o ówczesnej góralszczyźnie.
Tu też była szansa na dobrą robotę. Dużo w „Janosiku” prób uchwycenia wierzeń i obrzędów ludowych. Tyle, że obrzędy te powinny być tłem do interakcji postaci. Ale nie. Mamy piękną sekwencję ceremoniału pogrzebowego. Czemu ona służy? Ano, pokazaniu ceremoniału pogrzebowego. Janosik siedzi i się gapi. Owszem, miał wtedy zapewne zrozumieć, że losem zbójnika jest śmierć. Ale w scenie tej widać dzieci w góralskich strojach, a nie dotarcie bohatera do punktu zwrotnego.

Magia – i znowu, na tle magiczno-metaforycznych sekwencji Janosik Jiráčka uśmiecha się tylko sympatycznie. Przyjdzie mu się spotkać z wilami, z Matką Boską, nawet z diabłem samym. Ale z punktu widzenia scenariusza spotkania te spływają po nim jak woda po kaczce, w najmniejszym stopniu nie wpływając na rozwój postaci.
W ostatniej scenie – kaźni Janosika – twórcy filmu przypominają sobie najwyraźniej, że film powinien o czymś jednak być. I zbójnik, wciągany na haku na szubienicę, zaczyna z wysokości swojej nieszczęsnej kondycji widzieć góry. Słońce. Niebo. Jego twarz się zmienia (nareszcie!!!). Już, już się wydaje, że mamy czytelne nawiązanie do zakończenia „Bravehearta”. Już, już czekamy, aż zbójnik wykrzyknie wreszcie w gwarze góralskiej „freedom!” (albo przynajmniej „hej, góry moje góry!”). Ale nie. Janosik zwisa sobie smętnie, na oczach anonimowego dziecka (w stroju ludowym). I to też mogłoby być jako takie zakończenie. Ale to jeszcze nie jest zakończenie, czeka nas jeszcze zakończenie zakończenia. I tak dalej.

Oglądając ten film ma się wrażenie, że jego poszczególne elementy po prostu nie mają ze sobą nic wspólnego. Pewne rzeczy dzieją się w zupełnym oderwaniu od innych, postacie postępują niekonsekwentnie, a czasem nijak nie da się powiedzieć, o co im chodziło i dlaczego ich wzajemne relacje są niejasne, nieracjonalne, pozbawione znaczenia i dramaturgii. Ogólnie panuje męczący chaos, dający wrażenie nudy (nawet pościgi i napady są tu nudne, bo nie ma w nich żadnego niebezpieczeństwa, żadnego napięcia). Nic się nie kumuluje, nic nie zmierza do jakiegoś celu, nic nie nabudowuje napięcia, nic się nie przełamuje, nie pęka. Od czasu do czasu, na osłodę, dostajemy trochę seksu, czyjeś gołe pośladki albo piersi (góralszyczna jest sexy), gdzieś poleje się krew, ale to też nie ma żadnego znaczenia, niczemu nie służy. Ma się wrażenie oglądania pełnometrażowej telenoweli, jakby film z góry był przygotowany do pocięcia na serial.

Początkowo widz próbuje połapać rozłażące się wątki, ale w momencie, gdy się orientuje, że żadnej fabuły nie będzie, ogarnia go frustracja. I zaczyna się zastanawiać – po co to wszystko? Co ci wszyscy górale maja mi do powiedzenia? I o czym, pieruna, jest ta cała historia? No bo chyba nie o wolności i cenie, jaką za nią trzeba zapłacić (a mogłoby tak być, gdyby ktoś zdecydował się pójść właśnie tym tropem). Albo nie o narodzinach i upadku legendy (tak też mogłoby być, gdyby reżyserki postanowiły śledzić losy powstawania i rozpadu drużyny Janosika, pokazać wzajemne relacje zbójników, zmieniające się w czasie i pod wpływem dziejących się wydarzeń, nakreślić, jak bycie legendą za życia upaja, alienuje i przytłacza). A tak zostaje tylko etnograficzny obrazek, statyczny, zamrożony, nieruchomy. I zamiast filmu na miarę Bravehearta mamy Panoramę Racławicką.

Oglądanie Panoramy Racławickiej przez dwie i pół godziny jest naprawdę męczące.

PS. A Zalew Czorsztyński powstał w latach 90. XX wieku.

O filmie „Janosik. Historia prawdziwa” czytaj także w serwisie film.onet.pl >>