Archiwum miesiąca: styczeń 2012

Upiór w Operze czyli globalna wioska 2.0

Onet.pl donosi, że w sieci kwitnie czarna magia. Zamawianie i zdejmowanie klątw przez internet stało się podobno “niszą rynkową” a w sprawie wypowiedział się nawet Kościół. Jeśli więc reklamy Google na twoim blogasku przestały przynosić dochód, na forum wybuchła epidemia trolli, ludzie przestali lajkować twoje posty na Facebooku, twoje maile lądują w spamie, ewentualnie uPadł ci iPad, to znaczy, że ktoś rzucił internetowy urok na ciebie i twój komputer lub urządzenie mobilne (albo gacopys nad nim przelecioł…). Może więc pora update’ować programy antywirusowe o ezoteryczne firewalle, powinna pojawić się aplikacja chroniąca twoją pocztę, listę kontaktów i konto na Facebooku (iNquisition na iOSa i e-xorcist na androida), a duże portale powinny ponownie przemyśleć kwestie bezpieczeństwa w kontekście stosujących voodoo hakerów i rzucających klątwy robotów. W Hogwarcie natomiast powinna powstać natychmiast pracownia komputerowa z dostępem do internetu. Aż włos się jeży na głowie, gdy pomyślimy o wszystkich tych elektronicznych maleficiach, które mogą nas spotkać w ciemnym lesie www, strach się bać i otwierać przeglądarkę (a nuż w Operze kryje się jakiś upiór?). Strasne niebios som wyroki, strasne, strasne som roboki…
Ale na poważnie – co to mówi o nas jako o użytkownikach sieci i stworzeniach popkulturowych? W latach sześćdziesiątych Marshall McLuhan wprowadził termin “globalna wioska”, który ilustrować miał funkcjonowanie ludzi w kontekście masowych mediów elektronicznych, które obalają ograniczenia czasu i przestrzeni w komunikacji. I od lat sześćdziesiątych pojęcie to jest szeroko dyskutowane. Czy sieć jest globalną wioską? Raczej globalnym miastem – komentowano. Miastem, które ma swoje autostrady, po których płyną terabajty danych, swoje galerie handlowe (jak Amazon chociażby), agory (fora portali internetowych i blogi), swoje dzielnice czerwonych latarni (pamiętamy słynną triadę Piwo internet Seks), uniwersytety (w rodzaju Wikipedii), multipleksy (serwisy VOD), ale i ciemne zaułki, o których wolelibyśmy nie wiedzieć (jak tajne fora neonazistów czy pedofilów). Tylko czy bycie użytkownikiem sieci od razu czyni z nas obywateli świata? Patrząc na urokliwy problem opisany powyżej, to chyba jednak coś z tą wioską jest na rzeczy…
Sieć zmienia nasze przeżywanie świata, nawyki i aktywności przenoszą się do sieci, w sieci zaspokajamy swoje potrzeby informacyjne, rozrywkowe i społeczne. Jednak cały czas internet to tylko narzędzie, przestrzeń, którą kształtujemy na swój obraz i podobieństwo. Myśl w sieci płynie bez ograniczeń czasu i przestrzeni, wzmacniana przez uwolnienie od opornej materii, nadawana na cały świat przez globalną tubę, możliwa do znalezienia z każdego zakątka Ziemi. Sieć daje nam możliwości wyborów, które podejmujemy zgodnie ze sobą – ciężko będzie znaleźć wegetarianina na forum dla myśliwych, a bloga chińskiego dysydenta nie będą czytali skinheadzi z Manchesteru czy Sandomierza. Jakkolwiek i jedno, i drugie bez problemu można znaleźć w Google (chociaż z chińskim dysydentem mógłby być problem, biorąc pod uwagę politykę Google wobec Największego Rynku Świata). Podobnie jak znaleźć można zamawiaczy, zaklinaczy i uzdowicieli.
Ale tak, jak forma komunikacji się zmienia, tak treść pozostaje ta sama (a nawet jest wzmocniona nieraz do kuriozalnych rozmiarów przez wyżej wymienioną tubę) – tak więc otwarci w sieci będą jeszcze bardziej otwarci, a zamknięci jeszcze bardziej zamknięci. Błyskotliwi jeszcze bardziej błyskotliwi, chamscy jeszcze bardziej chamscy (to nie internet stworzył trolli – on tylko dał im wielką, pustą białą ścianę do bazgrania po niej wołami), zboczeni jeszcze bardziej zboczeni, podejrzliwi jeszcze bardziej podejrzliwi, a przesądni jeszcze bardziej przesądni (kiedyś istniał przesąd, że wpisując zapytanie “Google” w Google można zepsuć internet). Wyznawca teorii spiskowych, szukając w sieci informacji o interesujących go spiskach, zalany zostanie komunikatami innych “spiskowców” i jeszcze bardziej utwierdzi się w przekonaniu, że światem rządzą kosmici / banki / Żydzi / geje czy krasnoludki. Maniak horoskopów i wróżb znajdzie w internecie aż nadto stron i aplikacji pozwalających wygenerować przepowiednię na dosłownie każdą minutę swojego życia. Co z tego, że sprzecznych? Któraś się kiedyś sprawdzi i będzie to dowód na prawdziwość horoskopów. Dla amatorów czarnej magii czy e-znachorów też się znajdzie miejsce, bo nie ma chyba sfery życia, której by w internecie nie było.
Globalny internet pokonuje więc przeszkody czasu i przestrzeni i daje nam cały świat na talerzu w jednej chwili, świat w całej okazałości, ze wszystkimi jego zakamarkami dostępnymi przez jedno kliknięcie. Jednej bariery internet nie jest w stanie pokonać – bariery ludzkiej mentalności. Bo w większym stopniu niż internet kształtuje naszą mentalność, to nasza mentalność kształtuje internet. Kto mentalnie żyje w najgorzej pojętej wiosce, to w internecie znajdzie globalną – ale jednak wioskę, z jej wszystkimi nieodłącznymi aspektami: kłótniami o miedzę na forum, wiejskiego głupka w postaci “gwiazdy” YouTube’a w szortach lub bez, nieodłączną plotkę (tyle że o celebrytach) i miotane pod nosem pod adresem sąsiada klątwy (“…żeby mu okradli garaż, żeby go zdradzała stara, żeby mu spalili sklep, żeby dostał cegłą w łeb…”).
Wioska jednak nie zawsze implikować musi obciach i zaścianek – tak ważne dla struktur wiejskich bliskie kontakty społeczne i wzajemne wspieranie się społeczności odnaleźć możemy na forach serwisów parentingowych, w grupach wsparcia dla ofiar przemocy czy emigrantów, oparty na zaufaniu handel wymienny – na serwisach aukcyjnych, kulturę daru – w oprogramowaniu open source. Techonologia zmienia się w tempie, od którego można dostać zawrotu głowy. Wolniej ewoluują wzory kulturowe, które adaptują się do nowych warunków i są w stanie przetrwać pokolenia.
A przesądy, uroki, roboki? Skoro nie udało się z nimi wygrać Oświeceniu, rewolucji przemysłowej i Elizie Orzeszkowej z kagankiem oświaty, to internet nic nie zmieni, a nawet byłoby to wbrew jego naturze.

Był sobie Kot

Jak zrobić film dla dzieci tak, żeby własne pociechy wyciągali do kina ich rodzice? Kino animowane opanowało tę sztukę do perfekcji. „Kot w butach” to nie jest jednak przypadek „Shreka”, a zwłaszcza „Shreka 2”, który pod pozorem bajki dla dzieci opowiadał historię przeznaczoną tak naprawdę dla ich młodych rodziców. Choć na „Kocie” i ci ostatni będą się, przynajmniej chwilami, dobrze bawić, ale z zupełnie innych względów.
„Kot w butach” to też nie wynalazek nowy – kultura popularna od dawna zna sposób na to, jak na fali popularności wcześniejszych produkcji zrobić kolejny przebój kasowy, nie popełniając zarazem sequelu. „Shrek Forever”, czwarta część przygód światowej sławy ogra, miała być już definitywnym zamknięciem cyklu, ale któż nie wykorzystałby szansy? Zastosowano więc zabieg podobny, jak w przypadku znakomitego serialu animowanego „Pingwiny z Madagaskaru”, choć tak naprawdę jeszcze starszy: przecież już amerykańskie wydawnictwa komiksowe wiele dekad temu wpadły na to, że jeśli gościnnie występujący na łamach popularnego cyklu nowy bohater się spodoba, należy dlań stworzyć własne wydawnictwo. Kot w Butach (znany pod wieloma imionami: Puszek Okruszek, a nawet Puszysty Kochanek, jak się właśnie dowiadujemy) był drugoplanową postacią „Shreka 2” – tak udaną, że doczekał się własnego filmu. Doskonale z resztą wykorzystującego powyższą konwencję. „Może znacie moje imię – słyszymy w trailerze – ale nie znacie legendy”.
„Shrek” był pomysłem wyjątkowym – na potrzeby zaludnienia świata zielonego ogra zbudowano całe bajkowe uniwersum, niezwykle kreatywnie wykorzystując znane z rozmaitych bajek i baśni postacie. Udał się tu podobny zabieg, jak – zachowując, rzecz jasna, należne proporcje – w „Lidze niezwykłych dżentelmenów”. Autorzy animacji po prostu twórczo eksplorowali chodzące, mówiące – a niekiedy też mruczące – cytaty. Magiczne Lustro z baśni o Śpiącej Królewnie pełniło tu rolę entertainmentowej telewizji, Dobra Wróżka była bezwzględną szefową wielkiego koncernu, zaś Królewna Śnieżka okazywała się celebrytką. Słowem – za pomocą baśniowych cytatów twórcy „Shreka” trawestowali naszą kulturę. Kultura popularna przeglądała się we własnym krzywym (magicznym?) zwierciadle.
W przypadku Kota legenda to słowo jak najbardziej na miejscu – bo baśniową postać Kota w Butach przeniesiono w konwencję opowieści o bohaterach pustynnego Południa, z Zorro na czele. Kot to rzezimieszek broniący słabszych, topos występujący pod każdą szerokością geograficzną – czy to wspomniany Zorro, czy Robin Hood, czy swojski (choć słowacki przecież) Janosik. Typ postaci, który w popkulturze rozwinąć miał się dopiero dużo później, gdy już wyblakły gwiazdy kryształowych herosów w rodzaju Supermana. Postać banity, po którego stronie widz bądź czytelnik natychmiast lokują swoją sympatię, występującego przeciw skorumpowanym i złym, a najczęściej po prostu głupim, stróżom prawa. Opowieść o Kocie w Butach ma akurat pod tym ostatnim względem trochę bardziej złożone tło – jakkolwiek to nie zabrzmi w kontekście kota – psychologiczne. Kot z mroczną przeszłością, ze skazą, Kot który chce odkupić winy młodości, lecz wciąż prześladuje go fatum, to przecież klasyczna recepta na bohatera. Choćby jego nemezis miało się okazać jajkiem.
A jednak „Kot w Butach” to nie opowieść, która od początku do końca będzie się podobać rodzicom właściwych adresatów filmu. Owszem, marketing animacji 3D po raz kolejny zastosował swój ulubiony chwyt. Otóż całą kampanię poprzedzającą premierę filmu, skierowano do dorosłych, serwując im gęsty od gry z konwencją trailer, a nawet ogromnie sympatyczną kampanię wirusową, na którą składały się krótkie filmiki z Kotem w roli głównej, np. parodiujące reklamy. Albo newsy z czerwonego dywanu z udziałem hollywoodzkich kotów (np. Kitty Purry, Robertem Meowny Jr. i Leonardo DiCatrio). Jak się łatwo domyślić, natychmiast zrobiły furorę na Facebooku (choć żaden z animowanych kotów nie domaga się cheeseburgera…; inna sprawa, że jeśli się nie mylę, przynajmniej jeden z kocich bohaterów trzecioplanowych „Kota w Butach” jest Lolkotem). Cały wic kampanii polegał na tym, żeby na film ściągnąć dorosłych, bo to przecież oni płacą za bilety.  Oczywiście, nie ominął tej kampanii grzech główny, nagminny w podobnych przedsięwzięciach – gdy arcyśmieszna dla dorosłego widza scenka z traileru nie trafia do filmu. Doliczyłem się jednak zaledwie jednej takiej sytuacji. Szczęśliwie, bo np. w przypadku filmu „Skok przez płot” dotyczyło to większej części trailera…
A sam film? Większość tej opowieści skierowana jest jednak do dzieci. To głównie miła i dobrze się oglądająca bajka o poszukiwaniu skarbu i przyjaźni. Kłopotliwa dla polskiego widza o tyle, że czerpie głównie z baśni anglosaskich (kto z Was, drogie dzieci, wie kim jest Humpty Dumpty?). A więc bajka dla dzieci… z wyjątkiem pierwszych kilkunastu minut, które są istną fiestą cytatów, gier skojarzeniowych i zabaw z konwencją. Scena w tawernie to rzecz absolutnie kanoniczna, z wszystkimi obowiązkowymi w podobnych sekwencjach chwytami. Tyle, że w wykonaniu kota. Intertekstualna uczta, dla której warto zapłacić za bilet. Zwłaszcza, że polskie dialogi przygotował niezastąpiony Bartosz Wierzbięta, w efekcie czego są miejscami lepsze niż w angielskim oryginale).
I jeszcze jedno – fenomenalnie ograno w tym filmie kategorię, którą ośmielę się nazwać „kociością”. Uchwycono tu całą wyjątkowość tych futrzaków, jednocześnie dumnych i rozkosznych, zarazem dostojnych i niepoważnie uganiających się za odblaskiem światła (kapitalna scena, choć lepiej użyta w trailerze niż w samym filmie; zaś na osobną uwagę zasługują koty z teledysku puszczanego pod napisy końcowe, które tańczą synchronicznie dzięki odbiciom z lustrzanej dyskotekowej kuli…). Sposób, w jaki Kot w Butach pije w tawernie swojego drinka, jest tak koci, jak tylko być może.