Archiwum kategorii: Bez kategorii

Gorączka oraz dreszcze

Oglądam reklamę pewnego medykamentu. Konwencja rodzinnej scenki, zatroskana mama przysiada się do opatulonej w koc córki. „Mam gorączkę oraz dreszcze”, mówi córka. „To objawy grypy lub przeziębienia” – odpowiada zatroskana matka.
Chciałbym, żeby ktoś z branży reklamowej wyjaśnił mi to raz a porządnie: czy komuś tam naprawdę się wydaje, że ludzie w taki sposób ze sobą rozmawiają? Że matka w taki sposób zwróci się do córki, a córka w taki sposób będzie się uskarżać matce? Nie sądzę. Na ile mi wiadomo, sztywność i sztampa w reklamie bierze się głównie stąd, że reklamodawca nie ma zaufania do kreacji copywritera i zaczyna po nim poprawiać projekt. Powyższe zdania brzmią jak przepisane na sztywno z briefu. Było w nim zapewne napisane mniej więcej tak: „W przekazie należy uwzględnić, że preparat łagodzi objawy grypy lub przeziębienia w postaci gorączki oraz dreszczy”. Podejrzewam, że z takich czy innych względów ktoś przepisał to in extenso do scenariusza.
Drodzy reklamodawcy, drodzy copywriterzy – my, wasi odbiorcy i klienci, naprawdę nie lubimy się czuć jak idioci. Lubimy za to minimalną przynajmniej dozę finezji i pomysłowości. I naturalności, przede wszystkim. Nawet w reklamie medykamentów.
Podstawowym warunkiem do tego, żeby reklama zadziałała jest identyfikacja odbiorcy z postacią występującą w przekazie. A jak się identyfikować z matką, która mówi do córki „to objawy grypy lub przeziębienia”?
Przynajmniej tak mi się wydawało. Do momentu, kiedy w supermarkecie na dziale kosmetycznym nie stałem się świadkiem krótkiej rozmowy matki z synem. Było tak (naprawdę!): syn sięga po pastę do zębów. Matka na to: „poczekaj, weźmiemy inną, tę polecaną przez stomatologów i w niższej cenie!”.
Może więc niekoniecznie jest tak, że reklama powinna się upodabniać do nas. Koło zamachowe konsumpcji polega na tym, że to my mamy chcieć się upodabniać do postaci z reklam.
Nie wiem jak Państwo, ale ja na samą myśl o tym odczuwam gorączkę oraz dreszcze.

Memento dla Julii Child

Sto lat! – dokładnie tyle minęło dziś od dnia urodzin Julii Child, ikony telewizyjnego gotowania, kobiety, która nauczyła Amerykę co nieco na temat francuskiej, czyli kanonicznej, kuchni. Julia Child – tyran gotowania, bogini garów, instancja absolutna, do której odwoływały się do niedawna pokolenia gotujących celebrytów. Postać zwalistej, apodyktycznej, sangwinicznej baleriny kuchni na długo wyznaczyła kanony telewizyjnego gotowania.
Jeszcze do niedawna nam to wystarczało: umieszczony za kuchennym blatem gotujący celebryta – sypiący anegdotami, komentujący własne poczynania, silny własną charyzmą, panujący nad powstającym dziełem. Szybko się jednak okazało, że kanon wyznaczony przez Julię Child: kanon, w ramach którego liczyło się, parafrazując tytuł jej słynnej książki, Mastering the Art of Cooking, szybko przestało wystarczać. Okazało się, że by być atrakcyjnym, gotujący celebryta musi jeszcze do tego przeżyć zapierające dech w piersiach doświadczenie, zjeść pająka, skoczyć na bungee i w trakcie skoku spożyć spaghetti, stać się poganiaczem niewolników we wzorowanej na Big Brotherze kuchni… Gotowanie zostało włączone w popkulturowy trend współzawodnictwa – jak wiele innych aktywności ludzkich, i ono zostało wpisane w porządek igrzysk. Nie wystarczy już, że wskutek starań Julii Child otrzymujemy doskonale przyrządzonego homara, że ów homar wyznacza kanon. Nie, ów homar powinien zostać przyrządzony przynajmniej przez stado doprowadzonych na skraj histerii uczestników programu, w którym muszą oni pokonać wrażych wrogów, sprostać wymaganiom demonicznego mistrza, przekroczyć samych siebie itp., itd. 
Serie takie, jak „Piekielna kuchnia” Gordona Ramsaya czy wkraczający ostatnio do Polski „Masterchef” drastycznie zmieniły sens telewizyjnego gotowania w stylu Julii Child: to nie gotowanie jest istotą telewizyjnego show, nie chodzi już o doświadczanie prostych i radosnych wrażeń sensorycznych, o uczenie się sposobów przyrządzania kanonicznych dań. Ta formuła szybko się w popkulturze wyczerpała. I – by móc dalej konsumować telewizyjne gotowanie – trzeba ją było wyciągnąć na kolejny poziom, wpisać w porządek telewizyjnego współzawodnictwa. 
To tak, jakby Julię Child powołać do wojska. Kazać jej gotować w rytm przysiadów, pompek, pokonywania pola minowego, a wszystko z uśmiechem. Oglądanie programów Gordona Ramsaya nie niesie już nic z radości gotowania. Gotowanie staje się walką, torem przeszkód, areną dominacji i upokarzania przegranych ku uciesze tłuszczy na arenach: nie umiesz przyrządzić przegrzebków? You’re not good enough, you piece of shit!
Podoba się wam?
Jeśli kręcicie w tym momencie głowami i chcecie wpisać w komentarzach pod tym postem, że przesadzam, to popatrzcie chociażby, co się stało z cyklem programów Roberta Makłowicza: kiedy ostatnio ów arbiter elegancji telewizyjnego gotowania coś ugotował? Otóż nie: w swoich programach śpiewa, tańczy, recytuje, staje na głowie – ale gotuje tylko w ostateczności. Bo już nie gotowanie na ekranie bawi gawiedź. Gawiedź chce zobaczyć, kto lepiej, na jednej nodze, w rytm tętniącego podkładu muzycznego, w ramach wyreżyserowanej, pretensjonalnej dramaturgii, z przewidywalnymi przebitkami, z łzawymi autokomentarzami z offu, przyrządzi foie gras, kto sprosta wymogom gwiazdki Micheline.
Ekscytowaliśmy się niedawno, widząc billboardy tajemniczo obwieszczające pojedynek „Pascal kontra Okrasa”. Czyżby nowy polski format telewizyjny? Czyżby nadwiślańska odpowiedź na „Piekielną kuchnię Gordona Ramsaya”?  Okazało się, że to – skądinąd szalenie udana – kampania reklamowa Lidla. 
(Nota bene, Lidl zabłysnął swoimi kampaniami w sektorze FMCG: podręczniki reklamy mówią, że szybko zbywalne dobra spożywcze należy reklamować uparcie powtarzając ich cenę i dostępność? No to przesuńmy tę zasadę do absurdu i zatrudnijmy do tego Kowalewskiego, nawiązując do kultowego cyklu radiowego z Panem Sułkiem, teraz powtarzającym jak najęty, że banany za 4,99. Brawo!).
Do niedawna z sukcesami gotujący na ekranie Pascal (tylko na miłość boską, jak ten utalentowany szef kuchni dał się wkręcić w product placement, w ramach którego sypał do każdego swojego dania chemiczne „kośteśki smaku”???), żeby sprostać przesunięciu w trendzie kulinarnych show, musiał wyruszyć w podróż na daleki Wschód (i dzięki Bogu, naśladuje raczej niezrównanego Ricka Steina, a nie showmańskiego i żenującego Ramsaya). Okrasa zniknął z ramówki telewizji publicznej, chociaż jego cykl „Smaki czasu” był kapitalny: bezpretensjonalny, lekki, w odpowiedniej dawce nostalgiczny, kreatywny. 
Obaj musieli się odnaleźć w kampanii reklamowej, nawiązującej – powtórzmy: na szczęście z wdziękiem i dystansem – do mainstreamu brutalnego popkulturowego trendu.
A mnie się marzy cykl kulinarny, w którym mistrzowie kuchni nie mierzyliby się z wymaganiami nouvelle cuisine, nie próbowaliby się wstrzelić w gusta arbitrów Micheline, nie habilitowaliby się nad prezentacją i dekoracją. Marzy mi się cykl kulinarny, w którym na przykład zrekrutowani do programu w stylu „Masterchef” faceci próbowaliby sprostać codziennemu wysiłkowi kobiet w kuchni, które z dnia na dzień muszą zrobić obiad dla męża i dzieci na jutro, przygotowując się równocześnie do pracy, ogarniając dom, czytając dzieciom bajki na dobranoc, sprzątając kibel i tak dalej. Marzy mi się program, którego uczestnicy mieliby przygotować wymarzony – a przy tym zdrowy i pożywny – obiad dla dzieciaków w przedszkolu, dla mieszkańców domu samotnej matki, dostarczyć odrobinę kulinarnej radości pensjonariuszom domu pomocy społecznej, kulinarnymi staraniami przywołać wzruszenie na twarzach mieszkańców przytuliska dla bezdomnych. Marzy mi się program, którego uczestnicy nauczyliby księży, jak sobie przyrządzić prosty obiad, odciążając tym samym parafialne panie kucharki.
Jamie Oliver, swoim cyklem „Ministry of Food” pokazał, że gotowanie nie musi, wpadając w koleiny popkulturowych trendów, degenerować do poziomu igrzysk dla gawiedzi. Że może, zachowując cechy udanego show, pełnić ważną misję, nie tracąc tym samym waloru telewizyjnej atrakcyjności. Że może próbować zmieniać nasze utarte przyzwyczajenia, dyskryminujące stereotypy, i jeszcze nas cieszyć. Panem et circenses w jednym. Wystarczy nie iść na łatwiznę.
Ciekawe, czy gdyby Julia Child żyła (zmarła 13 sierpnia 2004 r.), kibicowałaby Ramsayowi czy Oliverowi?

Na widelcu

Od jakiegoś czasu trudno wejść na jakikolwiek portal i nie trafić na ani jeden news/zdjęcie dotyczącej “pięknej kibicki”, “miss Euro”, Natalii Siwiec. Piękna modelka na portalach (nie tylko plotkarskich, bo informacyjnych) bije na głowę generała Petelickiego, Tuska, Kaczyńskiego i Palikota przegrywając chyba tylko z Christiano Ronaldo. Miss Euro patrzy zalotnie ze zdjęć układając buzię w ciup, naciągając koszulkę w narodowych barwach, zalotnie wysuwając odsłonięte ramię, wysyłając buziaka, budząc w mężczyznach zrozumiałe zainteresowanie, a w kobietach równie zrozumiałą zazdrość. Media prześcigają się w newsach o niej – porównują i układają Natalię na skalach seksowności z żonami/narzeczonymi piłkarzy czy innymi celebrytkami, snują domysłu na jej temat (czy zagra w filmie porno?), komentują, co na siebie założyła. Piękna Natalia jeszcze nie wie, bo pewnie bardzo się cieszy z całego tego medialnego szumu, ale stała się produktem popkultury i właśnie jest konsumowana.

Błyskawiczna kariera Natalii Siwiec w mediach to wyjątkowo popkulturowe spełnienie wyjątkowo popkulturowego motywu kopciuszka. Dostrzeżona przez obiektyw aparatu dziewczyna zostaje gwiazdą kolorowych mediów, portali i telewizji śniadaniowych. Sen się spełnia, kareta podjeżdża i zabiera kopciuszka na sam szczyt. Ale trzeba też pamiętać, że droga w drugą stronę może być równie szybka i bardzo bolesna. Globalne i totalne media potrafią dziś w kilka godzin wynieść człowieka od zera do bohatera, obdarzyć maksimum uwagi, ale też zaraz potem skazać na upokorzenie, niebyt i zapomnienie. Kto na tą karuzelę się załapie, kto spadnie skręcając sobie kark – to upiorna ruletka, której wyniku i zasad, jakimi się rządzi nie sposób przewidzieć. Dziś w rubryce “objawienie”, jutro w rubryce “co ona na siebie założyła”, “szok! celebrytki bez mnakijażu (drastyczne)”. Dzisiaj na szczycie, jutro na dnie. I non stop wymieniamy kadry. Nie chcę niczym zazdrosna stara ciotka wieszczyć Natalii rychłego strącenia z panteonu narodowej urody, ale tak to niestety może zadziałać.

Celebryci służą nam do tego, żeby ich kochać i nienawidzić. Żeby żyć ich sukcesami (głównie modowo-towarzyskimi) i czerpać złośliwą satysfakcję z ich porażek. Żeby czuć się od nich lepszymi. W sytuacji, gdy reklama wmawia nam, że wybłyszczone, odchudzone i wygładzone w photoshopie lale to norma kobiecej urody, odkrycie, że te wszystkie aktorki i piosenkarki też mają celulit, nadwagę, rozstępy, a bez warstwy tapety wyglądają czasem po prostu jak zmęczone, starzejące się kobiety, niezmiernie poprawia nam humor. Czujemy się tacy inteligentni, słuchając w telewizji wynurzeń Joli Rutowicz czy Grycanek (czyli pań znanych z tego, że są znane). Patrząc na pijaną Paris Hilton cieszymy się, że nie stoczyliśmy się jeszcze tak nisko. Jak ona się zestarzała – dodajemy z mściwą satysfakcją patrząc na Marylę Rodowicz czy Madonnę. I generalnie wszyscy powinni być zadowoleni – uzależnione od medialnego szumu i błysku fleszy “gwiazdy” mają to, czego potrzebują, czyli nasze zainteresowanie, nawet kosztem zrobienia z siebie idioty (choć definicja bycia idiotą ostatnio bardzo się rozmyła), a my mamy ubaw, igrzyska, zapasy w błocie czy w kisielu.

Trochę dziwnej zaczyna się robić, gdy zdamy sobie sprawę, że mamy do czynienie z prawdziwymi ludźmi, a nie z wymysłem jakiegoś chorego scenarzysty. Że większość z obserwowanych przez nas codziennie na portalach plotkarskich celebrytów święcie wierzy we własną autokreację i nie ma do siebie żadnego dystansu. Że wszystko to jest na poważnie. Zimno się robi na samą myśl o tym, co spotkało Michaela Jacksona, Violettę Villas czy Amy Winehouse, czy co z sobą zrobili zombie boy, kobieta-kot, czy kobieta-barbie. I wszystko to dla naszej uciechy.  A wieje grozą, gdy pomyśli się o motywacjach i moralnych implikacjach ze strony konsumujących i konsumowanych w przypadku niezdrowego zainteresowania najsłynniejszymi polskimi nekrocelebrytami, czyli Katarzyną i Bartkiem Waśniewskimi.

Gwiazdy i celebryci towarzyszą nam na co dzień i nie ma od nich ucieczki. Wyskakują z gazet, uśmiechają się do nas z telewizji, zaludniają ekrany naszych komputerów, aż strach otworzyć lodówkę. Walczą o nasze kliki, o naszą uwagę jak o potrzebne do życia powietrze (może to kolejny rodzaj …holizmu? sławoholizm? może to jednostka chorobowa, którą trzeba mieć pod kontrolą?). Przeżywamy ich śluby, rozwody, dzieci, choroby, suckesy i porażki. Przeżywamy, czy konsumujemy? I co z nich zostanie, jak już ich skonsumujemy, obliżemy widelec i odejdziemy od stołu? 

Koko koko, barwy narodowe spoko

Biało-czerwone chorągiewki na autach, flagi na balkonach, biało-czerwone gadżety, biało-czerwonego ptasie mleczko, pomadki czy tik-taki, biało-czerwone barwy specjalnych edycji rozmaitych produktów, o wszelkich kibicowskich gadżetach już nie wspominając… Polacy dzięki emocjom sportowym oswajają się wreszcie z własnymi barwami narodowymi, których wywieszenie do niedawna oznaczało wyłącznie walkę narodowo-wyzwoleńczą albo przynajmniej strajk w obronie przywilejów pracowniczych. Dzięki sportowi biało-czerwone barwy przechodzą z rejestru celebracyjno-podniosłego w rejestr zabawy, manifestowania radości, dumy i innych pozytywnych emocji. A stąd już, w nieunikniony sposób – w rejestr kultury popularnej.
W 2008 roku wybitny plakacista, wówczas dyrektor kreatywny agencji reklamowej DDB (a od 2011 r. doradca społeczny prezydenta) Marcin Mroszczak opowiadał w wywiadzie, który miałem z nim przyjemność przeprowadzić o tym, jak ten proces zaczynał się właśnie w sferze popkultury, bo w reklamie: „Wiele kampanii [reklamowych] przewartościowało sposób myślenia całych społeczeństw (…).Sam w 2007 roku miałem przyjemność robić kampanię piwa Tyskie z flagami i hasłem »Wywieśmy flagi, pomóżmy naszym«. Nie satysfakcjonowało mnie to artystycznie, a przecież coś się wydarzyło: w Polakach przełamała się nieśmiałość i zareagowali, jakby byli Brazylijczykami – flagi wisiały wszędzie. Potem poszła za tym cała lawina zdarzeń. Zamortyzowało to upadek polskiej drużyny na mistrzostwach świata w piłce nożnej w Niemczech. Ludzie poczuli się dumni z siebie, bo wszyscy mówili, jakimi są wspaniałymi kibicami. A na początku byłem pewien, że będę jedynym, który tę flagę wywiesi”.
Z jednej strony nastrój kibicowania polskiej siatkówce – jakże inny od plemiennego barbaryzmu polskiej ligi futbolowej, a z drugiej strony choćby tamta kampania reklamowa, ośmieliły nas do manifestowania własnych barw narodowych. Może jeszcze nie nosimy ich z taką naturalnością jak wciągający na maszt przed domem swoją flagę Szwedzi – na to jednak potrzeba czasu i dwustu lat świętego spokoju w historii – ale biało-czerwona flaga nie jest już sygnałem, że wymachujący nią będzie bił, lecz że świętuje. A teraz, przy okazji Euro2012 nastąpił krok kolejny – już nie tylko chorągiewki, już nie stricte kibicowskie gadżety, ale cała masa produktów i emblematów przyjmuje biało-czerwone barwy. Wzorem krajów, którym własna flaga kojarzy się z bezpieczeństwem i dobrym samopoczuciem, a nie z ruszaniem w bój, barwy narodowe stają się składnikiem popkulturowej palety. To znakomity znak. Kupując futerał na komórkę w kolorach białym i czerwonym albo opychając się biało-czerwonymi pomadkami, czujemy się najwyraźniej bezpiecznie i dobrze (i nie chcę psuć tego nastroju, ale nie mogę sobie odmówić przypisu, że czerwony barwnik spożywczy – koszenilę, E120 – pozyskuje się z wysuszonych i zmielonych czerwców kaktusowych Dactylopius coccus, czyli meksykańskich pluskwiaków…).
Tylko czy aby na pewno postępujemy ze swoimi barwami narodowymi w taki sposób, jak wzmiankowani Brazylijczycy czy też mistrzowie świata w wykorzystywaniu własnych barw narodowych w gadżetach: Amerykanie, Australijczycy, Brytyjczycy czy niezrównani Szwedzi i Norwegowie?
Każdy, kto odwiedził któryś z powyższych krajów musiał się spotkać z motywami Union Jack, Stars&Stripes czy Korsflagg dekorującymi nie tylko koszulki, ale też breloczki, futerały na komórki, durnostojki wszelkiej maści, a nawet bieliznę. I może jest to tylko kwestia tego, że nasza flaga jest dość mało charakterystyczna, żadnych unikalnych wzorków, obrazków, li tylko dwa kolory, ale najwyraźniej odczuwamy przemożną potrzebę, by dodać coś jeszcze. I żeby to tylko był orzełek w środku białego pola, choć to wariant flagi przewidziany dla placówek dyplomatycznych, floty i statków powietrznych. Ale nam ciągle mało. Piszemy po fladze jak najęci – żeby nie było wątpliwości, trzeba na niej jakimś okropnym krojem czcionki dopisać „Polska”, dodać logo Euro itp. Najbardziej chyba jaskrawym przykładem tego zjawiska jest dopisanie na biało-czerwonej fladze słów „Biało-Czerwoni”.
Zjawisko to nosi nazwę redundancja – czyli nadmiarowość treści, którą powtarza się w ramach jednego komunikatu na kilka sposobów. Biało-czerwona flaga Polski z orzełkiem i napisem „Polska Biało-Czerwoni” jest klasyczną redundancją. A sama redundancja jest jednym z kanonicznych zjawisk właściwych kulturze popularnej. Poniekąd z tej przyczyny, że jest łopatologiczna, ułatwia przekaz.
Co znamienne, redundancja jest ulubionym zabiegiem przemysłu reklamowego. Przekaz reklamy, którego zadaniem jest szybka, precyzyjna i skuteczna perswazja, zawsze nią operuje. Szczęśliwa rodzina z reklamy zupy w proszku jest szeroko uśmiechnięta, sfilmowana w ciepłych barwach, w tle słychać chichot, a lektor informuje nas, że rodzina jest szczęśliwa wskutek spożycia tejże zupy. Sięgamy więc po zabieg perswazyjny rodem z reklamy, żeby przekonać samych siebie. Polskie barwy w sferze kultury popularnej opatrujemy treściami redundantnymi – jakbyśmy nie mieli pewności, czy sama biel i karmazyn wystarczą, czy pozostaną zrozumiałe, czy dostatecznie nas wyrażą, określą. Czy to nie za mało, by się z nimi utożsamić. A jeśli faktycznie tak to interpretować, okazuje się, że z naszym dobrym samopoczuciem jeszcze nie jest najlepiej, że sporo się jeszcze pod manifestowanymi pokładami futbolowej radości kryje.
Widać to na przykład w sposobie, w jaki usiłuje się komentować jutrzejszy mecz z Rosją – że to nie tylko rywalizacja sportowa, ale „historyczne starcie”. Na rejestr kultury popularnej niezgrabnie przekładają się w ten sposób nasze narodowe zadry czy wręcz kompleksy – i istnieje poważna groźba, że radosne chorągiewki z napisem „Polska” znowu zaczną złowrogo łopotać. Więc może na początek dla poprawy nastroju przegryźmy biało-czerwoną pomadkę i pomyślmy, że choćbyśmy mieli dostać jutro solidnego łupnia, to Euro2012 i tak jest sukcesem.
I że barwy narodowe są spoko, nawet bez udziwnień.

Szekspir na dworze Odyna

A ja już nic na to nie poradzę, że lubię takie bajki. Bo początki ekspansji przemysłu Marvela na polskim rynku przypadły na wczesne lata dziewięćdziesiąte, kiedy to wbrew groźbom rodziców, że odbiorą mi kieszonkowe, wydawałem masę ówczesnych złotych polskich sprzed denominacji na komiksy wydawane przez TM-Semic. Był to wtedy praktycznie wyłącznie Spiderman, to on stanowił bramę do uniwersum Marvela: świata komiksowego, który równie skutecznie inkorporował w siebie emanacje zimnowojennych lęków („Fantastyczna Czwórka”), co i nordyckie sagi („Thor”).
Właśnie obejrzałem, z dużym opóźnieniem, wypuszczony do kin w 2011 roku film pt. „Thor”, który większość szanujących się kinomanów powinien słusznie przyprawić o niestrawność. Bo czego wymagamy od ekranizacji komiksu? Zasadniczo godzimy się, że dopiero teraz kino jest w stanie wyczarować digitalnie wszystkie te efekty, które tacy rysownicy jak Todd McFarlane, Simon Bisley, Sal Buscema czy Erik Larsen potrafili wyrzeźbić na szpaltach komiksów już wiele, wiele lat wcześniej. Kino przenosi na wielki ekran efekty, ale nie uwzniośla, nie dobudowuje dramaturgii ani o jotę lepszej niż ówczesna, komiksowa. Przeciwnie, bazuje na przekonaniu, że skoro udało się wtedy, to uda się i teraz. Efekt jest ambiwalentny. Każdego obiektywnego widza ekranizacje komiksów Marvela („Fantastyczna Czwórka”, „X-Men”, „Thor”, wszystkie „Spidermany” itp.) mają święte prawo przyprawić o zimne dreszcze, grypę żołądkową i podejrzenie ciężkiej sepsy. A jednak dla tych, którzy pamiętają komiksy z lat dziewięćdziesiątych, te filmy są geekowską wersją miodowego miesiąca, podróżą sentymentalną na miarę tego, czym gwiezdna żegluga statkiem Enterprise byłaby dla pokolenia naszych starszych o kilka lat kuzynów.
Ale „Thor” ma w sobie coś jeszcze. Otóż za zabawę komiksową konwencją wziął się tu – i prawdę mówiąc, sprawdzałem trzy razy, czy aby się nie przesłyszałem, czy nie błądzę, nie bredzę i nie wołam na puszczy – sam Kenneth Branagh. Tak, proszę państwa. Kenneth Branagh. Raptem się okazało, że dwór Odyna, który powołuje na swojego następcę młodego i nieodpowiedzialnego gówniarza Thora (Chris Hemsworth), kiedy tymczasem na wybór ów zazdrośnie spogląda jego brat z nieprawego łoża Loki (Tom Hiddleston), i gdy Thor okazuje się niedojrzały, a Loki próbuje dramatycznie sprostać oczekiwaniom ojca, choć przygarnięty został z plemienia wroga – okazuje się, że Branagh traktuje tę quasi-mityczną, bo przefiltrowaną przez komiks konwencję z taką samą czułością, z jaką zabierał się za Szekspira. Bo gdzież tu zasadnicze różnice? Dwór i spór, ojcowska miłość i synowska ambicja, wielkie błędy i nieuchronne katharsis, a trup się w dodatku ściele gęsto – mistrz Branagh, jak się okazuje, odnalazł w komiksowej konwencji (która nie tyle nawet ociera się o kicz, co się do niego namiętnie tuli) podobną frajdę, z jaką zabierał się za szekspirowską klasykę.
Dodajmy nie bez perwersyjnej satysfakcji, że Loki ma twarz Magnusa Martinssona z brytyjskiej wersji serialu „Wallander” z Branaghem w roli głównej – serialu, po którym uznałem Branagha za godnego następcę Anthony’ego Hopkinsa. Otóż właśnie, mistrz Hopkins zagrał tu samego Odyna – jakaż może być dlań stosowniejsza rola? Zrobił to z wdziękiem, choć przez większość czasu trwania filmu jego kreacja spoczywa na marach. Dialogi, w których Thor, czyli Australijczyk Chris Hemsworth przemawia z akcentem doktora Chase’a z serialu „House MD”, a Odyn odpowiada mu dykcją Hannibala Lectera, stanowią wykład post-postmodernizmu w pigułce. Wszystkiego dopełnia jeden z najlepszych współczesnych aktorów kina pop, Szwed Stellan Skarsgård („Piraci z Karaibów”, „Dziewczyna z tatuażem”), którego hollywoodzkim powołaniem stało się granie Skandynawów. Tak jest i tym razem. Do grania roli podstarzałego naukowca, któremu nagle przypominają się sagi z dzieciństwa, nadaje się doskonale. Dodajmy, że postać Skarsgårda służy po to, by Hollywood mogło raz jeszcze wygłosić sprany już na wszystkie możliwe strony frazes (ostatnio wymiędlony w „Aniołach i demonach” według Dana Browna) o tym, że magia i wiara to właściwie to samo, co nauka, tylko trochę bardziej.
Branaghowi w „Thorze” udało się coś tak nieprawdopodobnego, że trudno właściwie znaleźć stosowne porównanie. Zrobił film skrajnie durny, a zarazem apelujący do elementarnej wrażliwości na wielkie narracje, film skrajnie kiczowaty, a zarazem operujący znakomitymi efektami specjalnymi, film skrajnie schematyczny, a zarazem zatrudniający aktorów pierwszego garnituru. Aż się wierzyć nie chce, żeby to zrobił na serio. Już bardziej chce się wierzyć, że przy reżyserowaniu tego filmu bawił się tak, jak widz zakorzeniony w sentymencie do wczesnych lat 90.: widz, który spod przymrużonych oczu potrafi dostrzec, że szekspirowskie toposy realizują się równie trafnie na dworze Odyna („Król Lear”),  wśród pajęczych sieci Spidermana (Green Goblin to właściwie „Otello”), w stowarzyszeniu mutantów założonym przez Charlesa Xaviera (sporo tu „Romea i Julii”, a równie wiele „Snu Nocy Letniej”), czy w heroizmie Kapitana Ameryki („Juliusz Cezar”?).
A tymczasem pora już najwyższa, by kupić bilet na film „Avangers”, w którym postać Thora gra jedne z pierwszych skrzypiec…